Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-05-2009, 17:55   #78
Kerm
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Robota godna była grabarza czy śmieciarza, a nie uczestników szacownej wyprawy. Mimo tego żaden z przedstawicieli Królewskiego Towarzystwa Geograficznego nie uchylał się od roboty, chociaż truchło zaczynało powoli zalatywać już padliną.
Liny, dźwignie, wielokrążki... Technika prymitywna, ale skuteczna.
Skoro Egipcjanie potrafili zbudować piramidy, to czemu im nie miałoby się udać przesunąć, troszkę, kilkutonowego cielska.
I udało się.
Daleko jaszczurki nie zaciągnęli, ale to wystarczyło, żeby zapach palonego mięsa i obficie wznoszące się w górę sadze nie leciały w stronę obozowiska.
Na pokładzie "Dedalusa" profesor przechowywał zadziwiające wprost ilości materiałów łatwopalnych. I dzięki temu nie trzeba było wyrąbać pół lasu, by utworzyć prowizoryczny stos pogrzebowy, na którym spłonęły również, choć nieco symbolicznie, ciała poległych towarzyszy.


Głupotą byłoby zabieranie wszystkiego, co tylko dało się ocalić z pokładu "Dedalusa" i 'mogło się przydać'. Do tego potrzebny był wóz, a oni mieli stanowić mobilną grupkę.
Każdy rozsądny biały człowiek wynajmował tragarzy, którzy za niego nieśli to wszystko, co było niezbędne do przeżycia.
W tym wypadku było to niemożliwe i trzeba było troszkę pomyśleć - co można zabrać, a co trzeba zostawić.
Ilość rzeczy 'niezbędnych' malała w zadziwiającym tempie, gdy tylko ktoś wziął do ręki plecak i porównał jego wagę ze swoimi możliwościami.
Co innego wybrać się na spacer w góry, co innego wlec się w upalnym, przesyconym wilgocią afrykańskim powietrzu.
Potrzeby walczyły z rozsądkiem, a rozsądek z potrzebami. I zwykle zwyciężał. Było jasne dla wszystkich, że czego się nie da unieść, trzeba będzie porzucić w środku dżungli. I bezpowrotnie stracić.

- Murzyńskimi tragarzami nie jesteśmy - powiedział William. - Więcej niż czterdzieści funtów na plecach nie poniesiemy. A sama broń waży dosyć dużo...


W końcu, po dwóch godzinach przebierania, wybierania i dobierania elementów ekwipunku, wyruszyli. Wzdłuż strumienia, który kierował się na północny wschód.
Za nimi pozostały spalone szczątki potwora.
I reszta grupy, mająca za zadanie zabezpieczyć co się da. I stworzyć dla siebie jakieś, choćby prowizoryczne, schronienie. Coś w stylu ptasiego gniazda nakrytego płachtą.

Czy to było bardzo rozsądne, rozdzielać się? Może i nie, ale i tak było to najlepsze, co mogli w tym momencie uczynić. Czekanie na ratunek, który nigdy nie mógłby nadejść, to było samobójstwo.
Tygodniowa wycieczka... Małe zwiedzanie okolicy... Spacerek...
To już było lepsze wyjście.


William poprawił plecak.
Chociaż w obozowisku pozostawił znaczną część ekwipunku, to i tak to, co zabrał ze sobą ważyło parę funtów.

Jeszcze raz prześledził myślą zawartość plecaka. Było chyba wszystko. Najniezbędniejsze rzeczy. I cienka, lecz wytrzymała lina, którą wybrał przy pomocy panny Lloyd, która bez wątpienia znała się na tym lepiej, niż on.
Profesora wolał nie pytać. Był przekonany, że zabranie choćby kawałeczka liny będzie dla Salvatore'a wielką tragedią. Zupełnie jakby naukowiec stale żył nadzieją, że "Dedalus" jeszcze zdoła się wznieść w powietrze.



Dżungla była piękna. Ale różniła się nieco od tego, co dotąd widział.
Drzewa były jakby wyższe, a wiele z nich w niczym nie przypominało tych, które znał z innych rejonów tego kontynentu. Liczne paprocie, wyglądem bardziej przypominające drzewa, osiągały niespotykane gdzie indziej rozmiary.
Kwiaty również były wspaniałe. Bogactwo barw olśniewało. Orchidee stanowiłyby ozdobę każdej oranżerii.

Plątanina, jaką tworzyły gałęzie, liany i powoje oraz wilgoć i temperatura były typowo afrykańskie. Maczety nieraz szły w ruch, inaczej trzeba by brodzić po kolana w wodzie. Kryształowo co prawda czystej, ale kąpiel w butach i chodzenie w przemoczonym obuwiu nie było przyjemne. Ani rozsądne.
Niestety nie wszędzie natura oferowała im możliwość przejścia po wystających z wody kamieniach. Konieczność wycinania drogi w przez gąszcz sprawiała, że tempo marszu gwałtownie spadało. A konwersacja również była utrudniona, bo dość niewygodnie rozmawiało się z kimś, kto szedł za plecami.

Piaszczystą łachę, na której można było odetchnąć, wszyscy powitali z radością. Można było zdjąć plecak, usiąść, zjeść coś, porozmawiać. I ze spokojem podziwiać okazy flory i fauny.



Odpoczynek nie trwał długo. Przeraźliwie głośny ryk postawił wszystkich na nogi.

- Dobra, zbieramy się teraz - powiedział William. Gotowy do strzału sztucer błyskawicznie znalazł się w jego rękach

- Jeśli to słoń - dodał cicho - to pewnie ma rozmiary tamtej jaszczurki. - Ruszajmy lepiej.

Jeśli to było stado słoni, to mogło ich stratować mimochodem, nawet nie zauważywszy. Jeśli to był samotnik, to lepiej było, by jak najszybciej znaleźli się jak najdalej.

- Pieczona trąba słonia jest nie lada przysmakiem, ale nie sądzę, bo to trąbiące coś chciało zostać naszym obiadem.

- Spójrzcie - rozległ się nagle głos sir Roberta. Dowódca wyprawy wskazywał odciśnięty na piasku ślad stopy.

Robinson Crusoe na widok odcisku stopy wpadł w panikę. Jak oni mieli zareagować? To był potencjalny sprzymierzeniec? A może wróg?

William podszedł bliżej. Ostrożnie, by nie zatrzeć ewentualnych innych śladów.
Bosa noga to z pewnością nie była.

- Sprzed paru dni - powiedział. - I trudno ocenić, czy to był typowo europejski but. czy coś na kształt mokasyna. Ale wielkość sugeruje mężczyznę.

- Możliwe, że przeszedł przez strumyk, a potem poszedł tam.

"Tam" oznaczało kierunek prostopadły do biegu strumienia.

Chociaż odcisk był stary, zawsze istniało prawdopodobieństwo, że kolejny ślad będzie wyraźniejszy i udzieli lepszych informacji.
Jednak dżungla to nie piaskownica, a ślady na mchu nie utrzymują się całą wieczność. William wrócił dość szybko.

- Parę niewyraźnych śladów, jedna złamana gałązka i to.

Na dłoni Williama leżał strzęp tkaniny, najwyraźniej wydarty z jakiejś większej całości. Ale z pewnością nie był to materiał wytworzony przez prymitywne krosna. To coś zdecydowanie wyglądało na maszynową robotę.

- Tak jakby kawałek cywilizacji - powiedział William. Z tonu znalazcy trudno było wnioskować, czy uważa to za powód do radości, czy wprost przeciwnie.
 
Kerm jest offline