Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 16-05-2009, 18:32   #1
 
Idylla's Avatar
 
Reputacja: 1 Idylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znany
[Autorski] Trafalgar

Trafalgar
- Dowód zdrady




[ Ares Nailo ]

Surowe warunki panujące w klasztornej braci udzieliły się również Gianniemu. Korytarzem szedł na palcach, żeby nie wywoływać hałasu obcasami uderzającymi o kamienie. Pędził ku celi, w której umieścił śpiącego księcia. Miał z nim nie lada problem. Już podczas drogi odzyskał przytomność i próbował się wyrwać. Na nieszczęście Edgara w pewnym momencie za mocno odchylił się do tył. Jadący w pełnym galopie koń, nie zdołał się w porę zatrzymać i książę solidnie uderzył w wystający konar. Gianniemu kilka minut zajęło zatamowanie krwawienia. Czerwona plama na koszulce następcy tronu powiększała się z niesamowitą prędkością. Również torba, na której oparta była głowa rannego przesiąkła krwią. Gianni zaczynał panikować. Nie wiedział jak zatamować krwawienie.
- I co teraz mam zrobić?! - wrzasnął do nieprzytomnego Edgara. Poderwał się w górę i kilkakrotnie przeszedł drogę od głowy księcia do jego nóg. Starał się uspokoić oddech, ale zadanie to okazało się niezwykle trudne. Doszło nawet do sytuacji, że sam prawie stracił przytomność, tak mocno zakręciło mu się w głowie. Mdłości spowodowane zbyt szybkim wdychaniem i wydychaniem powietrza przeszły z chwilą, kiedy pośród krzaków usłyszał krzyk jakiegoś mężczyzny.
- Zabieramy się stąd. Natychmiast!
- Nie znaleźliśmy ich jeszcze. A jeżeli dotrą do miasta i opowiedzą wszystko królowi? Pierwsze podejrzenie padnie na Zakonników - zasugerował zachrypnięty głos, którego właściciel przejawiał nawyk częstego odkaszliwania.
- Nie byłoby nam to na rękę, ale nie możemy teraz szwędać się po lesie. Niebawem zaczną szukać księcia. I na pewno zaczną od tego miejsca. Znajduje się najbliżej wieży - nerwowo tłumaczył mężczyzna, który, jak zdołała się domyślić Gianni, dowodził grupką zabójców.
- Nie pleć głupstw. Dobrze wiedzą, że książę to dusza towarzystwa. Pamiętacie ile razy huczało w pałacu od plotek, że zabawił u jakiejś panny nawet dwa dni, nic nie mówiąc o tym ojcu? - niespodziewanie do rozmowy dołączył się, wysoki i lekko drgający głos. Trudno było określić płeć tej osoby, ale zdecydowanie słychać było, że jest czymś podenerwowana. Potwierdziły to jej kolejne słowa: - Zbierajmy się stąd. Nie chcę spędzić w tym przeklętym więzieniu ani dnia więcej.
- Czego się tak denerwujesz, Lie, jeżeli by nas nakryli, to znamy przecież skuteczny sposób, aby ich uciszyć na wieki - zażartował dowódca. Gianni skrywając się za krzewami, na które, o ironio losu, był śmiertelnie uczulony, niemal kichnął odsłaniając swoją pozycję. Jego rozpaczliwe i żywe zabiegi, mające zapobiec kichnięciu, w których to skład wchodziły nie znane cywilizowanemu społeczeństwu tańce, zakończyły się powodzeniem. Nie słyszał na jedno ucho, w głowie mu huczało, ale nie zdemaskował się. Nagle ziemia pod nim zatrzęsła się. Jeden z jeźdźców zeskoczył z konia. Najwidoczniej byli dobrze uzbrojeni, skoro skok z tej wysokości wywołał podobną reakcję.
- Zabijanie strażników królewskich nie leży w naszym interesie. Wygnanie to byłby najmniejszy z naszych problemów. Rada dopilnowałaby, abyśmy nigdy nie zrobili tego ponownie. W końcu dla zdrajców jest tylko jedna kara.
Szelest liści połączony ze świstem, jaki wydaje miecz przecinający powietrze, przeraziły zwierzęta skrywające się przed obcymi. Wiewiórki natychmiast uciekły na wyższe partie drzew, ptaki odleciały, a ziemne szkodniki pochowały się w odległych krzewach. W środku nocy, pośród wysokich dębów i brzóz trudno było odnaleźć własny cień, a co dopiero ubranego na czarno księcia. Nawet światło księżyca w pełni niewiele pomagało. Troje następnych jeźdźców podążyło w ślad za towarzyszem i zsiedli z koni. Gianni nie wiedział ilu ich dokładnie było, ale z rozmów wynikało, że na ścieżce prowadzącej do stolicy znajdowało się czworo napastników.
- Przeszukajcie ostatni raz ten obszar, a jeżeli niczego nie znajdziecie, odjeżdżamy.
- Tak jest, panie Nailo! - krzyknęła wesoło jakaś kobieta. Melodyjny głos, nieco znerwicowany, zupełnie nie pasował do płatnej zabójczyni, bo tak o nich sądził Gianni. W końcu coś na temat ten profesji wiedział. W dodatku po co mieliby się włóczyć po lesie w środku nocy opowiadając przy okazji takie rzeczy? Rozum od razu podpowiadał rozwiązanie.
Gianni wiele by dał, żeby dowiedzieć się, jaki teren wskazał człowiek, którego nazwano Nailo. Wrócił pośpiesznie do księcia. Przykucnął przy nim. Nachylił się ostrożnie i sprawdził, czy następca tronu Sirinionu oddycha samodzielnie. Upewniwszy się, że wszystko jest w porządku zakradł się do konia i podprowadził bliżej rannego. Modlił się w duchu, żeby koń nie postanowił parsknąć, wyrażając swój w ten sposób swój sprzeciw.
- Koniku, wiesz, że jeżeli teraz wpadniemy przez ciebie w kłopoty, zrobię z ciebie potrawkę - zagroził mu palcem. Zwierzę poderwało głowę i popatrzyło bystrym wzrokiem na zabójcę. - Widzę, że się rozumiemy. Doskonale. Teraz nie ruszaj się! - syknął szeptem, podnosząc księcia na ramiona. Przerzucił go jednym ruchem przez siodło i już zamierzał wskoczyć w ślad za nim, kiedy konia spłoszył gwałtowny huk wystrzału.
- Strażnicy! - warknął sam do siebie. Przeklął pod nosem. - Jeszcze tylko ich tutaj brakowało. Po co się tutaj pojawili. Prosił ich kto, żeby się przypałętali tutaj?! - wyładował swoją frustrację, stłumionym przez własną dłoń, okrzykiem. Pisnął ze złości. Spojrzał na półokrągły kształt naznaczony czerwonymi kroplami krwi przebiegał na jego kciuku.
- Szukajcie tam! - rozległy się krzyki za Giannim.
- Trzeba się oddalić z tego pechowego miejsca. Nie do wiary! Żeby jeden mały książę przysporzył mi tyle problemów! - poderwał konia do biegu, a sam schylił się, by móc lepiej trzymać księcia oraz by mieć pewność, że tym razem nie powoduje żadnego niebezpiecznego wypadku.
"Mogłem od razu tak zrobić, a nie trzymać go zwisającego na ramieniu."
Myśli towarzyszyło dezaprobujące kręcenie głową. "Żeby tylko Leonard się nie dowiedziało, co zmajstrowałem..."



[ ... ]

[Kristobal A'randez ]

Sala tronowa była nie tylko przestronna, ale też dobrze zagospodarowana. Trona dla króla i jego małżonki nie znajdował się w centralnym punkcie, jak to miało miejsce w innych tego typu budowlach. Miejsce władcy przewidziane zostało przy wschodniej ścianie, tuż od witrażem okiennym zdobiącym zarówno wnętrze, jak zewnętrzne ściany pałacu. W ten sposób drzwi dla gości znajdowały się po lewej stronie króla, zaś główne wejście do sali biesiadnej po przeciwnej stronie tronu. Wystrój ten został zrealizowany pod bacznym okien Artura Istvana, zgodnie z wszelkimi jego wskazówkami.
- Wybacz panie, że przerywam twoją drzemkę.
- Skoro już mnie zbudziłeś, mów, co musisz - rzucił król zajmując swoje miejsce na tronie. Dowódca oddziału skłonił się po raz drugi. Ożywiony poderwał głowę i spojrzał wprost w oczy monarchy.
- Nie udało nam się odnaleźć księcia. Podejrzewamy porwanie. Las w pobliżu wieży był całkowicie pusty. po pięciu godzinach poszukiwań nie natchnęliśmy się na żadnego podejrzanego. Również nie trafiliśmy na trop księcia Edgara.
- Nie potrzebnie się podniecasz, drogi Andre. Mój syn zapewne zabawia u jakiejś panny, bo nie jest zadowolony ze swojej cnotliwej żony. Nie przejmowałbym się zanadto jego zniknięciem. Wróci jeszcze dzisiaj. Wtedy pomyślę, jaką wymierzyć mu karę za niepotrzebne sprawianie dodatkowych kłopotów moim żołnierzom - zakończył król. Wstał i skierował się ku wyjściu, kiedy dowódca niespodziewanie doniósł, że w okolicy wieży znaleziono dwoje martwych, uzbrojonych napastników. Na szczucie wieży znaleziono ślady krwi i porzucony habit.
- Wezwij do mnie natychmiast generała Kristobala A'randeza. Szybko! - Istvan udał się pędem do swojej komnaty, gdzie odnalazł dawno zapomniany klucz do skrzyneczki pod łóżkiem. Wyjął z niej skrawek podniszczonego papieru. Przeczytał z pośpiechem nakreślone dziwacznym zygzakiem słowa. Zwinął karteczkę w rulonik i popędził znaleźć gołębia, którym wyśle wiadomość. Wbiegł energicznie po schodach. Zupełnie nie przypominał tego niedołężnego i leniwego króla, jakim była dla wszystkich gości dworu. Zapewne niewielu wiedziało, że król jest wysportowanym szermierzem nie mającym sobie równych w pięciu królestwa.
- Gołąbku, dostarcz jej ten list. To bardzo pilne. Będziesz musiał lecieć, ile sił w tych małych skrzydełkach - szeptał pieszczotliwie do ptaka, mając nadzieję, że posłaniec zrozumie, jak ważna jest przywiązana do jego nóżki wiadomość. - Czas na mnie. Generał zapewne już przybył. Rozkazy pojmie w oka mgnieniu.
Zszedł po schodach już zwyczajnym, nieco za wolnym krokiem, pokonując z trudem każdy, wysoki i wąski stopień.
- Generale, wspaniale cię widzieć, a tak później porze. Zapewne zastanawia cię, dlatego zostałeś wezwany. - Podniósł rękę, aby uciszyć go, w chwili, kiedy Kristobal miał zamiar odpowiedzieć. - Wiem, drogi przyjacielu, że znasz odpowiedź. Wszak jakże mogłoby umknąć twemu bacznemu spojrzeniu krzątanina na korytarz, wszczęta zupełnie niepotrzebnie.
Król przechadzał się wokół swojego tronu. Rzadko spoglądał na swojego generała, często zaś zwracał uwagę na drugie krzesło tonące w świetle lamp. Oparł się o poręcz i bez ogródek powierzył żołnierzowi następujące zadania:
- Udasz się do siedziby Zakonu. Wypytasz braciszków, czy nie widzieli mojego syna. Ty sam najlepiej wiesz, kiedy człowiek kłamie. Jeżeli będziesz miał uzasadnione wątpliwości wskazujące, że kryją się oni za porwaniem mojego, zezwalam ci na interwencję. Pamiętaj! To silni przeciwnicy. Nie możemy ich teraz sprowokować do działań przeciwko nam. Zbierze kilkoro ludzi. Nie za duży oddział, żeby się nie rzucał w oczy. Masz to załatwić dyskretnie! - przestrzegł król, posyłając wyprostowanemu żołnierzowi surowe spojrzenie. Opuścił je szybko, zaczynając bawić się sygnetem, dotąd spokojnie spoczywającym na serdecznym palcu. - Ufam ci. Jeżeli Zakonnicy porwali mojego syna, mają ponieść za to konsekwencje! Ruszaj! - skinął głową, na znak, że audiencja nocna dobiegła końca. Był to także sygnał, że król nie zamierza wysłuchiwać zapewnień, że odzyska syna jeszcze tej nocy. Generał po raz ostatni skłonił się, odwrócił na pięcie i oddalił z sali.
Król bezpiecznie spoczął na tronie. Zaparł się o drewniane poręcze i opierając na splecionych dłoniach czoło, pogrążył się w myślach. Tak samo, jak w dniu, kiedy dowiedział się o śmierć swojej małżonki, matki Edgara. Pierwszej kobiety, którą zapewniał o swoim oddaniu i wierności. Przyrzekał dozgonną miłość w obecności biskupa i całego dworu. Kobieta zniknęła z jego życia równie szybko, jak miłość do niej z serca zranionego króla.
"Jeżeli rzeczywiście porwali go Zakonnicy... Czyżby domyślali się, co zamierzam? Tylko kto im doniósł. Wiedzieli jedynie najbardziej zaufani. Namiestnik by nie zdradził, zbyt wiele ma do stracenia. Majątku nigdy by się nie wyzbył. W dodatku mam jego żonę i córki. Nie chciałby ich krzywdy. A może? Edgar jest na to zbyt naiwny. Nawet jeżeli upozorował własne porwanie."
Na ustach króla pojawił się szeroki, złowieszczy uśmiech.
"Skoro zamierzają przeprowadzić swój plan, pora, aby ja także powziął odpowiednie środki. I muszę skończyć z tą paranoją. Edgar jest zupełnie pozbawiony zmysłu politycznego. Będzie jedynie ich marionetką. Nie muszę się o niego obawiać. Teraz powinienem się zająć czymś o wiele ważniejszym. Ciekawe, czy odpowiesz na mój list, droga hrabino."

