Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-05-2009, 18:32   #1
Idylla
 
Idylla's Avatar
 
Reputacja: 1 Idylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znany
[Autorski] Trafalgar

Trafalgar
- Dowód zdrady




[ Ares Nailo ]

Surowe warunki panujące w klasztornej braci udzieliły się również Gianniemu. Korytarzem szedł na palcach, żeby nie wywoływać hałasu obcasami uderzającymi o kamienie. Pędził ku celi, w której umieścił śpiącego księcia. Miał z nim nie lada problem. Już podczas drogi odzyskał przytomność i próbował się wyrwać. Na nieszczęście Edgara w pewnym momencie za mocno odchylił się do tył. Jadący w pełnym galopie koń, nie zdołał się w porę zatrzymać i książę solidnie uderzył w wystający konar. Gianniemu kilka minut zajęło zatamowanie krwawienia. Czerwona plama na koszulce następcy tronu powiększała się z niesamowitą prędkością. Również torba, na której oparta była głowa rannego przesiąkła krwią. Gianni zaczynał panikować. Nie wiedział jak zatamować krwawienie.
- I co teraz mam zrobić?! - wrzasnął do nieprzytomnego Edgara. Poderwał się w górę i kilkakrotnie przeszedł drogę od głowy księcia do jego nóg. Starał się uspokoić oddech, ale zadanie to okazało się niezwykle trudne. Doszło nawet do sytuacji, że sam prawie stracił przytomność, tak mocno zakręciło mu się w głowie. Mdłości spowodowane zbyt szybkim wdychaniem i wydychaniem powietrza przeszły z chwilą, kiedy pośród krzaków usłyszał krzyk jakiegoś mężczyzny.
- Zabieramy się stąd. Natychmiast!
- Nie znaleźliśmy ich jeszcze. A jeżeli dotrą do miasta i opowiedzą wszystko królowi? Pierwsze podejrzenie padnie na Zakonników - zasugerował zachrypnięty głos, którego właściciel przejawiał nawyk częstego odkaszliwania.
- Nie byłoby nam to na rękę, ale nie możemy teraz szwędać się po lesie. Niebawem zaczną szukać księcia. I na pewno zaczną od tego miejsca. Znajduje się najbliżej wieży - nerwowo tłumaczył mężczyzna, który, jak zdołała się domyślić Gianni, dowodził grupką zabójców.
- Nie pleć głupstw. Dobrze wiedzą, że książę to dusza towarzystwa. Pamiętacie ile razy huczało w pałacu od plotek, że zabawił u jakiejś panny nawet dwa dni, nic nie mówiąc o tym ojcu? - niespodziewanie do rozmowy dołączył się, wysoki i lekko drgający głos. Trudno było określić płeć tej osoby, ale zdecydowanie słychać było, że jest czymś podenerwowana. Potwierdziły to jej kolejne słowa: - Zbierajmy się stąd. Nie chcę spędzić w tym przeklętym więzieniu ani dnia więcej.
- Czego się tak denerwujesz, Lie, jeżeli by nas nakryli, to znamy przecież skuteczny sposób, aby ich uciszyć na wieki - zażartował dowódca. Gianni skrywając się za krzewami, na które, o ironio losu, był śmiertelnie uczulony, niemal kichnął odsłaniając swoją pozycję. Jego rozpaczliwe i żywe zabiegi, mające zapobiec kichnięciu, w których to skład wchodziły nie znane cywilizowanemu społeczeństwu tańce, zakończyły się powodzeniem. Nie słyszał na jedno ucho, w głowie mu huczało, ale nie zdemaskował się. Nagle ziemia pod nim zatrzęsła się. Jeden z jeźdźców zeskoczył z konia. Najwidoczniej byli dobrze uzbrojeni, skoro skok z tej wysokości wywołał podobną reakcję.
