Kiedy już wszystko było jasne, a Sonnillon był bardzo rad z powierzonego mu stanowiska nastał niespodziewany spokój więc korzystając z chwili ciszy wsłuchałem się w odgłosy natury i rozejrzałem się po okolicy zwracając uwagę na każdy, nawet najmniejszy szczegół. - Co to?
Pomyślałem z lekki przerażeniem, bowiem moje ciało przeszył dreszcz na dźwięk tajemniczego odgłosu. Jednak poczułem błogi spokój widząc wyjeżdżającą z drogi karawanę i słysząc śmiechy. - Hehe... to cyrk, a już myślałem że w tym lesie spotkać można jakieś niebezpieczne zwierzęta.
Podszedłem kilka kroków bliżej, aby przyjrzeć się grupie zwierząt prowadzonych przez podróżnych i ujrzałem gatunki zwierząt o których czytałem jedynie w bardzo egzotycznych książkach. - One są piękne.
Jedynie taka myśl nasuwała mi się na widok tych wszystkich przepięknych tworów matki natury. Jak zawsze w moim wypadku ciekawość wzięła górę i aby lepiej się wszystkiemu przyjrzeć podążyłem kawałek za karawaną, aż na wolne pole, gdzie najwyraźniej postanowili rozbić swój namiot. Przyglądałem się bacznie całemu zajściu, bowiem mimo wychowania w bogatej rodzinie nie miałem okazji widzieć w swym życiu cyrku. - Jak oni to robią? To jest niesamowite.
Pomyślałem widząc te wszystkie istoty popisujące się swoimi talentami, które okazały się bardzo interesujące i czasami... śmieszne i kiedy tylko usłyszałem słowa chłopca założyłem na głowę kaptur i wyskoczyłem jak z procy w stronę cyrku, aby załapać się na darmowe miejsce. - Heh, a jednak miałem szczęście...
Uradowany usadowiłem się na jednym z wolnych miejsc obok moich kompanów i spokojnie obejrzałem spektakl.
Po wszystkim zadowolony opuściłem namiot i wraz ze wszystkimi pod osłoną nocy udałem się do najbliższego zajazdu, który okazał się tani, jednakże nie było co liczyć na jakieś wygody.
- No cóż spałem w gorszych miejscach. Lepsze jednak to niż nocleg pod gołym niebem.
Powiedziałem po cichu sam do siebie i ułożywszy się na łóżku zasnąłem.
Wstałem bardzo wcześnie rano, aby zdążyć odświeżyć się przed wyjściem... Po założeniu całego swojego dobytku opuściłem zajazd i ruszyłem w stronę ratusza idąc między swymi kompanami tak, aby nie zwracać na siebie uwagi.
- Co za ukrop.
Wymamrotałem pod nosem przecierając czoło i stojąc przed ratuszem w oczekiwaniu na powrót Sonnillona. Kiedy nasz dowódca opuścił budynek trzymając w reku jakąś teczkę uradowałem się, bo nadszedł czas na rozpoczęcie wędrówki w nieznane.
- Mogę jechać z kimś na dosiadkę. O ile nie będzie to nikomu przeszkadzało i ktoś zechce mnie zabrać...
Powiedziałem spoglądając po twarzach kompanów i dodałem po wysłuchaniu jeszcze kilku z nich po powrocie ptaka.
- Jeżeli chcecie ukraść konie to powiem tylko tyle, że jest mi to obojętne. Nie będę robił z tego powodu żadnych problemów typu, ja nie będę kradł.
Powiedziałem to z lekkim uśmiechem na twarzy i pomyślałem. - Jak dobrze pójdzie dorobię się konia... Hehe... |