[ ... ]

[brat Albert ]

Wschód słońca widoczny przez małe, kwadratowe okienko nabierał uroku. Pod warunkiem, że nie było się mimowolnym więźniem w rękach płatnego zabójcy. Edgar obudził się z potwornym bólem głowy. Chwilę później zasnął. Nie była w stanie zapanować na pulsowaniem, które wręcz słyszał. Obudził się ponownie, kiedy słońce leniwie wyglądało zza horyzontu. Dotknął przysłoniętego oka, a pod palcami wyczuł bandaże. Syknął, kiedy natrafił na jeszcze nie zagojoną do końca ranę.
- Braciszek okazał się podłym porywaczem. Niech ja go tylko dorwę w swoje ręce. Najpewniej zginie. Jednak zanim to zastąpi, postaram się o całkiem wymyślne tortury. Będzie się każdego dnia udawał na wizytę do mojej teściowej, pytając o zdrowie. A jak jeszcze powie, że to ja go przysyłam.
Jak na rannego w głowę i poturbowanego porwanego księcia, Edgar zdawał się myśleć nad wyraz jasno. Zwłaszcza, że jeszcze tej nocy, jak mu się zdawało, głowa potwornie go bolała. Pod wpływem nagłego impulsu spojrzał na owiniętą rękę, wiszącą bezpiecznie na trójkątnej chuście przewiązanej na szyi.
- Pewnie ten podstępny porywacz pojawi się tutaj lada moment. Drań jeden. Jak on w ogóle miał czelność zrobić coś takiego. To jest niedopuszczalne i niewybaczalne. Zranił królewskiego syna. Przyszłego króla omal nie pozbawił życia. - Wymyślał i histeryzował Edgar, wymachując zdrową ręką we wszystkie strony. Raz nawet zdarzyło mu się uderzyć samego siebie w kolano. Masując bolące miejsce i wsiocząc gorączkową pod swoim adresem, nie spostrzegł nawet pojawienia się gościa. Gianni po cichu wślizgnął się go pokoju. Wcześniej pozostawił na korytarzu swoich towarzyszy. Wytłumaczył, że musi porozmawiać z księciem na osobności. Uprosił ich, aby zaczekali chwilę na zewnątrz.
- Widzę, że od tego uderzenia, nie przybyło ci rozumu - zaśmiał się. Ze szczerym rozbawieniem obserwował, jak Edgar podskakuje na łóżku, posyłając w jego stronę pioruny. Niewidzialne oczywiście.
- Powinieneś się do mnie zwracać książę, wasza wysokość - syknął Edgar, spoglądając spode łba na porywacza.
- Skoro nalegasz, Ed, będę się do ciebie zwracała po imieniu. Moim skromnym zdaniem jest to niepotrzebne, wszak jesteśmy tu tylko my, więc do kogo innego miałbym mówić?
- Widzę, że przybyło ci od wczoraj odwagi i pewności siebie. - zauważył zdegustowany Książe. - A jeszcze wczoraj nie mnie wrzeszczałeś i panikowałeś, bo złamałeś mi rękę.
- Dawne dzieje. Co było minęło, więc nie ma czego wspominać - machnął z lekceważeniem ręką, tuż przed nosem rumieniącego się ze złości następcy tronu.
- Rozumiem. Czyli nie pamiętasz, jak doszło do tego? - Tu ze złością wskazał swoją głowę. Spod bandaży widać było jedynie kilka jasnobrązowych włosów i pomarszczone czoło, na którym w kilku miejsca została zaschnięta krew. Lewe, czarne oko Edgara Istvana spojrzało na mężczyznę, oczekując satysfakcjonującej odpowiedzi.
- To nie była moja wina. Myślałem, że jesteś nieprzytomny, a ty nagle się poderwałeś i uderzyłeś o gałąź, całkiem sporą gałąź. I potem spadłeś z konia. Ale był huk.
- Bez szczegółów! - zażądał od rozmówcy książę.
- Miałem tyle do powiedzenia, ale skoro nie mam mnie kto słuchać... Przyszedłem jedynie na chwilę, Ed. Zabieram się po śniadaniu na przejażdżkę. Jak będziesz się sprzeciwiał, próbował uciec, albo jakoś inaczej mi podpadniesz, zwiążę i zaknebluję. Teraz zaś przed śniadaniem, które na moje nieszczęście będę musiał ci przynieść, zostawię cię z bratem Albertem i siostrą zakonną. Tylko czasem jej nie zawstydzaj. - Podbiegł do drzwi i, za jednym naciśnięciem klamki, wpuścił do środka starszego mężczyznę i młodą kobietę.
- Nie pozwólcie mu uciec, wrócę za kwadrans. Zdążycie do tego czas? - Skinęli mu głowami. Gianni uradowany, że może opuścić celę Edgara, pobiegł korytarzem, śledzonym echem własnych kroków.
Zakonnik nie wydawał się zbyt silny. Z kobietą zawsze sobie radził. Przyglądał się przez chwilę, jak kobieta wyciąga z torby świeże bandaże, narzędzia i buteleczki z kolorowymi płynami oraz szczelnie zamknięte słoiczki. Rozkładała je na stoliku przy łóżku. Mężczyzna podszedł do niego ze taboretem stojącym wcześniej w rogu. Usadowił się na nim, lecz nie wypowiedział nawet słowa, kiedy Edgar zerwał się ze swojego miejsca. Zarzucił na niego pościel, którą była przykryty, po czym przeskoczył przez ramę i wpadł na siostrę. Już pędził do drzwi, gdy jego ramie zatrzymał stalowy uścisk. Wyrywał mu się, ale bezskutecznie. Chciał gryźć nieugiętą rękę, ale zanim to się stało, stracił przytomność. Ostatkiem sił wyszeptał:
- Kim wy jesteście wszyscy?
Siostra odsunęła rękę od ust. Zabezpieczoną buteleczkę z parującą substancją położyła z powrotem na stoliku. Mężczyzna położył księcia na łóżku. Nie zakrywał go pościelą. Miał go w końcu zbadać, więc tego będzie się trzymał. Mieli niewiele czasu do powrotu Gianniego, a przed podróżą należało zadbać o jego zdrowie.



[ ... ]

[ Nett Curio ]

Zastanawiał się kogo przydzielą mu do pomocy w ochronie księcia. Był zdania, że całe wojsko nie byłoby w stanie upilnować tego kapryśnego chłopaka. Zostawił go bratem Albertem, ale szczerze wątpił, aby badanie przebiegało sprawnie i bez żadnych komplikacji. Zostałby tam na wszelki wypadek, gdyby nie fakt, że musiał rozmówić się z przełożonym z ostatniego zadania. Wrócił w środku nocy cały we krwi z rannym, ledwie oddychającym Edgarem. Bernard, przełożony zakonu nieopodal stolicy, wezwał go do siebie. Zdążył się przebrać i przemyć twarz, gdy go jego skromnej izdebki weszła siostra Flora.
- Masz pojęcie, co się stanie, gdy nas tutaj odkryją? Jakim cudem zdołasz ukryć rannego księcia? Gdzie go schowasz przed wysłannikami króla? Jak zamierzasz odeprzec atak całej gwardii?! - przełożony zadawał nie kończący się ciąg pytań, z których tylko tych kilka dotarło do Gianniego.
- Miałem zadanie przyprowadzić go tutaj, to wszystko. Nikt nie wspominał mi, że wyślą innych zabójców, że mam na niego uważać, jak na jajko, skoro pierwotnym moim zadaniem było zabicie go, w razie odmowy! - nie pozostawał dłużny krzyczącemu zakonnikowi. Habit nie czynił mu różnicy. Gianni nie uznawał autorytetów. Wystarczyło jedynie popatrzeć, jak zwracał się do swojego dowódcy w wojsku.
- Nie tym tonem. Jestem twoim przełożonym. Masz się natychmiast uspokoić albo wydam cię strażom i zaprzeczę, że kiedy zapytają mnie o twój udział! - zagroził Bernard.
- Nie zrobiłbyś tego, bo tym samym straciłbyś cennego zakładnika.
- Czy ty nigdy nie potrafisz sobie darować niepotrzebnych uwag?
- Jestem szczery i bezpośredni. Doskonale wiesz, że nie zawaham się rzucić tego wszystkiego, jeżeli najdzie mnie taka ochota. Jestem tu tylko ze względu na płacę. Ale równie dobrze mogę sobie inną pracę znaleźć, mniej uciążliwą niż to!
- Więc odejdź. Idź, gdzie cię nogi poniosą, byłeś mi tylko zszedł dzisiaj z oczu!
- To po co mnie wzywałeś, skoro nie masz zamiaru mieć ze mną do czynienia?
- Miałem ci przekazać, że gdy tylko dotrzesz z księciem do klasztoru, masz skoro świt wyruszyć do Palasti. Tam będą na ciebie czekali. Nie wiem po co masz się tam udać, ani dlaczego masz z porwanym księciem przebywać tak blisko stolicy. Powiedzieli mi, że otrzymasz za to sowitą zapłatę.
- Nie masz mowy! Dopiero wróciłem. Nie wyruszę sam w taką podróż! - obudzony i zdenerwowany Gianni opadł na krzesło, które nie wiadomo skąd znalazło się tuż za nim.
- Nie pojedziesz tam sam. Przydzielą ci jednego z swoich ludzi. Jutro poślę po ciebie, kiedy przybędzie twój partner.
Rozmowa zakończyła się szybko. Nie było mowy o niedomówieniach. Szkoda tylko, że nie zdążył się wyspać. Ledwie zamknął oczy, a już ktoś pukał do jego drzwi. Coś strasznego.
- Przełożony wzywa cię do siebie.
I tak musiał wstać i przedostać się przez grupki zakonników udających się na modlitwę.
- Idź teraz do księcia, zabierze ze sobą Alberta i Florę, niech sprawdzą jego
stan zdrowia przed wyjazdem. Wiem, nie mają w tym doświadczenia, ale tylko oni są na tyle dyskretni, żeby nie rozpowiedzieć tego innym. Potem przyjdź do mnie. Za chwilę ma się tu zjawić nie jaki Nett Curio. Wprowadzę go w szczegóły. A teraz idź już - odprawił go, nie wdając się w zbyteczne dyskusje. Gianni więc posłusznie udał się najpierw po wspomnianych zakonników, a potem prosto do księcia.
- To jest właśnie Nett Curio. Poznajcie się. - Ten człowiek zupełnie nie znał obyczaju, aby przywitać się jakiś sposób z wchodzącym, albo chodzić dać mu czas, aby usiadł lub wykonał podobny gest, mający świadczyć o tym, że jest gotowy wysłuchać wszystkiego, co ma do powiedzenia gość. Co za maniery! - Nie stój tak z głupią miną. Ty też nie pukasz, tylko wpraszasz się, zupełnie jak do własnego domu.
- Tak, tak. Witaj. Jestem Gianni. - Zwrócił się uprzejmie go gościa i przedstawił. Skoro mamy wyruszyć razem, to muszę cię uprzedzić o jednej rzeczy. Książe to strasznie kapryśne i dumne stworzenie. Uważaj na niego i pamiętam, że nam się dostanie, jeżeli jemu spadnie włos z głowy. - klasnął w dłonie i uśmiechnął się wesoło.
- Gotowy do drogi?

[ ... ]

[ Artur de Therrenon ]

Po mieście od samego rana krążyły plotki o znalezieniu martwych ciał koło ruin kościoła. Wysuwano różne teorie. Byli to zabójcy zabici przez ochronę księcia. Wrogowie polityczni sąsiedniego królestwa. Najemnicy, którzy zostali oszukani. Zwykle bezbronni ludzie, którzy padli ofiarą morderców. Para złodziejaszków, którzy pozabijali się nawzajem. Na targu aż huczało od plotek. Wszystkie stragany zamieniły się w stoiska z teoriami i przypuszczeniami, których nie powstydziliby się funkcjonariusze policji, snując teorie odnośnie zabójstwa dokonanego na nieznanej nikomu parze. W dodatku miejsce, gdzie dokonano zbrodni od zawsze kojarzyło się z występkiem i potajemnymi schadzkami. Król zlecił natychmiast odnalezienie zabójców miejscowym służbą porządkowym. Gazety zamieściły na pierwszych stronach portret króla, a pod nim wygłoszone krótkie przemówienie.
Główną ulicą pędził goniec. Na złamanie karku śpieszył się, by przekazać wiadomość oznaczoną królewską pieczęcią. Adresat jej mieszkał niedaleko pałacu, więc pośpiech chłopaka był zbyteczny, zwłaszcza, że godzina ustalona na papierze ustalona była na późne przed południe.
Król prosił w nim o niezwłoczne stawienie się w pałacu w celu omówienia istotnej sprawy handlowej. Przedmiotem rozmowy miał okazać się zadanie, jakie król zamierza mu zlecieć. Chodzi konkretnie o dostarczenie znacznych ilości broni, z dostarczonych materiałów. Zlecenie miało opiewać na kilka milionów sztuk. Zatem kwota za nie również byłaby niebagatelna.
- Witaj Marceli – król, nadal masując skronie, zwrócił się do kanclerza. Mężczyzna stojące przed Arturem Istvanem był blady i roztrzęsiony. Doniesiono mu, że w okolicy starych ruin znaleziono zabitych. Nie wspominał królowi, że ostatni raz to on widział tam księcia. Bał się o głowę i rodzinę. Milczał więc oczekując na dalsze słowa władcy. – Zamierzam uzbroić naszą armię w nową broń. Dostałem właśnie informacje, że statek wiozący dla nasz materiału wypłynął z portu w Jotri, więc kwestią czasu jest pojawienie się jej w naszych dokach. Dopilnuj, aby nasi żeglarze nie pisnęli ani słowa odnośnie zawartości tych skrzyń. Jeżeli jakakolwiek informacja, którą usłyszysz ode mnie wydostanie spoza mury tego pomieszczenia, zapłacisz za to.
Marceli w pośpiechu wyszedł z komnaty, pozostawiając w niej osamotnionego monarchę. Spokój króla ponownie został zakłócony kwadrans później.
- Przybył Artur de Therrenon! - zagrzmiał donośny głos szambelana.
- Cieszę się, że odpowiedział pan na mój list. Zamierzam powierzyć panu odpowiedzialne zadanie. Sowicie pana za nie wynagrodzę. Ufam, że spełni pan moje oczekiwania. Czy myję się, myśląc, że zgodzi się na moją propozycję? – w głosie króla wyczuwalna była pewność siebie. Zupełnie, jakby magnat nie miał innego wyjścia. Jakby musiał się zgodzić.
 

Ostatnio edytowane przez Idylla : 16-05-2009 o 18:53. Powód: Poprawa błędów
Idylla jest offline  
Stary 19-05-2009, 19:17   #2
Konto usunięte
 
brody's Avatar
 
Reputacja: 1 brody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputację
Zamkowe korytarze aż huczały tej nocy od plotek. Od wywtornego magnata po zwykłą służkę przekazywano szeptem tylko jedną wiadomość "Książe zniknął" Nieobecność następcy tronu nie była niczym dziwnym dla mieszkańców królewskiego dworu. Znikał on nie raz bawiąc się nocami w różnych karczmach i tawernach. Kristobal dobrze o tym wiedział, gdyż młody panicz nie raz bywał w zamtuzie, który generał utrzymywał głównie na użytek własny i swoich żołnierzy. Dzisiejsze zniknięcie było jednak inne. W pokątnych rozmowach szeptano o porwaniu lub nawet zabójstwie. Generał krążył po swojej komnacie niczym lew w klatce. Rozmyślał i czekał na jak przypuszczał rychłe wezwanie od króla.
- Połóż się już kochanie - rzekła Julia, żona Kristobala - i odpocznij.
- Nie mogę, nie rozumiesz tego. Ten szczeniak zniknął i czuję, że wróży to poważne kłopoty.
- To nie pierwszy raz, jak Edgar nie wraca na noc. Nie ma chyba w tym nic dziwnego, prawda?
- Dobrze wiem, że to nie pierwszy raz. Dzisiaj jednak zdażyło się coś poważnego. Igor doniósł mi, że w okolicy wieży znaleziono dwoje martwych, uzbrojonych napastników, a na szczycie wieży ślady krwi i porzucony habit. To był podobno miejsce, gdzie go ostatnio widziano.
- A co on tam robił?
- Niewiem i to mnie martwi najbardziej.
Pukanie do drzwi przerwało rozmowę kochanków.
- Wejść - krzyknął Kristobal.
- Dobrywieczór panie. Przepraszam, że przeszkadzam o tak późnej porze, ale...
- Nie sil się na etykietę Andre, prowadź do króla.
- Tak jest - odparł dowódca straży.