- Zabijanie strażników królewskich nie leży w naszym interesie. Wygnanie to byłby najmniejszy z naszych problemów. Rada dopilnowałaby, abyśmy nigdy nie zrobili tego ponownie. W końcu dla zdrajców jest tylko jedna kara.
Szelest liści połączony ze świstem, jaki wydaje miecz przecinający powietrze, przeraziły zwierzęta skrywające się przed obcymi. Wiewiórki natychmiast uciekły na wyższe partie drzew, ptaki odleciały, a ziemne szkodniki pochowały się w odległych krzewach. W środku nocy, pośród wysokich dębów i brzóz trudno było odnaleźć własny cień, a co dopiero ubranego na czarno księcia. Nawet światło księżyca w pełni niewiele pomagało. Troje następnych jeźdźców podążyło w ślad za towarzyszem i zsiedli z koni. Gianni nie wiedział ilu ich dokładnie było, ale z rozmów wynikało, że na ścieżce prowadzącej do stolicy znajdowało się czworo napastników.
- Przeszukajcie ostatni raz ten obszar, a jeżeli niczego nie znajdziecie, odjeżdżamy.
- Tak jest, panie Nailo! - krzyknęła wesoło jakaś kobieta. Melodyjny głos, nieco znerwicowany, zupełnie nie pasował do płatnej zabójczyni, bo tak o nich sądził Gianni. W końcu coś na temat ten profesji wiedział. W dodatku po co mieliby się włóczyć po lesie w środku nocy opowiadając przy okazji takie rzeczy? Rozum od razu podpowiadał rozwiązanie.
Gianni wiele by dał, żeby dowiedzieć się, jaki teren wskazał człowiek, którego nazwano Nailo. Wrócił pośpiesznie do księcia. Przykucnął przy nim. Nachylił się ostrożnie i sprawdził, czy następca tronu Sirinionu oddycha samodzielnie. Upewniwszy się, że wszystko jest w porządku zakradł się do konia i podprowadził bliżej rannego. Modlił się w duchu, żeby koń nie postanowił parsknąć, wyrażając swój w ten sposób swój sprzeciw.
- Koniku, wiesz, że jeżeli teraz wpadniemy przez ciebie w kłopoty, zrobię z ciebie potrawkę - zagroził mu palcem. Zwierzę poderwało głowę i popatrzyło bystrym wzrokiem na zabójcę. - Widzę, że się rozumiemy. Doskonale. Teraz nie ruszaj się! - syknął szeptem, podnosząc księcia na ramiona. Przerzucił go jednym ruchem przez siodło i już zamierzał wskoczyć w ślad za nim, kiedy konia spłoszył gwałtowny huk wystrzału.
- Strażnicy! - warknął sam do siebie. Przeklął pod nosem. - Jeszcze tylko ich tutaj brakowało. Po co się tutaj pojawili. Prosił ich kto, żeby się przypałętali tutaj?! - wyładował swoją frustrację, stłumionym przez własną dłoń, okrzykiem. Pisnął ze złości. Spojrzał na półokrągły kształt naznaczony czerwonymi kroplami krwi przebiegał na jego kciuku.
- Szukajcie tam! - rozległy się krzyki za Giannim.
- Trzeba się oddalić z tego pechowego miejsca. Nie do wiary! Żeby jeden mały książę przysporzył mi tyle problemów! - poderwał konia do biegu, a sam schylił się, by móc lepiej trzymać księcia oraz by mieć pewność, że tym razem nie powoduje żadnego niebezpiecznego wypadku.
"Mogłem od razu tak zrobić, a nie trzymać go zwisającego na ramieniu."
Myśli towarzyszyło dezaprobujące kręcenie głową. "Żeby tylko Leonard się nie dowiedziało, co zmajstrowałem..."