W drodzę do królewski komnat Kristobal rozmyślał co powie monarsze, ale jak się okazało nie było to potrzebne. Król wcale nie zamierzał słuchać rad swojego generał, ani żadnej jego opinii na temat wieczornych wydarzeń. Monarcha w krótkich lakonicznych, wręcz słowach powierzył mu misję odnalezienia swojego syna.
- Udasz się do siedziby Zakonu. Wypytasz braciszków, czy nie widzieli mojego syna. Ty sam najlepiej wiesz, kiedy człowiek kłamie. Jeżeli będziesz miał uzasadnione wątpliwości wskazujące, że kryją się oni za porwaniem mojego, zezwalam ci na interwencję. Pamiętaj! To silni przeciwnicy. Nie możemy ich teraz sprowokować do działań przeciwko nam. Zbierz kilkoro ludzi. Nie za duży oddział, żeby się nie rzucał w oczy. Masz to załatwić dyskretnie! - przestrzegł król, posyłając wyprostowanemu żołnierzowi surowe spojrzenie. Opuścił je szybko, zaczynając bawić się sygnetem, dotąd spokojnie spoczywającym na serdecznym palcu. - Ufam ci. Jeżeli Zakonnicy porwali mojego syna, mają ponieść za to konsekwencje! Ruszaj! - skinął głową, na znak, że audiencja nocna dobiegła końca. Był to także sygnał, że król nie zamierza wysłuchiwać zapewnień, że odzyska syna jeszcze tej nocy. Generał po raz ostatni skłonił się, odwrócił na pięcie i oddalił z sali.

- Igor słuchaj mnie uważnie - rzekł Kristobal do swojego sługi po powrocie z królewskiej audiencji - po pierwsze daj znać do stajni, żeby przygotowali za pół godziny mojego konia. Dwa poślij umyślnego do Jonatana i Daniela i przekaż im, żeby byli gotowi za pół godziny pod zachodnią bramą na spotkanie z Torusem.
- Rozumiem panie... - sługa skłonił się nisko i chciał już biec by wykonac powierzone zadania.
- Stój! - wrzasnął generał - Nie skończyłem jeszcze!
- Przepraszam... Myślałem...
- Dość! Słuchaj mnie, następnie każ przyprowadzić tu moje psy... Hmm... Najlepiej Urdu i Lokiego. Tak myślę, że te będą najlepsze. Potem udasz się do komnat księcia, tylko tak by cię nikt nie widział i przyniesiesz mi kawałek jego ubrania. Obojętnie co... spodnie, kawałek koszuli, but, nie ma to znaczenia. Tylko żebyś miał pewność że to należy do księcia. I ostatnia rzecz. Za chwilę napiszę list. Przekażesz go generałowi Hook, pamiętasz go prawda. Bywa u nas czasami. - Igor potwierdził skinieniem głowy, bał się kolejnego wybuchu złości swego pana - Dobrze, to chyba wszystko. Zapamiętałeś?
- Tak panie. Mogę już iść?
- Zmykaj i działaj szybko, liczę na ciebie.
Kristobal wiedział, że Igor go nie zawiedzie. Był to może prosty człowiek i niezbyt wykształcony, ale był za to wierny, lojalny i przede wszytstkim uczciwy i rzetelny.
Gdy Igor wyszedł generał usiadł, by napisać parę słów do generała Hooka.

"Drogi generale
Myślę, że wielkimi krokami zbliża się dzień Torusa. Wydarzenia ostatniej nocy potwierdzają nasze ostatnie przypuszczenia. Obawiam się jednak, że jest coś o czym nie wiemy. Dlatego też zalecam ostrożność w każdym działaniu, rozmowie czy nawet geście. Król powierzył mi misję odnalezienia księcia. Przypuszcza on, że za porwaniem stoją zakonnicy. Nie muszę mówić co to oznacza. Wszystko przebiega zgodnie z naszymi przypuszczeniami. Tak więc przechodzimy do pierwszej fazy planu. Niech generał przydzieli wszystkim zadania zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami. Proszę też przekazać, że zwołuje zebranie jutro wieczorem. Myślę, że do tego czasu coś już ustalę i będziemy mogli omówić nasze dalsze działania.
K.A.
Salve Imperium"


Kristobal złożył list do koperty i zalakował ją. W tej właśnie chwili do komnaty wszedł Igor.
- Panie wszystko gotowe wedle poleceń. Tutaj mam koszulę księcia... - wysapał Igor na jednym wdechu - Psy, koń i broń czekają panie na placu zgodnie z Twoim życzeniem.
- Jesteś niezawodny Igorze. Dziękuje ci. To tyle na dzisiaj Igorze.


Blade światło księżyca padało na twarze dwóch jeźdzców, niecierpliwie czekających przy bramie. Atmosfera poddenerwowania udzieliła się także wierzchowcą, które parskały nerwowo i dreptały w miejscu.
- Spóźnia się, to do niego nie podobne - rzekł wyższy z mężczyzn.
- Spokojnie bracie, coś ważnego musiało go zatrzymać. Czekamy napewno zaraz się tu zjawi.
- Dzieje się coś niedobrego, czuję to.
- Wybacz Danielu, ale nawet idiota by się tego domyślił.
- Jak śmiesz... - twarz mężczyzny wykrzywił grymas oburzenia.
- Spokojnie bracie, nie miałem nic złego na myśli. Chodziło mi tylko o to....
- Cssss... Słyszę chyba tętent kopyt.
W nastałej ciszy dało się ledwo usłyszeć odległy stukot końskich kopyt.
- Bracie może Bóg poskąpił ci bystrości, ale za to słuch masz wyśmienity.
Daniel zamachnął się pięścią na brat, by dać mu kuksańca za ciągłe docinki, ale się powstrzymał.
- Pogadamy po powrocie. Dość mam tego ciągłego szydzenia ze mnie - powiedział bardzo poważnym tonem.
- Przepraszam Danielu - w głosie Jonatana słychać było udawaną skruchę. Jego dobrodusznybrat, jednak nie uchwycił tych niuansów i przyjął przeprosiny Jonatana za dobrą monetę.
- Cisza tam - krzyknął zbliżając się do braci Kristobal - Gadacie jak jakieś stare przekupy na targu.
- To z nudów bracie. Czekanie się nam dłużyło - usprawiedliwił się Jonatan.
- Myślę, że następne godziny dostarczą ci wystarczająco dużo rozrywki byś nie musiał narzekać na nudę.
- Co się stało Kristobalu? - spytał naiwnie Daniel.
- Krótki żołnierski raport bracia. Książe został porawany. Król przypuszcza, że stoją za tym zakonnicy. Powierzył mi zbadać sprawę i odnaleźć księcia. Jedziemy teraz przerwać braciszkom spokojny sen i odnaleźć.
- Bracie czy ja dobrze rozumiem... - spytał poważnie wystraszony Jonatan - ...że nasz plan właśnie wszedł w życie?
- Milcz głupcze! - skarcił go generał - Spotkanie Torusa jutro. Koniec gadania. W drogę!

Noc była zadziwiająco spokojna i cicha, jakby natura wogóle nie zauważał całego zamieszania jakie miało miejsce na królewskim dworze. Trzech jeźdzców powitała cisza pól okalających miasto. Do generała i jego braci dołączyło na wysokości garnizonu dwóch zaufanych rajtarów z oddziału Kristobala.
Generał jechał na czele grupy i wydawał ostatnie polecenia.
- Pamiętajcie nikt się tam nas niespodziwa i to jest nasz wielki atut. Gdy człowiek jest zaskoczony działa instynktownie i o wiele łatwiej jest mu rozkazywać. Bradley i Diter weźmiecie psy i koszulę księcia i przeszukacie cały klasztor. Wy dwaj - zwrócił się w kierunku swoich braci - zbierzecie wszystkich braciszków w jednej sali i przepytacie ich na temat ostatnich zdarzeń. Pomału i bez pośpiechu każdego po kolei i na osobności. Mamy całą noc, a braciszkom przyda się lekcja cierpliwości... ha ha - generał wybuchnął spontanicznym rubasznym śmiechem. Odgłos jego rechotu odbił się od pobliskich drzew i rozniósł po okolicy.
- A ty bracie co zamierzasz? - spytał Jonatan.
- Ja... ja spotkam się z przeorem i wezmę go na długą rozmowę. Działajcie z rozwagą panowie. Jeśli coś zauważycie meldujcie mi natychmiast. Gdyby trzeba było działać, a nie będzie czasu się ze mną kontaktować, macie najpierw zabić, a dopiero potem zadawać pytania tym co przeżyją. Zrozumiano?
- Tak jest generale!

Gdy Kristobal stanął u wrót klasztoru przez chwilę doświadczył momentu zawahania.
- Czy warto podejmować to całe ryzko? - pomyślał - Mam wszystko czego tylko człowiek może chcieć od życia. Czy ta gra jest wart świeczki, by tak nadstawiać kark?
To wahanie w sercu generał pojawiło się tylko na chwilę i już nigdy nie powróciło. To czego pragnął Kristobal ponad wszystko, to nie były bogactwa i sława, ani piękne kobiety ani wielkie majątki ziemskie. To wszystko miał na wyciągnięcie ręki. To jednak już go nie cieszyło. On pragnął władzy. Władzy absolutnej i to za wszelką cenę. Był gotów poświęcić wszystko byle tylko jego plan się udał. Dlatego też już bez cienia zwątpienia chwycił klasztorną kołatkę i zaczął nią rytmicznie uderzać w drewniane wrota, krzycząc jednocześnie na całe gardło:
- Otwierać! Otwierać wrota! W imię króla otwierać!
 
brody jest offline  
Stary 21-05-2009, 23:23   #3
 
Makuleke's Avatar
 
Reputacja: 1 Makuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znany
„De profundis clamavi ad te, Domine...”

Ciszę północy przerwał śpiew chóru. Wznoszący się i opadający, falujący jak morze, jeden głos spleciony z wielu głosów. W ciemnej kaplicy płonęły tylko cztery świece ołtarza, ale nawet one zdawały się być przytłoczone powagą nabożeństwa.

„Z głębokości wołam do Ciebie, Panie...” - przypomniał sobie Albert klęczący przy samym wejściu do kaplicy, w cieniu, w którym nikt nie mógł go dojrzeć. Nie znał łaciny zbyt biegle, ale treść tego jednego psalmu była mu dobrze znana.

„Si iniquitates observaveris, Domine, Domine, quis sustinebit?”

„Jeśli zachowasz pamięć o grzechach, Panie, Panie, któż się ostoi?” Oby jego własne grzechy zostały wybaczone i zapomniane. Ale na to musiał sobie zasłużyć. Kamienna posadzka przejmowała chłodem, który wnikał we wszystkie zakamarki ciała, kręgosłup sztywniał mimo dopiero kilkuminutowego unieruchomienia. Jednak to wszystko jest potrzebne, szczególnie dzisiejszej nocy. Bo „szczęśliwi owi słudzy, których pan zastanie czuwających, gdy nadejdzie.” Albert ani na chwilę nie podnosił wzroku, pogrążony w modlitwie. „Oby tylko wszystko się udało, oby nic nie stało się księciu.” Na ten dzień wszyscy czekali z niecierpliwością od dawna.

- Jeśli modlitwa takiego grzesznika jak ja nie jest ci obojętna, Panie, racz zachować księcia w swojej opiece i nie dozwól, by ojczyźnie naszej stała się krzywda - szeptał tak cicho, że sam ledwo słyszał swoje słowa. Na to, żeby choćby pomyśleć o tym, że mógłby osobiście pomóc przy spełnianiu wzniosłego planu, nie starczało mu śmiałości i pychy.
Nawet gdy już rozległo się ostatnie chóralne „Amen”, nie podniósł głowy i nie wstał tak jak inni. Modlił się i czuwał.

Może dzięki temu jako pierwszy wypadł na klasztorny dziedziniec, kiedy już nad ranem pod bramą rozległ się głośny tumult. „Przyjechali! Wreszcie!” - krzyknęły jego myśli, ale po chwili głośne krzyki dobiegające zza okien uświadomiły mu, że coś jest nie tak. Przeczucie nie zwiodło go - Gianni przywiózł następcę tronu w fatalnym stanie. Założony naprędce opatrunek na skroni zdążył już nieco przesiąknąć, a złamana ręka zwisała bezwładnie, zimna i spuchnięta. Albert tylko pokręcił głową ze zmartwieniem i pomógł przenieść księcia do przygotowanej wcześniej celi.
Już w środku mógł zauważyć, że nie było tak źle, jak myślał. Ręka tylko wyglądała źle, ale była dobrze usztywniona. Natomiast rana na głowie faktycznie wymagała nieco pracy. Zdążyła się jednak nieco zasklepić i w najgorszym wypadku przyszłemu królowi groziła jedynie paskudna blizna. Ze zmianą opatrunku Albert mógł spokojnie poczekać do rana. Tak też zarządził Gianni i bernardyn udał się do swojej celi, żeby nabrać sił przed kolejnym dniem.
Przez długi czas nie mógł zasnąć. Świadomość, że dano mu szansę, by uczestniczyć w tak wielkim przedsięwzięciu nie dawała mu spokoju i mąciła myśli. Dopiero przewijające się między palcami drewniane, wygładzone przez wiele podobnych, pełnych napięcia nocy, koraliki różańca pomogły mu znaleźć ukojenie i brat zapadł w kamienny sen.


Kiedy się obudził, pierwsze poranne zorze już zabarwiały horyzont. Albert zorientował się, że o mały włos nie zaspał na poranną modlitwę. Na całe szczęście chyba wszyscy zakonnicy po zamieszaniu wczorajszej nocy nie wstali zbyt wcześnie i do refektarza wszedł razem z innymi. Po śniadaniu tylko chwilę spędził w kaplicy, bo wzywały go obowiązki wobec księcia.
Pod celą następcy tronu czekała już siostra Flora z torbą lekarstw. Albert miał głównie dopilnować, by książę nie skorzystał z okazji i nie uciekł z pomieszczenia, ale znał się też na opatrywaniu ran, więc równie dobrze mógł wesprzeć wiedzę o ziołach i maściach zakonnicy.
Przez chwilę oboje stali pod grubymi drzwiami w milczeniu, ale co chwila z pomieszczenia dobiegały ich podniesione głosy Edgara i Gianniego. „Książę ma naprawdę nieposkromiony charakter. Ale z drugiej strony to dobrze, bo gdy już zrozumie, co do niego należy, nie da sobą manipulować.” W końcu drzwi się otworzyły i wyszedł z nich Gianni.

- Nie pozwólcie mu uciec, wrócę za kwadrans. Zdążycie do tego czasu? - spytał, a raczej stwierdził po czym zostawił całą trójkę.