[ ... ]

[Kristobal A'randez ]

Sala tronowa była nie tylko przestronna, ale też dobrze zagospodarowana. Trona dla króla i jego małżonki nie znajdował się w centralnym punkcie, jak to miało miejsce w innych tego typu budowlach. Miejsce władcy przewidziane zostało przy wschodniej ścianie, tuż od witrażem okiennym zdobiącym zarówno wnętrze, jak zewnętrzne ściany pałacu. W ten sposób drzwi dla gości znajdowały się po lewej stronie króla, zaś główne wejście do sali biesiadnej po przeciwnej stronie tronu. Wystrój ten został zrealizowany pod bacznym okien Artura Istvana, zgodnie z wszelkimi jego wskazówkami.
- Wybacz panie, że przerywam twoją drzemkę.
- Skoro już mnie zbudziłeś, mów, co musisz - rzucił król zajmując swoje miejsce na tronie. Dowódca oddziału skłonił się po raz drugi. Ożywiony poderwał głowę i spojrzał wprost w oczy monarchy.
- Nie udało nam się odnaleźć księcia. Podejrzewamy porwanie. Las w pobliżu wieży był całkowicie pusty. po pięciu godzinach poszukiwań nie natchnęliśmy się na żadnego podejrzanego. Również nie trafiliśmy na trop księcia Edgara.
- Nie potrzebnie się podniecasz, drogi Andre. Mój syn zapewne zabawia u jakiejś panny, bo nie jest zadowolony ze swojej cnotliwej żony. Nie przejmowałbym się zanadto jego zniknięciem. Wróci jeszcze dzisiaj. Wtedy pomyślę, jaką wymierzyć mu karę za niepotrzebne sprawianie dodatkowych kłopotów moim żołnierzom - zakończył król. Wstał i skierował się ku wyjściu, kiedy dowódca niespodziewanie doniósł, że w okolicy wieży znaleziono dwoje martwych, uzbrojonych napastników. Na szczucie wieży znaleziono ślady krwi i porzucony habit.
- Wezwij do mnie natychmiast generała Kristobala A'randeza. Szybko! - Istvan udał się pędem do swojej komnaty, gdzie odnalazł dawno zapomniany klucz do skrzyneczki pod łóżkiem. Wyjął z niej skrawek podniszczonego papieru. Przeczytał z pośpiechem nakreślone dziwacznym zygzakiem słowa. Zwinął karteczkę w rulonik i popędził znaleźć gołębia, którym wyśle wiadomość. Wbiegł energicznie po schodach. Zupełnie nie przypominał tego niedołężnego i leniwego króla, jakim była dla wszystkich gości dworu. Zapewne niewielu wiedziało, że król jest wysportowanym szermierzem nie mającym sobie równych w pięciu królestwa.
- Gołąbku, dostarcz jej ten list. To bardzo pilne. Będziesz musiał lecieć, ile sił w tych małych skrzydełkach - szeptał pieszczotliwie do ptaka, mając nadzieję, że posłaniec zrozumie, jak ważna jest przywiązana do jego nóżki wiadomość. - Czas na mnie. Generał zapewne już przybył. Rozkazy pojmie w oka mgnieniu.
Zszedł po schodach już zwyczajnym, nieco za wolnym krokiem, pokonując z trudem każdy, wysoki i wąski stopień.