Kiedy Albert zobaczył leżącego w łóżku Edgara przez jego twarz przebiegł uśmiech. „Co za dziwny zbieg okoliczności...” - pomyślał, wspominając, jak sam przed laty leżał ranny w zakonnej celi. Z niemal identycznymi obrażeniami na dodatek. „A może to wcale nie przypadek? Może to jakiś znak?” Ale jeśli nawet było to zrządzenie Boskiej Optrzności, to w tej chwili nie miał czasu się nad tym dłużej zastanawiać. Kiedy siostra wykładała na stół leki, Albert przysiadł się do łóżka. Chciał już coś powiedzieć, kiedy cały świat zasłoniła mu zarzucona na głowę kołdra. Walcząc z plączącą się pościelą bernardyn usłyszał jak książę gwałtownie zrywa się z łóżka i odtrąca Florę. „Nie jest szczególnie sprytny, ale ma w sobie wolę walki” - przyznał w duchu mnich, ale pierzyna to było zdecydowanie za mało, żeby zatrzymać go na dłużej. Odrzucił ją na bok i, nie zwracając uwagi na przewrócony z hukiem taboret, doskoczył do uciekającego księcia. Młody Istvana próbował się mu wyrwać, ale bezskutecznie. Gdyby tylko wiedział, ile razy ręce zakonnika zwierały się z dużo silniejszymi przeciwnikami, zaniechałby tych prób od razu. Osłabiony przez odniesione rany książę momentalnie zemdlał i zwisł ciężko w uścisku Alberta. Teraz razem z siostrą mogli spokojnie zabrać się do oględzin stanu zdrowia królewskiego syna.
Flora polała zeskorupiałe bandaże ciepłą wodą i po chwili oderwała je od strupa bez większego problemu. Albert pochylił się nad głową księcia i przyjrzał się jej uważnie. Wyglądało na to, że rana goiła się dobrze i w szybkim tempie. Jak na tak założony opatrunek, oczywiście. Edgar będzie zapewne do końca życia nosił szramę nad prawym okiem, bo krawędzie rozcięcia pod niewprawnie zaciśniętą opaską rozeszły się niemal na grubość palca. Mnich nachylił się jeszcze bardziej i powąchał ranę - musiał upewnić się, że nie wdało się żadne zakażenie. Mimo, że nic na to nie wskazywało, i tak kazał Florze obmyć rozcięcie jodyną i dopiero ponownie owinąć w czysty bandaż i okład z łagodzących opuchlizny ziół. Bezwładna głowa nieprzytomnego Istvany ciążyła w rękach zakonnika kiedy siostra zawijała kolejne zwoje płótna. Następnie Albert zabrał się za rękę. Najostrożniej jak tylko mógł rozwiązał chustę utrzymującą w bezruchu łokieć księcia, ale ten i tak skrzywił się z bólu. Bernardyn przejechał po przedramieniu ręką, starając się wyczuć miejsce złamania, ale na szczęście tutaj ktoś wykazał się dużo większą starannością. Wyglądało na to, że nie był to przypadkowy uraz tylko równe, celowe złamanie.

- Przynajmniej z tym nie będziesz miał większych problemów - szepnął do wciąż nieprzytomnego księcia, lecz po chwili dodał. - Pod warunkiem, że nie będziesz się znowu szarpał.
Siostra na nowo założyła temblak uprzednio nasmarowawszy miejsce złamania kojącą maścią i zaczęła zbierać leki z powrotem do torby. Z korytarza dały się słyszeć szybkie kroki Gianniego.

- Proszę wstawać, Wasza Wysokość - rzekł Albert do Edgara, klepiąc go jednocześnie w oba policzki z siłą, która znamionowała więcej chęci wybudzenia go do drogi niż szacunku. - Czeka was teraz długa podróż, panie, musicie się przygotować.
 

Ostatnio edytowane przez Makuleke : 02-06-2009 o 21:39. Powód: Drobne niedopatrzenie ;]
Makuleke jest offline  
Stary 23-05-2009, 19:30   #4
 
Xilar's Avatar
 
Reputacja: 1 Xilar jest na bardzo dobrej drodzeXilar jest na bardzo dobrej drodzeXilar jest na bardzo dobrej drodzeXilar jest na bardzo dobrej drodzeXilar jest na bardzo dobrej drodzeXilar jest na bardzo dobrej drodzeXilar jest na bardzo dobrej drodzeXilar jest na bardzo dobrej drodzeXilar jest na bardzo dobrej drodzeXilar jest na bardzo dobrej drodzeXilar jest na bardzo dobrej drodze
Nett czekał na ten dzień. W końcu miał mieć szansę na wykazanie się. Dość niedawno postanowił wesprzeć ideę Zakonu, przez co wciąż dręczyło go wiele nie jasność "Czy to nie pod chodzi pod zdradę kraju? Czy nie ma innej drogi aby pomścić ojca? W zasadzie zawsze znajdowałem legalną drogę rozwiązania problemu." Usiadł w milczeniu na krześle. Po chwili namysłu wstał, uderzając pięścią w stół "Co ja bredzę! Przecież próbowałem wszelkich metod i nic." Podszedł do lustra. "Weź się w garść. Podjąłeś decyzję. Teraz czas na czyny..." W chwili gdy Nett zbierał myśli ktoś zapukał do drzwi.
-Otwarte.
-Panie Curio, przełożony pana wzywa.-powiedział służący.
-Powiedz mu, że zaraz przyjdę.
Przemył twarz, poprawił kołnierz i opuścił pokój z myślą. "No to się zaczęło."

W drodze do Bernarda zastanawiał się o co chodzi. Po porannej wizycie na rynku wiedział że będzie to miało coś wspólnego z zniknięciem księcia. "Przynajmniej się przekonam na ile mnie cenią". Wiedział że im trudniejsze zadanie dostanie tym większy będzie sukces. Niestety w przypadku porażki, sprawa będzie dużo poważniejsza.

Rozmowa z Bernardem nie trwała długo. Raczej to był monolog przełożonego, parokrotnie przerwany przytaknięciem Netta. "No... nie spodziewałem się aż tak odpowiedzialnego zadania... Ale to dobrze. Przynajmniej wzmocnię swoją pozycję." Także fakt że jego partnerem będzie Gianni podbudowało jego morale. Swego czasu wiele słyszał o jego dokonaniach jako najemniku. Wtem Gianni wszedł i przywitał się z Nettem.
-Witaj jestem Nett. Miło cię poznać. Wygląda na to, że czeka nas "ciekawa" wycieczka.
Po chwili zastanowienia odpowiedział:
-Ja jestem gotowy. Ale ciekawe co z naszą "przesyłką". Słyszałem, że były drobne problemy przy transporcie...- powiedział dość ironicznie z uśmiechem na ustach.
 
Xilar jest offline  
Stary 26-05-2009, 14:40   #5
 
Idylla's Avatar
 
Reputacja: 1 Idylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znany
[ Kristobal A'randez ]

Spokojny sen klasztoru zakłóciły krzyki dobiegające spod bram. Pięciu jeźdźców domagało się usilnie wpuszczenia ich do środka. Przestraszony zakonnik pobiegł czym prędzej do przełożonego, aby zrelacjonować mu całe zajście. Nie dbając o wosk kapiący ze świecy, pędził korytarzem, na końcu którego mieściły się kwatery przeora. Wszelkie próby złapania małej kołatki w kształcie różańca spełzły na niczym. Drżące ręce odmawiały współpracy. Zdesperowany mężczyzna zaczął dobijać się pięściami do zamkniętych na klucz drzwi.
- Przeorze zbudź się! Prędzej! Napadli na nas! Zbudź się! Przeorze! - głos początkowo donośny i, z pozoru, pewny wraz z kolejnymi nawoływaniami zmienił się w jęczący skowyt. Kiedy jego działania nie odniosły rezultatu, co zdawało mu się rzeczą dziwną, postanowił udać się do bram, aby wypytać gości o powody ich nagłych odwiedzin. W ten sposób zyskałby na czasie, którego potrzebowali zakonnicy. Ukrywali w murach tego klasztoru tajemnicy znaną tylko jego członkom. Goście, tym bardziej słudzy królewscy, nie mogli odkryć, że w katakumbach, zamiast grobów braciszków, mieścił się skład amunicji.
Biegł korytarzem, w jednej ręce trzymając habit, w drugiej dogasającą świecę. Był blisko wyjścia, więc nie przejął się zbytnio coraz większymi ciemnościami, jakie go ogarnęły. Dyszał ciężko. Szybko wdychał i wydychał powietrze, w duchy wypominając sobie, że jego kondycja jest w marnym stanie. Doszedł jednocześnie do wniosku, że przepyszne, zakonne posiłki przygotowywane przez zakonnice z pobliskiego klasztoru, także odegrały znaczącą rolę w tym procesie.
Na zmianę biegł i szedł. Złapał oddech i na nowo zaczynał gonitwę z szeptami, jakie słyszał z cel, które mijał i z krzykami, dochodzącymi z dziedzińca. Nie było on bezpośrednio połączony z bramą, dlatego zdziwiło go podobne zachowanie. Zakonnicy przyzwyczajeni byli do spokoju i ciszy.
"Co takiego mogło ich tak wystraszyć. Przecież widzieli już żołnierzy. Niektórzy pewnie nawet kilku zabili. Dlaczego są tak ożywieni?"
Po chwili wpadł w smugę księżycowego światła, który oświetliło od razu całą jego postać. Postać, która zamarła w miejscu. Postać, która stała z otwartymi szeroko oczami i ustami. Postać, która w ten konkretnym momencie przestała oddychać.
- Przeorze musisz coś z tym zrobić. Oni się dowiedzą wszystkiego. - Jeden z braci próbował jednocześnie mówić, gestykulować i opatrywać rany przywódcy.
- Nie dowiedzą się, chyba, że nadal będziecie tak krzyczeć. Uciszcie się! - Warknął do grupki nie odstępujących go mężczyzn. Cały był we krwi. Czerwone plamy znaczyły nie tylko dłonie i twarz, ale też okolice torsu i rękawy. Bystre oczy poszukały wśród tłumu swojego zastępcy, jeżeli tak można go było nazwać.
- Przeorze. Nie wiemy do robić. Przybyli tutaj nagle. Nie wpuściliśmy ich jeszcze do środka. Obawiam się jednak, że to ich nie powstrzyma zbyt długo. - Przemówił zakonnik, który jeszcze chwilę temu zamarł, oświetlony blaskiem księżyca.
- Bracie Felipe, bez obaw, zajmę się wszystkim. Wy natomiast - tutaj zwrócił się do mężczyzn, którzy zaprzestali swojego gderania, w dodatku ich głosy próbowały zdominować jeden drugiego. Myśleli, że to właśnie ich zdanie jest najważniejsze i przeor powinien najpierw jego wysłuchać. Hałas, jaki stworzyli swoimi nieumyślnymi działaniami, nie pozwolił się skupić na najistotniejszej sprawie. - udajcie cię jak najszybciej do krypt i jak potraficie najlepiej, ukryjcie broń i amunicję.
"Chyba nie powinienem im powierzać takiego zadania, gdy są w takim stanie. Postrzelą się przypadkiem. Wtedy to już będziesz nasz ostateczny koniec. Wyślę z nimi Felipe, wygląda na bardziej..."
Rzuciła okiem na pobladłą twarz zakonnika. Przystanął na chwilę.
"... opanowanego. I co mam z nimi począć? Panikują gdy tylko zobaczą żołnierza. Pięciu żołnierzy. Z psami. Tak, z wielkimi psami. Zapewne tropiącymi. O wytrenowanych nosach. Krew wyczają od razu. Proch? Pewnie też."
- Niech to czort porwie! - syknął, zaciskając krwawiącą pięść.
- Przeorze! To nie wypada! - oburzył się natychmiast jeden z zakonników. Właśnie szli w kierunku zejścia do krypt. Tylko jeden czekał na wypadek, gdyby brat Louis miał jeszcze jakieś polecania dla nich.
"Przynajmniej nie są aż tak zszokowani i przerażeni."
- Czego tu jeszcze szukasz, bracie Valeriusie. - Zwrócił się do niego już spokojniejszy i bardziej zarumieniony braciszek Felipe. Widocznie światło księżyca sprawiało wrażenie, że jest on blady, niczym duch. - Otrzymaliście zadanie. Nic więcej teraz od was nie oczekujemy.
- Jak zawsze musi mi dogryzać. Ugryzłby się kiedyś w ten język, zamiast nim tyle mleć...
Echo kolejnych słów zaginęło wraz z oddalającym się zakonnikiem. Felipe, starszy mężczyzna, na którego głowie pojawiły się już pierwsze ślady upływającego czasu, pokręcił głową. Przyjrzał się uważnie przeorowi. Badającym wzrokiem prześledził ślady krwi na ubraniu i ciele braciszka Louisa.
- Kogo tym razem ratowałeś od niechybnej śmierci? - zapytał wprost. Twardy ton wypowiedzi zwrócił uwagę niewiele młodszego, a to lepiej zbudowanego mężczyzny. Przez chwilę patrzyli sobie prosto w oczy. Ciszę, przerywaną dźwiękiem uderzającej kołatki, wykorzystał przeor do wymyślenia odpowiedniej, wymijającej odpowiedzi.
- Znasz mnie, drogi Felipe, czasami galopuję nocami na koniu. Poszukuję spokoju. Sam przecież wiesz, że moja dusza nieustannie targana jest przez wątpliwości i wystawiana jest na próbę. Modlitwa wśród braci zakonnych nie zawsze jest wystarczającym ukojeniem. - Rozłożył ręce i bezradnie pokręcił głową, na znak, że nie może nic poradzić w tej sytuacji.
- Bracie Louisie, dość! Mamy teraz poważniejsze sprawy na głowie. Nie kłam.
- Nie kłamałem. Jestem przecież zakonnikiem, jakże bym śmiał.
- Jesteś jedynie naszym świeckim zwierzchnikiem. Dlatego możesz kłamać. Nie uchodzi to jednak za dobrą monetę.
- Bracie Felipe...
- Dość powiedziałem! - Wyciągnął przed siebie dłoń uciszając dalsze, niedorzeczne wymówki. - Co zamierzasz zrobić z psami?
- To już nie bracie, braciszku albo Louis?
- Wobec ciebie, nie.
- Jaki oficjalny - naburmuszył się. - Psy można łatwo zwieść. Pewnie szukają księcia. Zniknął dzisiaj wieczorem. Ktoś bezmyślnie porzucił habit na wieży.
- Jak można zwieść psy? Reszta zaczeka.
- Musimy podrzucić im inny, równie wyraźny trop albo odprawić jakieś nabożeństwo w środku nocy. Swąd jaki poczują psy z tych palonych ziółek będzie jest skutecznie dezorientował.
- To nie są palone ziółka tylko...
- Wiem, wiem. Martwi mnie, czy nie będzie dla nich podejrzane, że odprawiamy jakieś nabożeństwo teraz.
- Oczywiście, że będzie. O tej porze roku nie ma nocnych nabożeństw.
- To w ogóle jakieś noce są w ciągu roku? - Zdziwiony przeor a otworzył szerzej oczy ze zdziwienia.
- Postaraj się zmyślić jakieś nabożeństwo, a ja wszystko przygotuję. - Nie czekał na odpowiedź. Braciszek Felipe popędził szybko korytarzem, zastanawiając się usilnie, co też oni najlepszego robiąc z tego klasztoru.
- Postaraj się coś wymyślić. Jakbym się niby znał na świętach kościelnych. Nawet nie chciałem zostać tutaj dłużej niż jeden dzień. Zwykle wpadam tutaj tylko w porze na posiłki. To powinno wystarczyć za znak. - Bez namysłu wykonał polecenie. Skierował się do bramy, by tam z całym szacunkiem i pokorą przyjąć gości - wysłanników królewskich.
- Bracie Louis. Bracie. Krew - zawołał do mnie jakiś głos z prawej. Nie spojrzał na niego. Zawrócił szybko i prawie wpadł do fontanny na dziedzińcu. Umył ręce i twarz. Woda zabarwiła się na czerwono.
"Niech to czort!"
Próbował jakoś zamaskować czerwoną mieszankę. Trudno jednak było ukryć fakt, że woda w czynnej fontannie nie ma barwy przeźroczystej, gdy tuż nad nią świeci księżyc w pełni.
"Habit!"
Zapomniał o nim na śmierć. Rychłą, gdyby się nad tym zastanowić i rozważyć chwilę. Podbiegł do jednego z braci i szybko polecił mu, by zatrzymał gości w bramie do jego powrotu. Nie zamierzał wysłuchiwać jęczenia, że nie są w stanie tego zrobić. Są. Muszą być. Inaczej nie będzie z nimi nie najlepiej.
Pędził teraz do swoich komnat. Wyzywając i klnąc, że wybrał te najdalej usytuowane. Kiedyś to był dobry pomysł. W tej sytuacji tragiczny. W dodatku zapomniał gdzie ma klucz. I po co on je zamknął? Nikt by go tutaj nie okradł. No prawie nikt.
"Klucz! Klucz! Kluuuucz!"
Znalazł. Wpadł do komnaty. Zdjął szybko habit, rzucił po łóżko. Dla pewności schylił się wepchnął go jeszcze dalej. Narzucił na siebie nowy. Otarł twarz pośpiesznie i wybiegł z celi. Biegł na złamanie karku, byle tylko jak najszybciej dostać się na dziedziniec, a z niego do bram.
Przy fontannie stało pięciu żołnierzy z psami. Widocznie nie chcieli wtargnąć na teren klasztoru na wypadek gdyby okazało się, że braciszkowie są niewinni. Dałoby im to powód do interwencji w wyższej instancji, co z kolei postawiłoby króla w niekorzystnej sytuacji. A teraz nie mógł sobie na to pozwolić.
- Witam szanownych gości! - zagrzmiał na cały głos. Zamarł w połowie ruchu powitalnego, przypominając sobie, że jest w klasztorze. - Niech będzie pochwalony Syn Boży.
"Już po mnie. Już widzę te szydercze śmiechy na ustach żołnierzy."
- Wybaczcie, że tak długo zwlekaliśmy z otwarciem bram. Odprawialiśmy właśnie nabożeństwo. Wśród skupienia i żarliwej modlitwy nie zwróciliśmy uwagi na gości. Wybaczcie nam drodzy goście. - Skłonił się nisko. - W czym mogę wam pomóc w tej nocnej porze? Czegóż pragnie, przybywając do klasztoru?