- Generale, wspaniale cię widzieć, a tak później porze. Zapewne zastanawia cię, dlatego zostałeś wezwany. - Podniósł rękę, aby uciszyć go, w chwili, kiedy Kristobal miał zamiar odpowiedzieć. - Wiem, drogi przyjacielu, że znasz odpowiedź. Wszak jakże mogłoby umknąć twemu bacznemu spojrzeniu krzątanina na korytarz, wszczęta zupełnie niepotrzebnie.
Król przechadzał się wokół swojego tronu. Rzadko spoglądał na swojego generała, często zaś zwracał uwagę na drugie krzesło tonące w świetle lamp. Oparł się o poręcz i bez ogródek powierzył żołnierzowi następujące zadania:
- Udasz się do siedziby Zakonu. Wypytasz braciszków, czy nie widzieli mojego syna. Ty sam najlepiej wiesz, kiedy człowiek kłamie. Jeżeli będziesz miał uzasadnione wątpliwości wskazujące, że kryją się oni za porwaniem mojego, zezwalam ci na interwencję. Pamiętaj! To silni przeciwnicy. Nie możemy ich teraz sprowokować do działań przeciwko nam. Zbierze kilkoro ludzi. Nie za duży oddział, żeby się nie rzucał w oczy. Masz to załatwić dyskretnie! - przestrzegł król, posyłając wyprostowanemu żołnierzowi surowe spojrzenie. Opuścił je szybko, zaczynając bawić się sygnetem, dotąd spokojnie spoczywającym na serdecznym palcu. - Ufam ci. Jeżeli Zakonnicy porwali mojego syna, mają ponieść za to konsekwencje! Ruszaj! - skinął głową, na znak, że audiencja nocna dobiegła końca. Był to także sygnał, że król nie zamierza wysłuchiwać zapewnień, że odzyska syna jeszcze tej nocy. Generał po raz ostatni skłonił się, odwrócił na pięcie i oddalił z sali.
Król bezpiecznie spoczął na tronie. Zaparł się o drewniane poręcze i opierając na splecionych dłoniach czoło, pogrążył się w myślach. Tak samo, jak w dniu, kiedy dowiedział się o śmierć swojej małżonki, matki Edgara. Pierwszej kobiety, którą zapewniał o swoim oddaniu i wierności. Przyrzekał dozgonną miłość w obecności biskupa i całego dworu. Kobieta zniknęła z jego życia równie szybko, jak miłość do niej z serca zranionego króla.
"Jeżeli rzeczywiście porwali go Zakonnicy... Czyżby domyślali się, co zamierzam? Tylko kto im doniósł. Wiedzieli jedynie najbardziej zaufani. Namiestnik by nie zdradził, zbyt wiele ma do stracenia. Majątku nigdy by się nie wyzbył. W dodatku mam jego żonę i córki. Nie chciałby ich krzywdy. A może? Edgar jest na to zbyt naiwny. Nawet jeżeli upozorował własne porwanie."
Na ustach króla pojawił się szeroki, złowieszczy uśmiech.
"Skoro zamierzają przeprowadzić swój plan, pora, aby ja także powziął odpowiednie środki. I muszę skończyć z tą paranoją. Edgar jest zupełnie pozbawiony zmysłu politycznego. Będzie jedynie ich marionetką. Nie muszę się o niego obawiać. Teraz powinienem się zająć czymś o wiele ważniejszym. Ciekawe, czy odpowiesz na mój list, droga hrabino."