[ ... ]


[ Brat Albart ]

Gianni niósł ze sobą śniadanie złożone z chleba, mleka i warzyw. Owoce przeznaczone dla księcia zjadł w czasie drogi do jego celi. Wiedział, że nikt nie zauważy małego ubytku na tacy. Sam zresztą był głodny. Na śniadanie zaspał, a nikt nie raczył go obudzić. Musiał sobie jakoś radzić. Kiedy będzie zbierał prowiant na drogę nadrobi zaległości.
„Zapomniałem, że to zadanie spadło na Curio. I jeszcze temu przytakiwałem.”
Załamał się, omal nie upuszczając tacy. Potrafił sobie utrudniać życie. Potrafił.
„Nic się nie stanie, kiedy nagle wpadnę do kuchni z propozycją pomocy. Nie, do kuchni raczej nie. Bądź, co bądź to szlachcic. Nie pojawi się w takim miejscu. Tym lepiej dla mnie!"
Prześledził w myślach plan korytarzy. Trzypiętrowy klasztor podzielony była na strefę mieszkalną, modlitewną, gdzie znajdowały się wszelkie kaplice, konfesjonały, ołtarze i relikwia, jakimi dysponował klasztor oraz na część gospodarczą. Braciszkowie w wolnym czasie uprawiali tam ogródek, siali warzywa, wsadzali i pielęgnowali drzewka. Należało wykarmić potrzebujących, szukających schronienia w klasztorze. Handlem się nie trudnili. Nie sprzedawali, ani nie kupowali żywności od sprzedawców, którzy zawyżali znacząco ceny swoich towarów. Oczywiście w tej mnie oficjalnej działalności Zakonu byli mistrzami. Trzeba jednak przyznać, że zajmowała się takimi interesami jedynie garstka „świeckich” zakonników. To oni trudni się zabijaniem, szpiegowaniem, torturowaniem, przemytem.
Gianni w myślach przemierzał dystans dzielący celę księcia od kuchni.
„Dwa piętra i jedno skrzydło. Trochę daleko...”
Edgar leżał teraz na drugim piętrze, w gościnnych komnatach, gdzie braciszkowie umieszczali przyjezdnych i członków zakonu nie należących do duchownej braci. Jego samego zakwaterowali trzy pomieszczenia dalej, aby mieć pewność, że nie umknie jego uwadze próba ucieczki podjęta przez księcia. – Ledwie żywy będzie próbował ucieczki, oczywiście... – Skwitował ich obawy sarkastycznym uśmiechem, połączonym z politowaniem. Mieli wyrzuty sumienia, że w ogóle dopuścili do takiej sytuacji. I to niby on miał zadbać o to, żeby uporczywe głosy w ich głowach nieustannie powtarzające, że im źle zrobili, ucichły. Dały za wygraną. Nie wybrali za dobrze. Wręcz fatalnie, albo kto by go słuchał...


Nie znalazł bliższej drogi do kuchni. Żołądek zaczynał domagać się uwzględnienia jego potrzeb. Praw zagwarantowanych przez Matkę Naturę, której nie należało się sprzeciwiać. Starał się myśleć o czymś innym.
Rozmyślał więc o zabraniem któregoś ze świeckich członków zakonu, ale żaden się nie nadawał. Poza tym, musiałby udać się do stolicy, żeby jakiegoś znaleźć. A na to nie było czasu. Sam, nie licząc Curio, będzie jechał z księciem przez dwie godziny. W dodatku konno. Przez nie zagospodarowane tereny. Nie to było ponad jego siły.
"Może Nett znajdzie taką drogę, żebyśmy mogli spokojnie podróżować zwykłymi szlakami? Cała moja nadzieja w nim!"
Stanął na chwilę przed drzwiami do tymczasowego pokoju księcia i wziął głęboki oddech. Wypuścił powietrze, spojrzał jeszcze raz na tacę, poprawił ewentualne, podejrzane oznaki jego małego występku. Pewien, że niczego nie widać, jedną ręką chwycił tacę od spodu, drugą otworzył drzwi. Ledwie utrzymał równowagę manewrując między uchylonymi drzwiami a ścianą. Prześlizgnął się jednak i już stał przed grupką zgromadzoną przy łóżku księcia.
- Jeszcze nie wstał? - zapytał zmartwiony Gianni.
- Nie śpię. Udaję, żebyś sobie poszedł - odgryzł się głos dobiegający ze strony leżącego chłopaka. To nadzwyczajne. Ledwie je otwierał, nie wspominając o wydawaniu jakiegoś głośniejszego dźwięku, a i tak świetnie go rozumiał.
- I zabrał to przepyszne jedzenie?
- Zostawił, głupku. Nie mogę umrzeć z głodu. Jestem księciem. Chcesz mieć na sumieniu tak ważną osobę?
- W takim razie zabiorę je ze sobą. – Przekomarzanie się z księciem było zabawnym doświadczeniem. Wystarczyło lekko trącić odpowiednią strunę, a ona reagowała ze zdwojoną siłą. - Dostaniesz coś w czasie podróży. Zgadzasz się, na takie poświęcenie?
- Głuchy jesteś? - Książę wstał od razu. Podparł się zdrową ręką i spojrzał na Gianniego. - Już nie śpię, zadowolony?
- Ed, nie sądziłem, że jesteś brzuchomówcą. Czyżby jedna z twoich uroczych oblubienic nauczyła cię tej sztuczki?
- Wtrącasz się w nie swoje sprawy.
Próbował za wszelką cenę nie dać się mu sprowokować. Edgar zapomniał o swoim charakterze i wychowaniu. Zawsze uczono go, że należy mu okazywać szacunek. Ród królewski jest najważniejszy w państwie, a jego członkowie nietykalni. Śmieszne, ale kiedy tylko jeden z elementów tego wychowania, układanki, którą było jego życie zaczął się walić, reszta podążyła za nim. I tak wszystkie po kolei opadały z hukiem.
- Wszystko, co z tobą związane jest moją sprawą. Zwłaszcza teraz. Muszę dbać o twoje bezpieczeństwo.
- Szkoda, że zapomniałeś o tym wczorajszej nocy.
- Mówiłem ci. Co było, minęło. Nie rozpamiętuj takich przykrych rzeczy - Gianni zdążył postawić przed siedzącym już księciem tacę ze śniadaniem. Sądził, że następca tronu będzie wyraźnie grymasił na tak skromny posiłek. Oczy rannego zaświeciły nagle i już nic więcej nie powiedział. Kiedy tylko Edgar zaczął pałaszować posiłek leżący przed nim, Gianni zwrócił się do brata Alberta i siostry, która kończyła właśnie pakowanie torby.
- Dziękuję, że się nim zajęliście. To musiało być trudne. – Uciekła gdzieś wzrokiem, przed spojrzeniem zakonnika. Czuł się winny zaistniałej sytuacji, choć nie powinien. Miał go zabić, a uratował. Rany zadane miedzy tymi dwoma skrajnymi momentami były chyba nieważne. - Opatrzyć jego rany. Zwłaszcza po tym jak ja to zrobiłem. Nigdy nie byłem dobrym medykiem. W zasadzie znam się jedynie na złamaniach. Innego rodzaju rany są dla mnie zbyt niepojęte. - Milczał dłuższą chwilę. - Jesteście już wolni, ale Berdnard chciałby chyba z wami pomówić na osobności. Nie powiedział tego wprost, ale trochę go już znam, więc... sami rozumiecie. Przeczucie.
Chyba z czystej przekory nie mówił o nim, ani tym bardziej do niego, bracie. Tytuły należały się tym, którzy na nie zasługiwali. Bernard był po prostu Bernardem, więc po co mu były jakieś dodatkowe określenia jego pozycji? Uśmiechnął się do siostry. Skinął w podziękowaniu bratu Albertowi i zajął się w pełni księciem. Wychodzący usłyszeli tylko, że mówi coś o podróży do stolicy, do drugiego zakonu w tym rejonie oraz o niebezpiecznych dla nich warunkach, a także o zabójcach.
Jak przewidział Gianni, Brernard zawołał ich do siebie niedługo później. Kiedy rozległo się pukanie do jego drzwi, zaprosił wchodzących, co zdziwiło nie tylko brata Alberta, ale również siostrę zakonną – Florę, bo zachowanie takie nie było czymś normalnym u niego. Szybko jednak dobre wychowani ustąpiło naturze i bez wstępów zaczął:
- Dziękuję, że podjęliście się tego trudnego zadania. Wiem, że opieka nad księciem ciągnie za sobą odpowiedzialność i ryzyko. Tym bardziej, że nie mogliśmy go stracić.
Przełożony Bernard mówił do nich spokojnie. Poważnym tonem omawiał kwestie bezpieczeństwa księcia i państwa. Nie silił się na dowcipy, ani docinki pod adresem Gianniego za stan, do jakiego doprowadził księcia. Wyliczył też jakie znaczenia ma dla nich wszystkich obecna sytuacja i jak zmienić się może Sirinion po zadaniu, które otrzymał zabójca. W tym monologu był opanowany, zupełnie inny niż w rozmowach codziennych, kiedy z wesołą nutką komentował wydarzenia w królestwie. Zdradzał im informacje wagi państwowej, licząc na zaufanie i lojalność wobec Zakonu. Kiedy obwieścił, to, co uznał za stosowne, pożegnał się z siostrą i poprosił, aby brat Albert zaczekał chwilę. Pozostawił go samego, po czym wyszedł na zewnątrz. Wrócił kilka minut później. W ręce trzymał list zaadresowany do niejakiego Martina de Novary. Podał ją zakonnikowi i polecił, aby przeczytał go. Kiedy braciszek zamierzał odczytać jego treść Bernardowi, dodał:
- Niekoniecznie na głos.
Usiadł w tym czasie za biurkiem i oparł na nim ręce. Przyglądał się z uwagą mężczyźnie. List otrzymał niedawno. Nawet nie wiedział, kim jest ten człowiek. Nie pytał nigdy o prywatne życie braci. Wyznając podobną zasadę, co Gianni: "Co było, nie wróci. Więc, po co pamiętać?". Dopiero następny list, dołączony do pierwszego, rozjaśnił mu nieco sytuację. Nie zamierzał jednak wypytywać o szczegóły z życia brata Alberta. Istotniejsze było, czy zniknie na jakiś czas z zakonu i uda się na jakąś misję, czy zostanie. Gdy widział, że mężczyzna zakończył czytanie, zapytał wprost:
- O puszczasz nas, bracie Albercie?

[ ... ]


[ Nett Curio ]

Bernard, popierany ochoczo przez Gianniego, zlecił drugiemu członkowi wyprawy, Nettowi Curio, przygotowanie broni, zapasów i zebranie informacji o położeniu oddziałów króla. Obaj sądzili, że jakiś pojawi się prędzej czy później u bram klasztoru. To była tylko kwestia czasu, kiedy przeszukają zakon przy stolicy. Budynek był jednak duży, a zakonnicy zapewne negatywnie nastawieni do współpracy z królewskimi posłańcami. Dawało im to przewagę.
- Dobrze by było, gdybyś kupił mu też jakieś zwykłe ubranie. Może być szlacheckie. W końcu dzisiaj wyglądanie ekstrawagancko jest w modzie. Nie przesadzaj tylko ze skromnością. Nie chcę całą drogę wysłuchiwać, że Edgar wygląda, jak chłop.
- Postaraj się także o przydatne informacje o rozmieszczeniu patroli królewskich. Jeżeli odpowiednio popytasz, mieszczanie ci powiedzą wszystko.
- Trochę to pewnie dużo, jak na jeden raz, ale musimy się spieszyć.
- Nie daj po sobie poznać, że wiesz coś o księciu.
- Nie wymawiaj najlepiej jego imienia i unikaj straży. Są wścibscy. Jak im się nie spodobasz, przyczepią się do ciebie. A wtedy nie będziesz mógł z nami jechać.
Rozstali się po omówieniu wszystkich szczegółów.