[ ... ]

[brat Albert ]

Wschód słońca widoczny przez małe, kwadratowe okienko nabierał uroku. Pod warunkiem, że nie było się mimowolnym więźniem w rękach płatnego zabójcy. Edgar obudził się z potwornym bólem głowy. Chwilę później zasnął. Nie była w stanie zapanować na pulsowaniem, które wręcz słyszał. Obudził się ponownie, kiedy słońce leniwie wyglądało zza horyzontu. Dotknął przysłoniętego oka, a pod palcami wyczuł bandaże. Syknął, kiedy natrafił na jeszcze nie zagojoną do końca ranę.
- Braciszek okazał się podłym porywaczem. Niech ja go tylko dorwę w swoje ręce. Najpewniej zginie. Jednak zanim to zastąpi, postaram się o całkiem wymyślne tortury. Będzie się każdego dnia udawał na wizytę do mojej teściowej, pytając o zdrowie. A jak jeszcze powie, że to ja go przysyłam.
Jak na rannego w głowę i poturbowanego porwanego księcia, Edgar zdawał się myśleć nad wyraz jasno. Zwłaszcza, że jeszcze tej nocy, jak mu się zdawało, głowa potwornie go bolała. Pod wpływem nagłego impulsu spojrzał na owiniętą rękę, wiszącą bezpiecznie na trójkątnej chuście przewiązanej na szyi.
- Pewnie ten podstępny porywacz pojawi się tutaj lada moment. Drań jeden. Jak on w ogóle miał czelność zrobić coś takiego. To jest niedopuszczalne i niewybaczalne. Zranił królewskiego syna. Przyszłego króla omal nie pozbawił życia. - Wymyślał i histeryzował Edgar, wymachując zdrową ręką we wszystkie strony. Raz nawet zdarzyło mu się uderzyć samego siebie w kolano. Masując bolące miejsce i wsiocząc gorączkową pod swoim adresem, nie spostrzegł nawet pojawienia się gościa. Gianni po cichu wślizgnął się go pokoju. Wcześniej pozostawił na korytarzu swoich towarzyszy. Wytłumaczył, że musi porozmawiać z księciem na osobności. Uprosił ich, aby zaczekali chwilę na zewnątrz.
- Widzę, że od tego uderzenia, nie przybyło ci rozumu - zaśmiał się. Ze szczerym rozbawieniem obserwował, jak Edgar podskakuje na łóżku, posyłając w jego stronę pioruny. Niewidzialne oczywiście.
- Powinieneś się do mnie zwracać książę, wasza wysokość - syknął Edgar, spoglądając spode łba na porywacza.
- Skoro nalegasz, Ed, będę się do ciebie zwracała po imieniu. Moim skromnym zdaniem jest to niepotrzebne, wszak jesteśmy tu tylko my, więc do kogo innego miałbym mówić?
- Widzę, że przybyło ci od wczoraj odwagi i pewności siebie. - zauważył zdegustowany Książe. - A jeszcze wczoraj nie mnie wrzeszczałeś i panikowałeś, bo złamałeś mi rękę.
- Dawne dzieje. Co było minęło, więc nie ma czego wspominać - machnął z lekceważeniem ręką, tuż przed nosem rumieniącego się ze złości następcy tronu.
- Rozumiem. Czyli nie pamiętasz, jak doszło do tego? - Tu ze złością wskazał swoją głowę. Spod bandaży widać było jedynie kilka jasnobrązowych włosów i pomarszczone czoło, na którym w kilku miejsca została zaschnięta krew. Lewe, czarne oko Edgara Istvana spojrzało na mężczyznę, oczekując satysfakcjonującej odpowiedzi.
- To nie była moja wina. Myślałem, że jesteś nieprzytomny, a ty nagle się poderwałeś i uderzyłeś o gałąź, całkiem sporą gałąź. I potem spadłeś z konia. Ale był huk.
- Bez szczegółów! - zażądał od rozmówcy książę.
- Miałem tyle do powiedzenia, ale skoro nie mam mnie kto słuchać... Przyszedłem jedynie na chwilę, Ed. Zabieram się po śniadaniu na przejażdżkę. Jak będziesz się sprzeciwiał, próbował uciec, albo jakoś inaczej mi podpadniesz, zwiążę i zaknebluję. Teraz zaś przed śniadaniem, które na moje nieszczęście będę musiał ci przynieść, zostawię cię z bratem Albertem i siostrą zakonną. Tylko czasem jej nie zawstydzaj. - Podbiegł do drzwi i, za jednym naciśnięciem klamki, wpuścił do środka starszego mężczyznę i młodą kobietę.
- Nie pozwólcie mu uciec, wrócę za kwadrans. Zdążycie do tego czas? - Skinęli mu głowami. Gianni uradowany, że może opuścić celę Edgara, pobiegł korytarzem, śledzonym echem własnych kroków.
Zakonnik nie wydawał się zbyt silny. Z kobietą zawsze sobie radził. Przyglądał się przez chwilę, jak kobieta wyciąga z torby świeże bandaże, narzędzia i buteleczki z kolorowymi płynami oraz szczelnie zamknięte słoiczki. Rozkładała je na stoliku przy łóżku. Mężczyzna podszedł do niego ze taboretem stojącym wcześniej w rogu. Usadowił się na nim, lecz nie wypowiedział nawet słowa, kiedy Edgar zerwał się ze swojego miejsca. Zarzucił na niego pościel, którą była przykryty, po czym przeskoczył przez ramę i wpadł na siostrę. Już pędził do drzwi, gdy jego ramie zatrzymał stalowy uścisk. Wyrywał mu się, ale bezskutecznie. Chciał gryźć nieugiętą rękę, ale zanim to się stało, stracił przytomność. Ostatkiem sił wyszeptał:
- Kim wy jesteście wszyscy?
Siostra odsunęła rękę od ust. Zabezpieczoną buteleczkę z parującą substancją położyła z powrotem na stoliku. Mężczyzna położył księcia na łóżku. Nie zakrywał go pościelą. Miał go w końcu zbadać, więc tego będzie się trzymał. Mieli niewiele czasu do powrotu Gianniego, a przed podróżą należało zadbać o jego zdrowie.