Goście klasztoru mieli pełną swobodę wchodzenia i wychodzenia do miasteczka mieszczącego się najbliższym sąsiedztwie. Sprzedawano tam gazety, jakże cenne źródło informacji, choć czasami bywało zwodnicze. Stragany z podrabianą biżuterią, lusterkami, fajkami, lampami, perfumami, które po krótkim czasie zaczynały śmierdzieć, stroje biesiadne. I wiele innych towarów za określoną cenę. Wszystko, czego dusza zapragnie w przystępnej formie i za pieniądze mieszczące się w kieszeni każdego. Sprzedawcy reklamowali się przed sklepami. Na ulicy wykrzykiwali same zalety swoich produktów. Wyliczali wady konkurencji. Gwar i hałas przyprawiał spokojnego przechodnia o ból głowy. Do chwila wsuwano mu nie potrzebne drobiazgi w ręce. Należało uważać na portfel i zegarek w kieszonce marynarki. To była idealna okazja dla złodziei.
- Witaj, szanowny kliencie. Zapraszam do zakupy nowych sukien, szytych zgodnie z najnowszą modą. Krój wprost z największych salonów mody. Małżonka będzie zadowolona.
- Sprzedaję w niskiej cenie nowe pantofle. Wygodne i lekkie. Wytrzymałe. Przetrwają każdą pogodę. Nie straszne im kałuże, czy jazda konno.
- Proszę zwrócić uwagę na doskonały szlif diamentów w tym pierścionku. Ozdoba godna królowej.
- Panie, pragniesz zasięgnąć informacji o wydarzeniach ze stolicy. Zapraszam. Najnowsze wydanie numeru, w całości poświęcone zniknięciu króla. Jedyne 2 złotka.
Na pierwszej stronie gazety widnieje wytłuszczony napis: „Książe Edgar nie żyje?!” a pod nim umieszczony portret następcy tronu. Wyprostowany z dumą prezentuje królewskie rysy i pół profil. Dalej przeczytać można:

Ubiegłej nocy znaleziono dwoje martwych zabójców przy starej wieży kościelnej na obrzeżach miasta. Strażnicy donoszą, że nie oni stoją za tymi morderstwami. Na szczycie wieży znaleziono krew. Podejrzewa się uprowadzenie księcia. Niektórzy spekulują, że martwe ciało księcia wykradziono, aby uniknąć kłopotów. Ślady krwi świadczą o walce. Nie wiadomo, ilu było napastników. Jasne jest, że były to zaplanowane działania. Król milczy w tej sprawie. Nie przyjmuje porannych gości. Zaprzecza, aby doszedł do niego list z żądaniem złota za księcia. Następca tronu zniknął wczoraj wieczorem. Nikt nie wie, gdzie teraz przebywa. Cały kraj pogrążony jest w smutku. Nie pokoi się o los księcia. Jedynego następcy tronu, krwi Istvanów.
 

Ostatnio edytowane przez Idylla : 26-05-2009 o 14:47.
Idylla jest offline  
Stary 26-05-2009, 19:21   #6
Konto usunięte
 
brody's Avatar
 
Reputacja: 1 brody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputacjębrody ma wspaniałą reputację
Krzyki i walenie kołatką sprawiły, że odźwierny wyjrzał przez małe okienko, po czym szybko się schowal z powrotem.
Kristobal spodziewał się takiego obrotu sprawy i cierpliwie czekał, aż powiadomi on przełożonych o przybyciu królewskich żołnierzy. Czekanie jednak przedłużało się. Konie parskały nerwowo, a psy do tej pory spokojne, zaczęły szarpać się na smyczach. Kristobal popatrzył na swoje czworonożne puplie.
- Zobaczcie, już rwą się do roboty - rzekł do swoich kompanów.
- Panie, przeczucie Cię nie myliło, braciszkowie mają chyba nie jedno do ukrycia, posłuchaj jaki rwetes się tam podniósł - odpowiedział Diter.
I faktycznie zza bramy dało się słyszeć odgłosy szybkich kroków i stłumione rozmowy.
Kristobal jeszcze raz podjechał pod bramę i krzyknął:
- Otwierać braciszkowie! Jestem Kristobal A'randez, przybywam w imieniu Jego Królewskiej Mości, powtarzam otwierać bramę!
Po jego słowach krzątanina na chwilę ucichła, po czym wybuchła za zdwojoną siłą.
- Myślałem, że braciszkowie będą bardziej przebiegli - zauważył Daniel A'randez.
- Racja bracie, klechy sami się wydali swoim zachowaniem - odparł Kristobal - Nawet jeśli nie ma tu księcia, to pewne jest, że braciszkowie coś ukrywają. Przetrząśniemy tą budę do góry nogami.
Słudzy króla czekali jeszcze kilka dobrych minut, zanim duchowni odważyli się otworzyć im bramy.
- Witam szanownych gości! - zagrzmiał na cały głos przeor. Zamarł w połowie ruchu powitalnego, przypominając sobie, że jest w klasztorze. - Niech będzie pochwalony Syn Boży. Wybaczcie, że tak długo zwlekaliśmy z otwarciem bram. Odprawialiśmy właśnie nabożeństwo. Wśród skupienia i żarliwej modlitwy nie zwróciliśmy uwagi na gości. Wybaczcie nam drodzy goście. - Skłonił się nisko. - W czym mogę wam pomóc w tej nocnej porze? Czegóż pragniecie, przybywając do klasztoru?
Kristobal ledwo uchylono bramę, ukuł swego konia ostrogami i wjechał na klasztorny dziedziniec prawie tratując stojącego przy bramie przeora. Wjechał na środek placu i rozejrzał się wokół. Zauważył obserwujących go z ukrycia kilku zakonników. Po czym podjechał do przeora i zeskoczył z konia:
- A cóż to jakieś bachanalia po nocy sobie urządzacie? - zakpił generał.
- Panie, jak śmiesz... - próbował się bronić przeor.
- Milcz! Nie twoja to rzecz na co się poważam! Długo kazaliście mi czekać. Nie przystoi to, gdy królewski wysłannik musi wystawać pod bramą.
- Wybacz panie, ale rzadko miewamy tu gości, tym bardziej o takiej porze. Nie dziw się więc odźwiernemu, że nie otworzył waści od razu.
- Rozumiem - odrzekł już spokojniej Kroistobal. Jedno spojrzenie na duchownego wystarczyło, aby generał wiedział, że przeor po pierwsze coś ukrywa, a po drugie jest przerażony i bardzo niepewny swojego zachowania.
- Bradley! Diter! Na co czekacie? Wiecie, co macie robić.
Dwóm żołnierzom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Szybko zeskoczyli z koni, wzieli psy i ruszyli na poszukiwania.
- Bradley! Ty zacznij od piwnic, a ty Diter od poddaszy. Nie śpieszcie się, mamy czas.
- Panie co to ma znaczyć? Przypominam, że to jest klasztor, zamknięty dom modlitwy i kontemplacji. Nie mogę pozwolić, by jacyś wojskowi przeszukiwali go psami po nocy.
Kristobal wysłuchał oburzenia zakonnika ze stoickim spokojem. Gdy przeor skończył swoją tyradę, generał podszedł do niego i nachylił się i wyszeptał mu do ucha:
- Słuchaj mnie uważnie klecho. Lepiej będzie dla ciebie, jak będziesz współpracował. Wasz spisek wyszedł już na jaw i nie masz się już co kryć z waszymi tajemnicami. Jeśli chcesz żyć, radzę ci rób to co każę.
Po czym odszedł parę kroków i donośnie, tak by wszyscy wokół słyszeli:
- Przybywam tu z nakazu króla, który ma liczne powody sądzić, że w klasztorze skrywają się zdrajcy i buntownicy. Każdy kto wie cokolwiek o miejscu ukrycia tych ludzi, ma obowiązek poinformować o tym królewskich wysłanników. Ukrywanie informacji, będzie traktowane jako współudział w zamachu stanu i karane śmiercią.
Kristobal skończył swoją przemowę, skierowaną głównie do skrytych w cieniu zakonników i wrócił do przeora:
- Teraz każesz wszystkim braciom zgromadzić się w refektarzu. Wszystkim bez wyjątku, żeby mi się potem jakieś przybłędy po klasztorze nie włóczyły. Tam moi ludzie zadadzą mi kilka pytań.
Przeor po tych słowach pobladł. W gardle nagle mu zaschło, a serce waliło jak oszalałe. Wiedział, że nocna wizyta królewskich żołnierzy nie wróży nic dobrego, ale tego było już za wiele.
- Co robić? Co robić? Boże Jedyny! - zastanawiał się zakonnik - Spisek wykryty? Czy to prawda? Ile wie ten królewski żołdak?
Kristobal spojrzał na pobladłego zakonnika z odrazą. Od zawsze gardził ludźmi strachliwymi i uległymi. Odczekał parę chwil, by ojczulek mógł przemyśleć swoje położenie i rzekł:
- Słyszałeś co powiedziałem?
- Tak, panie...
- Na co więc czekasz? Niech ktoś bije dzwon, by wszyscy zeszli się do refektarza. A my pójdziemy do twoich pokoi i sobie pogawędzimy.
- Daniel, Jonatan bierzcie się do roboty.
Klasztorne pomieszczenia wypełniły się gwarem tłumionych rozmów i szuraniem sandałów. Gdy zabił dzwon wszyscy zakonnicy poczęli się schodzić do refektarza. Bracia Kristobala czekali w spokoju, aż sala zapełni się zakonnikami. W tym czasie Kristobal udał się do celi przeora, by tam przerowadzić z nim długą i szczerą rozmowę.
 
brody jest offline  
Stary 01-06-2009, 16:40   #7
 
Xilar's Avatar
 
Reputacja: 1 Xilar jest na bardzo dobrej drodzeXilar jest na bardzo dobrej drodzeXilar jest na bardzo dobrej drodzeXilar jest na bardzo dobrej drodzeXilar jest na bardzo dobrej drodzeXilar jest na bardzo dobrej drodzeXilar jest na bardzo dobrej drodzeXilar jest na bardzo dobrej drodzeXilar jest na bardzo dobrej drodzeXilar jest na bardzo dobrej drodzeXilar jest na bardzo dobrej drodze
„No to będzie wesoło…” pomyślał Nett po wyjściu z Klasztoru.

Idąc jedną z uliczek prowadzących na rynek dziwiła go kwestia: „ Jak na tak niewielką odległość od stolicy to nie za bardzo tu dbają o ład i porządek” Rzeczywiście ulica, którą szedł Nett była dość obskurna, z resztą jak większość ulic w tym mieście. Najbardziej zaniedbane były domy. Im bardziej oddalone od rynku tym ich stan bardziej się pogarszał, czemu się dziwić, większość była opustoszała po epidemii cholery sprzed kilku miesięcy, niema jedna trzecia część tej społeczności odeszła z tego świata. Reszta domów była w trochę lepszym stanie. Co do bruku to tu kwestia inna. Widać, że nie był czyszczony ani remontowany od bardzo dawna. W niektórych częściach pozapadał się do ścieków. Przy niektórych zejściach do „podziemnej części miasta” widać było rozkładającą się padlinę, najprawdopodobniej psa albo szczura. Gdzieniegdzie na ulicy można było dostrzec biedaka błagającego o jałmużnę, bądź kogoś na tyle chorego, że nie jest w stanie wymówić słowa. Był to tak zwany Pierścień Zewnętrzny. Gdy Nett minął Karczmę o wdzięcznej nazwie „Wesoły Kufelek” Nett poczuł jakby znalazł się w zupełnie innym mieści. Znaczyło to, że wszedł do Pierścienia Wewnętrznego. Było tu już widać szyldy krawieckie, pracownię szewca, kuźnię podkuwacza koni a po chwili można było już ujrzeć rynek. Targowisko było sercem miasta, tu przybywali kupcy zarówno z jak i do stolicy. Szeroki wachlarz wszelkiego rodzaju artykułów żywnościowych, najbardziej wymyśla biżuteria, gustowne i drogie suknie. Był nawet kram sprzedawcy książek, ale widać było, że nie ma on zbyt wielkiego ruchu w interesie. Od czasu do czasu przez rynek przechodził dwuosobowy patrol straży miejskiej. Nett musiał udawać zainteresowanie szerokim wachlarzem glinianych naczyń, aby nie zwracać na siebie uwagi. „Niby jeszcze nic nie zrobiłem, ale lepiej nie kusić losu”
Nett skierował się do wozu handlarza ubraniami:
- Witam pana. Co pan sobie życzy? Wytworny kapelusz, którego nie powstydziłby się Książe Edgara, a może ten pięknie zdobiony pas. Uwierz panie, wysadzany drogocennymi kamieniami, skóra z węży z dalekich krajów, których nazwy nikt nie umie poprawnie wymówić. Idealny na prezent. A może ta przepiękna suknia, podajesz panie wymiary partnerki i po południu możecie iść na bal. Twoja pani będzie różą wśród chwastów.
-Pozdrawiam cię handlarzu. Nie, nie, żadne tam bibeloty. Potrzebują 3 kompletów stroju podróżnego, mniej więcej na mój wymiar. Pokaż, co masz z tej kategorii.
-Ach! Wyprawa znaczy się-handlarz mówił dalej przeszukując swój kram- a daleka wycieczka? A w jakiej sprawie? Tak wytworny młodzieniec pewnie w zaloty do jakieś kokietki jedzie, a może już się oświadcza…He,He…
-Nie nie to raczej podróż w interesach…
- A! To może jakiś transport morski? Odzież, owoce, broń…-tu handlarz spuścił głos o pół tonu- albo coś mniej legalnego?
- Ekhm… to jak panie, masz te odzienia czy mam iść do kolegi po fachu?
- Spokojnie, momencik już mam, po co te nerwy…
Nett jako dość doświadczony handlarz wiedział, że to, co mu pokazano zupełnie się nie nadaje do podróży.
-A ile za to chcesz?
-Jak dla ciebie panie 3 komplety za niecałe 40 złotych monet
- Jakbym chciał ubranie kościołowi to bym się zgodził, ale w tym nawet kilometra nie przejadę. Widzę, że nie traktujesz mnie poważnie handlarzu…
-Oj ja głupi… wybacz waść… źlem usłyszał… już, momencik… O jest!
Tym razem ubranie pasowało idealnie, ale Nett wiedział, że teraz musi jeszcze dobrze wytargować.
-A za to ile?
- Spójrz panie na tę jakość… najlepszy materiał na podróż… zwiewny, elastyczny, bardzo wygodny i wytrzymały. Normalnie rarytas! Tylko 70 złociaczków. -Handlarz uśmiechnął się z udawaną uprzejmością
-Słuchaj panie. Nie mam czasu na twoje sztuczki. Wiem ile to jest warte. Nie dam więcej niż 40.
-Ależ panie… w tego typu strojach najwięksi podróżnicy spędzali lata w podróży. To inwestycja na lata. Mogę zbić do 60. Ale spójrz panie…
- Mówiłem, bez mataczenia. 45
- 55?
- 50 ale i tak uważam, że to za wiele.
Handlarza zmarszczył czoło. Nett wiedział, że tego typu stroje nie mają aż takiego zbycia, więc wiedział, że handlarz zmięknie. I rzeczywiście. Już po chwili ubrania leżały na grzbiecie konia, którego Nett wziął ze sobą. Przecież nie będzie wszystkiego w rękach niósł. Kwestia racji żywnościowych poszła dużo szybciej. Suszone mięso, parę chlebów i kilka bukłaków z wodą. „Może wystarczy…” Odprowadzając konia, zahaczył o kuźnię i nabył dwie szable i dwie małe kusze. „Ostrożności nie za wiele.” Kowal musiał zgłaszać do straży każdą większą sprzedaż oręża, więc spora część budżetu poszła na przekupienie go. „No łatwiejsza część za mną” pomyślał Nett, gdy wrócił na chwilę do klasztoru, aby nie chodzić po mieście z pełnym ładunkiem. „Kto może wiedzieć coś o patrolach? Przecież nie pójdę do koszar i nie zapytam Przepraszam, ale należę do spisku i potrzebują rozkład waszych oddziałów. Ciężka sprawa. Gianni mówił, że mam się wyrobić do południa. Jest około wpół do dziesiątej. No nic wracam na rynek. Może po drodze coś wymyślę.”