[ ... ]

[ Nett Curio ]

Zastanawiał się kogo przydzielą mu do pomocy w ochronie księcia. Był zdania, że całe wojsko nie byłoby w stanie upilnować tego kapryśnego chłopaka. Zostawił go bratem Albertem, ale szczerze wątpił, aby badanie przebiegało sprawnie i bez żadnych komplikacji. Zostałby tam na wszelki wypadek, gdyby nie fakt, że musiał rozmówić się z przełożonym z ostatniego zadania. Wrócił w środku nocy cały we krwi z rannym, ledwie oddychającym Edgarem. Bernard, przełożony zakonu nieopodal stolicy, wezwał go do siebie. Zdążył się przebrać i przemyć twarz, gdy go jego skromnej izdebki weszła siostra Flora.
- Masz pojęcie, co się stanie, gdy nas tutaj odkryją? Jakim cudem zdołasz ukryć rannego księcia? Gdzie go schowasz przed wysłannikami króla? Jak zamierzasz odeprzec atak całej gwardii?! - przełożony zadawał nie kończący się ciąg pytań, z których tylko tych kilka dotarło do Gianniego.
- Miałem zadanie przyprowadzić go tutaj, to wszystko. Nikt nie wspominał mi, że wyślą innych zabójców, że mam na niego uważać, jak na jajko, skoro pierwotnym moim zadaniem było zabicie go, w razie odmowy! - nie pozostawał dłużny krzyczącemu zakonnikowi. Habit nie czynił mu różnicy. Gianni nie uznawał autorytetów. Wystarczyło jedynie popatrzeć, jak zwracał się do swojego dowódcy w wojsku.
- Nie tym tonem. Jestem twoim przełożonym. Masz się natychmiast uspokoić albo wydam cię strażom i zaprzeczę, że kiedy zapytają mnie o twój udział! - zagroził Bernard.
- Nie zrobiłbyś tego, bo tym samym straciłbyś cennego zakładnika.
- Czy ty nigdy nie potrafisz sobie darować niepotrzebnych uwag?
- Jestem szczery i bezpośredni. Doskonale wiesz, że nie zawaham się rzucić tego wszystkiego, jeżeli najdzie mnie taka ochota. Jestem tu tylko ze względu na płacę. Ale równie dobrze mogę sobie inną pracę znaleźć, mniej uciążliwą niż to!
- Więc odejdź. Idź, gdzie cię nogi poniosą, byłeś mi tylko zszedł dzisiaj z oczu!
- To po co mnie wzywałeś, skoro nie masz zamiaru mieć ze mną do czynienia?
- Miałem ci przekazać, że gdy tylko dotrzesz z księciem do klasztoru, masz skoro świt wyruszyć do Palasti. Tam będą na ciebie czekali. Nie wiem po co masz się tam udać, ani dlaczego masz z porwanym księciem przebywać tak blisko stolicy. Powiedzieli mi, że otrzymasz za to sowitą zapłatę.
- Nie masz mowy! Dopiero wróciłem. Nie wyruszę sam w taką podróż! - obudzony i zdenerwowany Gianni opadł na krzesło, które nie wiadomo skąd znalazło się tuż za nim.
- Nie pojedziesz tam sam. Przydzielą ci jednego z swoich ludzi. Jutro poślę po ciebie, kiedy przybędzie twój partner.
Rozmowa zakończyła się szybko. Nie było mowy o niedomówieniach. Szkoda tylko, że nie zdążył się wyspać. Ledwie zamknął oczy, a już ktoś pukał do jego drzwi. Coś strasznego.
- Przełożony wzywa cię do siebie.
I tak musiał wstać i przedostać się przez grupki zakonników udających się na modlitwę.
- Idź teraz do księcia, zabierze ze sobą Alberta i Florę, niech sprawdzą jego
stan zdrowia przed wyjazdem. Wiem, nie mają w tym doświadczenia, ale tylko oni są na tyle dyskretni, żeby nie rozpowiedzieć tego innym. Potem przyjdź do mnie. Za chwilę ma się tu zjawić nie jaki Nett Curio. Wprowadzę go w szczegóły. A teraz idź już - odprawił go, nie wdając się w zbyteczne dyskusje. Gianni więc posłusznie udał się najpierw po wspomnianych zakonników, a potem prosto do księcia.
- To jest właśnie Nett Curio. Poznajcie się. - Ten człowiek zupełnie nie znał obyczaju, aby przywitać się jakiś sposób z wchodzącym, albo chodzić dać mu czas, aby usiadł lub wykonał podobny gest, mający świadczyć o tym, że jest gotowy wysłuchać wszystkiego, co ma do powiedzenia gość. Co za maniery! - Nie stój tak z głupią miną. Ty też nie pukasz, tylko wpraszasz się, zupełnie jak do własnego domu.
- Tak, tak. Witaj. Jestem Gianni. - Zwrócił się uprzejmie go gościa i przedstawił. Skoro mamy wyruszyć razem, to muszę cię uprzedzić o jednej rzeczy. Książe to strasznie kapryśne i dumne stworzenie. Uważaj na niego i pamiętam, że nam się dostanie, jeżeli jemu spadnie włos z głowy. - klasnął w dłonie i uśmiechnął się wesoło.
- Gotowy do drogi?

[ ... ]

[ Artur de Therrenon ]

Po mieście od samego rana krążyły plotki o znalezieniu martwych ciał koło ruin kościoła. Wysuwano różne teorie. Byli to zabójcy zabici przez ochronę księcia. Wrogowie polityczni sąsiedniego królestwa. Najemnicy, którzy zostali oszukani. Zwykle bezbronni ludzie, którzy padli ofiarą morderców. Para złodziejaszków, którzy pozabijali się nawzajem. Na targu aż huczało od plotek. Wszystkie stragany zamieniły się w stoiska z teoriami i przypuszczeniami, których nie powstydziliby się funkcjonariusze policji, snując teorie odnośnie zabójstwa dokonanego na nieznanej nikomu parze. W dodatku miejsce, gdzie dokonano zbrodni od zawsze kojarzyło się z występkiem i potajemnymi schadzkami. Król zlecił natychmiast odnalezienie zabójców miejscowym służbą porządkowym. Gazety zamieściły na pierwszych stronach portret króla, a pod nim wygłoszone krótkie przemówienie.
Główną ulicą pędził goniec. Na złamanie karku śpieszył się, by przekazać wiadomość oznaczoną królewską pieczęcią. Adresat jej mieszkał niedaleko pałacu, więc pośpiech chłopaka był zbyteczny, zwłaszcza, że godzina ustalona na papierze ustalona była na późne przed południe.
Król prosił w nim o niezwłoczne stawienie się w pałacu w celu omówienia istotnej sprawy handlowej. Przedmiotem rozmowy miał okazać się zadanie, jakie król zamierza mu zlecieć. Chodzi konkretnie o dostarczenie znacznych ilości broni, z dostarczonych materiałów. Zlecenie miało opiewać na kilka milionów sztuk. Zatem kwota za nie również byłaby niebagatelna.
- Witaj Marceli – król, nadal masując skronie, zwrócił się do kanclerza. Mężczyzna stojące przed Arturem Istvanem był blady i roztrzęsiony. Doniesiono mu, że w okolicy starych ruin znaleziono zabitych. Nie wspominał królowi, że ostatni raz to on widział tam księcia. Bał się o głowę i rodzinę. Milczał więc oczekując na dalsze słowa władcy. – Zamierzam uzbroić naszą armię w nową broń. Dostałem właśnie informacje, że statek wiozący dla nasz materiału wypłynął z portu w Jotri, więc kwestią czasu jest pojawienie się jej w naszych dokach. Dopilnuj, aby nasi żeglarze nie pisnęli ani słowa odnośnie zawartości tych skrzyń. Jeżeli jakakolwiek informacja, którą usłyszysz ode mnie wydostanie spoza mury tego pomieszczenia, zapłacisz za to.
Marceli w pośpiechu wyszedł z komnaty, pozostawiając w niej osamotnionego monarchę. Spokój króla ponownie został zakłócony kwadrans później.
- Przybył Artur de Therrenon! - zagrzmiał donośny głos szambelana.
- Cieszę się, że odpowiedział pan na mój list. Zamierzam powierzyć panu odpowiedzialne zadanie. Sowicie pana za nie wynagrodzę. Ufam, że spełni pan moje oczekiwania. Czy myję się, myśląc, że zgodzi się na moją propozycję? – w głosie króla wyczuwalna była pewność siebie. Zupełnie, jakby magnat nie miał innego wyjścia. Jakby musiał się zgodzić.
 

Ostatnio edytowane przez Idylla : 16-05-2009 o 18:53. Powód: Poprawa błędów
Idylla jest offline