Gdy znowu trafił na rynek nadal miał pustkę w głowie. „Hmm… ten handlarz ubrań. Coś wspominał o nielegalnych transportach. Może będzie coś wiedział. Ale gdy wrócił na jego stragan już handlarza nie było.
-Szukasz Galura?- Zapytała Netta drobna postać, najprawdopodobniej kobieca, bo twarz miała przysłonięta kapturem a cały jej strój przypominał habit.
-Być może, wiesz gdzie poszedł?
- Donieść na Ciebie…
Netta przeszył zimny dreszcz: „Czyżbym się zdradził? Boże, oby nie, może mnie z kimś innym pomyliła
- Donieść? Na mnie? Przecież nic…
-Cicho bądź młody Curio i chodź za mną.- Postać podreptała w stronę zaułka
„Zna mnie. Lepiej za nią pójdę, oby to nie była, jakąś pułapka”
Nett szedł powoli, z jednej strony patrząc na prowadzącą go postać a z drugiej sprawdzając czy straż nie nabiera podejrzeń.

Po chwili znaleźli się w piwnicy pod jednym z domów. Przy stole siedział handlarz, z którym Nett rozmawiał wcześniej. Wtem drzwi za plecami Netta trzasnęły, a klucz zazgrzytał w zamku.
-O, co chodzi…, czego chcecie?- Nett powiedział stanowczo, nie dając po sobie poznać, że się boi.- Musieliście mnie z kimś…
-Oj młody Curio…
-Skąd znasz moje nazwisko? Odpowiadaj!
- Spokojnie synu, może się wina napijesz.
-Nie, odpowiadaj. O co ci chodzi?
- Wiem coś…, co może cię zainteresować
Nett ogarnął się i spokojniejszym tonem rzekł:
-Więc… słucham

-Nie znasz mnie. Nazywam się Galur Kabal. Byłem przyjaciele w interesach twojego ojca. Tu masz zdjęcie.
Nett spojrzał na fotografię. Rzeczywiście, jego ojciec i Galur wyglądali na zdjęciu na przyjaciół.
-Mieliśmy z twoim ojcem spółkę on zajmował się handlem czystym, ja… tym bardziej dochodowym. Teraz po jego śmieci dowiedziałem się, że Ty przejmiesz interes, więc może przedłużymy umowę? W zamian za 20 % Twoich dochodów plus 4000 kaucji będę w stanie udostępnić Ci wiele przydatnych informacji za rozsądną cenę. Co ty na to?
Nett zastanowił się. „Jakoś nie kojarzę, aby ojciec coś o tym wspominał? Może nie zdążył…
-Dobra. Zgadzam się, ale pod jednym warunkiem.
-A mianowicie?
- Dowiem się, czego zechcę a ty nie musisz wiedzieć, dlaczego.
- Ma się rozumieć. Twój interes to moje pieniądze, nic ponadto.

I tak Nett zaprzedał część majątku „diabłu”, ale Nett się nad tym nie zastanawiał. Ważna była sprawa Zakonu, a co za tym idzie zemsta na zuchwalcach. Po chwili targowania Nett dostał mapę z dokładnym rozmieszczeniem oddziałów.
-Jeszcze ciepła, przyjacielu…

„Mam nadzieję, że nie będę żałował tej decyzji. Muszę być teraz ostrożny, bo aż tak Galurowi nie ufam. Na wszelki wypadek wszystko streszczę Gianniemu.” Po czym wrócił do klasztoru, starając się nie być przez nikogo zauważonym. Gdy brama się za nim zamknęła, wieża zegarowa na mieście wybiła godzinę 10.
 
Xilar jest offline  
Stary 02-06-2009, 21:32   #8
 
Makuleke's Avatar
 
Reputacja: 1 Makuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znany
Wzrok Alberta przebiegał treść niespodziewanego listu raz po raz, jak gdyby zakonnik nie mógł uwierzyć w to, co trzymał w rękach. Nie chodziło tylko o to, że wiadomość adresowana była do kogoś, o kim dawno wolałby zapomnieć i o kim, jak mu się do dziś zdawało, zapomniał cały świat. Chodziło głównie o to, jak ważne zadanie przed nim stanęło. Okazywało się, że ma wystąpić w roli negocjatora i orędownika pokoju - w dodatku nigdzie indziej jak na dworze samego króla. Sprawa, za którą walczył tak dawno temu, zanim jeszcze wstąpił do Zakonu, znów go wzywała.

„Stara miłość nie rdzewieje?” - pomyślał z ironią o ludziach, którzy po tak długim czasie dotarli do - jak się domyślał - dawnego towarzysza broni. Problem polegał na tym, że w tak krótkim liście tkwiło tak wiele znaków zapytania: „Kto mógł napisać ten list? Skąd wiedział gdzie jestem i jakie przybrałem imię? Kto z tamtych ludzi może to wiedzieć? Przecież przez tyle lat miałem spokój... A w ogóle to co na to Zakon? Niby się na niego powołują, ale ojciec Bernard chyba nic nie wie o tej misji... To może być jakiś podstęp, chyba jednak będę musiał porozmawiać o tym z ojcem.”

W momencie, kiedy brat podniósł twarz znad trzymanej rękach kartki, jego przełożony pierwszy zadał pytanie:

- Opuszczasz nas, bracie Albercie?

- Myślę, że nie mam innego wyboru, ojcze. Skoro nie chciałeś wysłuchać treści listu, nie będę ci o niej wspominał. Zdaje mi się jednak, że przynajmniej ogólnie wiesz, czego on dotyczy. Muszę wobec tego zadać ci pewne pytanie: Czy prośba, jaka znajduje się w liście faktycznie wychodzi ze strony Zakonu, tak, jak jest to tutaj napisane? Czy możesz z całą pewnością powiedzieć, że jej spełnienie nie pokrzyżuje naszych planów i nie zagrozi interesowi ojczyzny? Jeżeli nie jesteś tego pewien, zostanę przy księciu lub, jeśli udzielisz mi zgody, postaram się bliżej zbadać tą sprawę.

Po tych słowach zakonnik zamilkł, czekając na odpowiedź przełożonego.
 
Makuleke jest offline  
Stary 05-06-2009, 21:17   #9
 
Kr1s3's Avatar
 
Reputacja: 1 Kr1s3 nie jest za bardzo znany
Post Pierwsza akcja

Po rozstaniu się ruszyłem do pobliskiej wioski. Nie chciałem zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi. Zatrzymałem się w gospodzie "U moczymordy". W środku gościło mnóstwo pijaków i zabawowiczów.
[Idealne miejsce do ukrycia się] - pomyślałem.
Wykupiłem niewielki pokój o dosyć skromnych warunkach. Jednak po 10 latach spędzonych w surowych warunkach bractwa można by nawet pokusić się o stwierdzenie, że jest on nawet "przytulny". Po krótkim rozpakowaniu się, ukryciu "niecodziennych" rzeczy i przygotowaniu niezbędnych zabezpieczeń pokoju przystąpiłem do odpoczynku. W przeciwieństwie do zwykłych ludzi, my, asasyni nie śpimy tylko trwamy w tak zwanym "pół-śnie - medytacji" co pozwala nam być w każdej chwili być gotowym do ataku oraz wbrew pozorom pozwala nam dobrze wypocząć, wyciszyć umysł i wyostrzyć zmysły przed prawdpoodobną akcją.
[Jedna z najważniejszych zasad asasyna, jak mawiał nasz mentor to zawsze być gotowym do walki] - pomyślałem.
Trwałem w letargu dość niedługo, zresztą życie w bractwie przyzwyczaiło mnie do wczesnych wstawań i treningu.
"Dzień" rozpocząłem od standardowych ćwiczeń - rozciągań i ćwiczeniu zmysłów. Potem przyszła pora na ćwiczenie fechtunku jednak musiałem z przykrością stwierdzić, że mój jakże niezwykle "przytulny" pokój jest za mały.
-No cóż, przejdę się na spacer. - powiedziałem.
Wziąłem cały rynsztunek [kolejna zasada asasyna - nigdy nie zostawiał swojego ekwipunku, to Twój największy przyjaciel!] i poszedłem. Stwierdziłem, że idealnym miejscem na wczesny ranny trening, gdy nadal jest jeszcze ciemno okaże się sad jabłeczny. Ćwiczenia nie zajęły dłużej niż 2h. Postanowiłem napić się ze źródła. Nagle usłyszałem ledwie wyczuwalny chód.
[Jak dobrze, że jestem już po ćwiczeniach] - pomyślałem.
Stwierdziłem, że ktokolwiek to jest, nie może się równać ze mną, dlatego też udałem, że nic nie słyszę. Zrozumiałem swój błąd za późno - przecież żaden normalny człowiek nie potrafi tak się skradać. Obróciłem się i zamachnąłem pospiesznie wyciągniętym sztyletem... Lia miała niezwykłe szczęście. Miałem mokre ręcę i tylko dzięki temu nadal żyła. Moje ostrze minęło jej tętnicę szyjną o dosłownie 0,5 cm.
-Lia?!
-Ares!
Już mieliśmy się uściskać gdy nagle otrzymałem silnego liścia w twarz.
-Za co? - spytałem z oburzeniem.
-Jak to za co? To tak się teraz witamy? Sztyletem?! - krzyknęła.
-Ale, Lia. Wybacz. - jąkałem się zawstydzony. - Ale to nie moja wina. Jak zawsze jestem przygotowany do walki, a ty... gdzie umówiony sygnał ostrzegawczy co?!
-Jak kto gdzie? W dupie! Głuchy jesteś?
-Nic nie słyszałem. - powiedziałem zakłopotany.
-Eh. Nie ważne. Ważne jest to, że mamy zadanie.
-Co jest celem? - spytałem już spokojny.
-Nie co, tylko kto. Książę.
-Że co?! - niemal nie zadławiłem się własną śliną.
-To nie jest misja zabójcza. Mamy go tylko odnaleźć i przyprowadzić do Armisa, ten naszprycuje go jakimiś ziołami i księżulek będzie chodził jak w zegarku.
-No dobra, bierzmy się do roboty.
Zebrałem cały rynsztunek i wyruszyliśmy do stolicy. Podróż trwały dobre 2 tygodnie. Może jestem przeświadczony, ale Lia chyba mnie podrywała. No cóż, w każdym razie spotkaliśmy się z Ashganem na cmentarzu za miastem w bezchmurną noc. Szybko wymieniliśmy przyjazne gesty i zabraliśmy się do roboty, w końcu, byliśmy profesjonalistami.
Ashgan miał już plan działania. Krusk miał narobić lekkie zamieszanie, Lia miała pójść po księcia, a ja z Ashganem mieliśmy ubezpieczać drogę ewakuacji. Jednak nawet najlepszy plan może się popsuć. Okazało się że księcia nie było w jego komnacie. Lia przeszukała wszystkie korytarze. Po prostu zniknął.
-To dziwne, widziałam szaty księcia oraz maść taką jaką używają zakonnicy. - szepnęła Lia.
-Zabieramy się stąd. Natychmiast! - krzyknął Krusk jadąc z oddali na koniu.
-Nie znaleźliśmy ich jeszcze. A jeżeli dotrą do miasta i opowiedzą wszystko królowi? Pierwsze podejrzenie padnie na Zakonników. - zasugerował Ashgan.
-Nie byłoby nam to na rękę, ale nie możemy teraz szwędać się po lesie. Niebawem zaczną szukać księcia. I na pewno zaczną od tego miejsca. Znajduje się najbliżej wieży. - nerwowo tłumaczyłem naszą niezbyt udaną akcję.
-Nie pleć głupstw. Dobrze wiedzą, że książę to dusza towarzystwa. Pamiętacie ile razy huczało w pałacu od plotek, że zabawił u jakiejś panny nawet dwa dni, nic nie mówiąc o tym ojcu? - Ogarnęła całą sytuację Lia. - -Zbierajmy się stąd. Nie chcę spędzić w tym przeklętym więzieniu ani dnia więcej.
-Czego się tak denerwujesz, Lie, jeżeli by nas nakryli, to znamy przecież skuteczny sposób, aby ich uciszyć na wieki - zażartowałem.
Nagle Krusk w ciężkim rynsztunku zeskoczył ze swego konia tuż przed nami.
-Zabijanie strażników królewskich nie leży w naszym interesie. Wygnanie to byłby najmniejszy z naszych problemów. Rada dopilnowałaby, abyśmy nigdy nie zrobili tego ponownie. W końcu dla zdrajców jest tylko jedna kara. - zabrzmiał Krusk niezwykle przejęty tym, że narobił troszkę więcej zamieszania niż oczekiwaliśmy.
-Przeszukajcie ostatni raz ten obszar, a jeżeli niczego nie znajdziecie, odjeżdżamy. - rozkazałem.
-Tak jest, panie Nailo! - zakrzyknęła dziarsko Lia, ironicznym przezwiskiem, którego u niej bardzo nie lubiłem.
Już mieliśmy ruszyć w stronę najbliższych krzaków gdy nagle usłyszeliśmy strzał strażników. Nikt już nie czekał na komendę. Wszyscy natychmiast rzucili się do swoich szkap i odgalopowali jak najdalej. W końcu jedna z najważniejszych zasad bractwa brzmi: ["Nigdy nie daj się złapać i nie zdradź swojej tożsamości]"
 
__________________
R3$p3cT i$ 3v3rYtHiNg!
Kr1s3 jest offline  
Stary 07-06-2009, 11:20   #10
 
Idylla's Avatar
 
Reputacja: 1 Idylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znany
[ Brat Albert ]

Bernard wpatrywał się intensywnie w oczy zakonnika. Nie wiedział, co powinien powiedzieć. Każda odpowiedź, jaka przychodziła mu do głowy była niewłaściwa, mało zadowalająca albo okazywała się najpospolitszym kłamstwem. Zdecydował, że najbezpieczniejszym wyjściem z sytuacji jest podzielenie się z bratem Albertem swoimi wątpliwościami. Bez cienia zwątpienia wierzył w jego oddanie Zakonowi. Mężczyzna nie musiał go zapewniać.
- Otrzymałem również list zaadresowany do mnie. Charakter pisma nie przypominał żadnego znanego mi wcześniej. Wysunąłem więc zuchwały wniosek, że napisał do mnie jeden z przywódców Zakonu. Nie pomyślałbym nigdy o zdradzie. Oszustwo również zdaje się możliwością... niedorzeczną. Martwi mnie jednak brak podpisu nadawcy. Każdy list z poleceniami, jaki otrzymałem, zawierał inicjały autora. W połączeniu z moją znaczną znajomością nazwisk członków Zakonu nie było dla mnie tajemnicą, kto wymaga ode mnie podjęcia nakazanych w listach dzia...
Bernard, wsparłszy się ramionami, odsunął krzesło z głośnym piskiem. Mimo tak gwałtownego posunięcia zamarł w dziwnej, skulonej pozie. Nie uczynił nic z wyjątkiem pochylenia głowy. Spomiędzy nienaturalnie spiętych ramion wydobyła się zbolały warkot. Stopniowo przechodził w sapnięcia, aby na powrót zamienić się w warkot. Proces ten powtórzył się parokrotnie.
Nagle dźwięki ucichły. Przełożony Bernard splótł nogi razem i chował szybko pod krzesłem, jakby obawiając się, że ktoś mu je odbierze.
- Ilekroć wątpię, otrzymuję pouczenie. Ilekroć zawiodę, otrzymuję przebaczenie i pokutę - szept, który niebezpiecznie balansował na granicy chichotu, wydobył się ust mężczyzny. Niewielkie kropelki krwi zmieszanej ze śliną skapnęły na podłogę. Jednym ruchem otarł usta rękawem, na którym także pozostały ślady. W rozpaczliwym geście stłumienia śmiechu, zagryzł wargę za mocno. Rezultat podziwiał teraz na podłodze.
„Zabawnie było patrzeć na plamy szpecące jasną powierzchnię kamienia.” Bernard poderwał się nagle do góry. W jego oczach gościła niepewność, strach i... szaleństwo. Wystarczyło jedno mrugnięcie, aby wrażenie obłędu, odbijające się tak wyraźnie w ciemnych oczach zakonnika, przepadło bezpowrotnie. Szeroki uśmiech na twarzy zastąpiła prosta, beznamiętna linia soczyście czerwonych warg. Obraz znękanego chorobą człowieka, który nie dość, że walczy z nią w pojedynkę, to jeszcze z każdej strony atakowany jest przez narastające problemy i odpowiedzialność, z którą stopniowo przegrywa.
- Wybacz mi, bracie Albercie, powróćmy do naszej rozmowy, jeżeli nie masz nic przeciwko. - Usiadł ponownie na biurkiem, ale nie patrzył już na zakonnika. Zamoczył pióro w atramencie i nakreślił coś na niewielkim kawałku papieru. - Adres starego jubilera, o który prosił nadawca obu listów. Opowiedziałbym ci o wielu członkach, którzy byliby w stanie dokonać takiego zwiadu i odkryliby prawdziwą tożsamość, którą, z taką pieczołowitością i troską, staramy się ukryć. – Uśmiechnął się smutno. Powracały powoli wspomnienia. Bolesne i radosne. Mieszały się ze sobą, tworząc naturalny ciąg zdarzeń. Po przygnębiających i trudnych zmaganiach ze złem i kłótniach, które miały na celu jedynie poprawę jego własnego samopoczucia, pojawiły się wesołe chwile. Wplątane niby przypadkiem krótkie i złudne. Ulotne niczym marzenia senne. - Czas jednak nie jest naszym prawdziwym sprzymierzeńcem. Biegnie nie ubłaganie. I nie zamierza się zatrzymać – powiedział cicho. Nie wiadomo, kto był adresatem jego słów.
Przełożony zamyślił się. Nie odpowiadał dłuższą chwilę. Nadal nie patrzył w oczy rozmówcy.
"Odkryłem przed kimś moją słabość. Wiem, że brat Albert jest godny zaufania i nie doniesie na mnie lekarzowi. Nęka mnie zaś przeczucie nadchodzących problemów.”
- Zrobisz bracie, jak uważasz. Ja zalecałbym ci ostrożność i uwagę w czasie drogi. Zdaję się, że przeciwnicy Zakonu również nie śpią. Nie wątpię, że wiadomość ta pochodzi od kogoś, kto jest jednym z nas. Martwi mnie natomiast powód jego wysłania. Wnioskując z twojej miny, nie są to dobre wiadomości. Wybacz, jeżeli zamiast rozwiania twoich wątpliwości, dodatkowo je wzmocniłem. – Spojrzał na niego przelotnie. Gdy tylko dostrzegł, że zakonnik go obserwuje, szybko uciekł wzrokiem z powrotem do swoich kartek. Zarumieniona twarz wyraźnie świadczyła o zakłopotaniu, jakie sprawia mu prowadzenie tej rozmowy. Najchętniej wyprosiłby brata Alberta i przestrzegł, by nikomu nie wyjawiał, czego był świadkiem. Sumienie zaś podpowiadało, że należało uszanować wolność mężczyzny. W dodatku sam go do siebie zaprosił. Wypraszać własnego gościa nie wypadało.
- Proszę – rzucił krótko. Wyciągnął przed siebie poplamioną czarnymi smugami dłoń, w której schował zwitek papieru. Napisał na nim nazwisko „Johnathana Mralte”. – Zapytaj kogoś o niego. Zapewne udzielą ci odpowiednich informacji. To znany i lubiany staruszek. Zamiłowany czytelnik. Należy do Bractwa Sowich Synów. – Udzielał krótkich, treściwych odpowiedzi. Spokojnie. Bez emocji. Zdradzała go jedynie drżąca ręka, którą trzymał przed sobą. Nie podnosił wzroku, by nie widać było błyszczących oczu przepełnionych pragnieniem. Zniknął spokój, którym były dotychczas wypełnione.
- A teraz żegnaj. Życzę ci udanej drogi. Nie martw się o księcia, będzie w dobrych rękach. I o zamierzenia Zakonu. Oni wiedzą, co robią. W końcu są lepiej poinformowani od nas.

[ ... ]


[ Nett Curio ]

Wrócił w samą porę. Według obliczeń Gianniego musieli wyruszyć najpóźniej o dziesiątej rano. Na dwunastą w Palasti przewidziano przemówienie Wysokiego Urzędnika Królewskiego. Na placu, którego będą się starali unikać, zbiorą się tłumy gapiów. Większość z nich przyprowadzona zostanie siłą. Chodziło przecież o pokazanie rozmachu i wpływu, jaki władza wywiera na ludzi. Już po blisko piętnastu minutach przemówienia znudzeni uczestnicy będą się rozchodzili. Nawet uzbrojeni strażnicy, czuwający rzekomo nad bezpieczeństwem mówiącego, nie będą w stanie temu zapobiec. Lepiej dla nich kiedy trafią na taki właśnie moment. Gdyby przypadkiem jechali pustymi uliczkami z zakapturzoną postacią i rozglądali się, mimo że dyskretnie, zwróciliby w końcu czyjąś uwagę.
Podstawową wadą Palasti był rozkład ulic. Wszystkie prowadziły w linii prostej do placu, gdzie gromadzili się sklepikarze i handlarze ze swoimi ruchomymi straganami. Zupełnie jak owalny medalion ozdobiony pajęczą siecią. Prawie idealnie okrągły, zwłaszcza na krańcach miasta. Domy tam wybudowano w większych odstępach, dzięki czemu łatwiej było formować kształt elipsy. Kolory domów i urzędów znacznie odbiegały od szarawych i smętnych odcieni. Były pełne żywych barw, przeplatanych ze sobą ze smakiem i pomysłem. W najrozmaitszych kombinacjach i proporcjach. Uliczki był wąski i prawie wszystkie (z kilkoma drobnymi wyjątkami) przedłużeniem średnicy okręgu, którym była sam plac. Oznaczało to idealne warunki do śledzenia przestępców, wrogów, podejrzanych podróżników.
Gianni myślał, która z dróg najlepiej ukryłaby ich obecność. Dobrze będzie, jeżeli nie przydzielą im kwater blisko Placu Centralnego, choć z całą pewnością, nie będzie to też ustronne i zamaskowane miejsce. Nie mogli zbytnio grymasić, gdy za pokoje płacono z góry. Pobyt w nich był jedynie formalnością. Poza manewrami mającymi na celu uniknięcie pojmania.
- Cieszę się, że jesteś wreszcie. Zostawiłem księcia samego. Oby nie przyszło mu nic głupiego do głowy. – Spojrzał instynktownie w małe okienko nad głową. Zmrużył oczy przed promieniami słońca świecącymi mu w twarz. Nie widząc żadnego zwisającego z okna sznura, kawałków prześcieradła czy bandaży związanych ze są w ciasnym suple, zawołał głośno. – Pośpiesz się, nie mamy całego dnia! Musimy za chwilę wyruszyć! I na nasze nieszczęście zabrać cię ze sobą! Więc w przypływie łaskawej dobroci, zbieraj się wreszcie i nie marnuj naszego czasu!
Brzdęk uderzającej o kamienie miski przywołał na usta zabójcy szeroki uśmiech. Wyprowadził go z równowagi już trzeci raz dzisiaj, a widzieli się dopiero dwukrotnie. Od wczoraj Gianni nie potrafił zrozumieć ani swojego masochistycznego działania, prowadzącego niechybnie na skrzypiące deski szubienicy, ani księcia. Przy czym zachowanie następcy tronu było mniej przewidywalne od jego nagłych figlarskich chęci dokuczania słabszym.
- No prędzej, nie mam całego dnia! – Śmiech, który starał się stłumić widząc rozczochraną głowę wysuwającą się leniwie zza drzwi, odebrał temu rozkazowi grozy. Książę ubrany był w brudne spodnie niewiadomego pochodzenia, wykonane z szorstkiego materiału, na który pewnie był uczulony. Za dużą, żółtawą bluzkę ze stojącym kołnierzykiem zahaczającym o uszy Edgara. Dzieła wyjątkowo komicznego dopełniała czarna kamizelka. Myszy widocznie znalazły ją przed księciem i postanowiły uczynić z niej swoje gniazdko albo przynajmniej kącik rozrywek. „Kto wygryzie tutaj najwięcej dziur?”. Jedynie buty wyglądały na zwyczajne. Proste, lekkie i wygodne.
- Oddaj mi swój kapelusz! – Nakazał grobowym tonem Edgar. Gianni chciał się z nim jeszcze trochę podroczyć, ale czas ich naglił.
- Wskakuj na konia. Po drodze będziesz miał okazję się przebrać. Nett kupił ci jakieś ibrania. Chociaż w tych też wyglądasz cudownie. Kobiety nie będą mogły oderwać od ciebie wzroku. – Nie czekając na odpowiedź księcia wskoczył na konia. Obejrzał się tylko, żeby sprawdzić, jak radzi sobie ich zakładnik bez pomocy służby, ale ku jego zdziwieniu zaskakująco dobrze. Pewny uchwyt, silne odbicie i już siedział cały rozradowany w siodle. – Nett będziesz nas prowadził. Zdobyłeś ścieżki partoli królewskich? Mam nadzieję, bo będziemy mieli nielada problemy, jeżeli na jakiś trafimy.
Oczy księcia skierowane były na bramę, ale kątem oka przyglądał się, gdzie zabójca ukrył broń. Curio znajdował się za daleko, żeby mógł cokolwiek dostrzec. Gianni jednak nie opuszczał go na krok. Jako przestrogę przed buntem poklepał linę zwisającą z jego pasa i już nie czekając na protesty księcia ponaglił konia. Edgar nie widząc innego wyjścia przyśpieszył, żeby wyprzedzić Gianniego. Mieć zabójcę za plecami to fatalny pomysł, ale mieć go obok siebie, w dodatku z drwiącym uśmiechem i złośliwymi uwagami, był znacznie gorszym rozwiązaniem.
Podróż przebiegała w milczeniu ani Gianni, ani Curio, ani tym bardziej Edgar nie zamierzali opowiadać sobie zabawnych, życiowych anegdotek. Dość że musieli przebywać we własnym towarzystwie. Gianni starał się nieco rozluźnić atmosferę zagadując do księcia szeptem, raz po raz zrównując się z nim.
- Książę, kiedy zostaniesz królem, twoim pierwszym postanowieniem będzie ścięcie mnie, prawda? – Zapytał nagle. Edgar obejrzał się zdziwiony, ale przytaknął bez słowa, zupełnie mechanicznie, bez najmniejszego udziału woli. – W takim razie mogę już teraz wyrazić ostatnie życzenie?
- Mnie? I może jeszcze mam je spełnić? – Ochrypłym głosem zapytał następca tronu. Nagle zrobiło mu się sucho w ustach. Właśnie oznajmił człowiekowi, że go zabije. Nie własnoręcznie, ale skaże na śmierć. Za co dokładnie? Za wykonywanie rozkazów, podobnych do tych, które wydawał jego ojciec. Po prostu teraz to nie on był osobą wydającą, ale ulegającą tym rozkazom. Stał się w niedługim czasie przedmiotem zadania zabójcy. A jeszcze wczoraj jednym przymilnym spojrzeniem zdołałby przekonać ojca do skazania kogoś na śmierć. I co gorsza, Artur Istvan by się zgodził.
- Nie musisz go spełniać teraz. Proszę, żebyś go jedynie wysłuchał. – W ustach Gianniego słowa te były czymś niezwykłym i nieprawdopodobnym, a zarazem niedorzecznym i głupim.
- Nie jestem księdzem. I nie będę się pod niego podszywał – rzucił za siebie. Chciał przerwać tę niewygodną rozmowę. Wiedział, że mężczyzna jadący za nim nie żartował. Przez cały ranek miał ochotę go udusić gołymi rękami, a teraz gdy wizja ta stałaby się prawdziwa, bo dzielił ich od niej tylko krok, zamierzał uciec.
„Przecież to były jedynie żarty. Nigdy bym tego nie zrobił. Zawsze tak jest, gdy ktoś cię zdenerwuje. Rzucisz mimochodem, że go udusisz, jeżeli nie da ci spokoju. Zwykłe zaczepki.”
- Odkryłem się, zanim powiedziałeś mi coś, czego byś żałował, więc nie wypominaj mi tego. Przez ciebie omal nie wpadliśmy... – Koń Curio oderwał się nagle. Stanął na tylnych kopytach na ułamek wiecznie trwającej sekundy. Skądś padł strzał. Gianni chwycił się za prawe ramię. Próbował zatamować krwawienie. Edgar rozejrzał się. Tego nie było w planie. Owszem zamierzał im uciec gdzieś po drodze, kiedy będą się tego najmniej spodziewali, ale nie miało to tak wyglądać.
- Nett zajmij się księciem. Uważaj, żeby nie zginął. Wtedy wszystko przepadnie! – Zawołał na swojego towarzysza. Edgar poczuł, że to jego jedyna okazja na ucieczkę. Skierował konia na prawo i popędził. Gnał jak opętany nie słysząc już krzyków Gianniego i kolejnych strzałów. Koń pędził najszybciej, jak mógł. Nie miał czasu na oglądanie się za siebie, bo wtedy zapewne dostrzegłby dwoje jeźdźców goniących za nim. Żaden z nich nie przypominał Gianniego, ani Curio. Dwoje obcych, mężczyzna i kobieta zmierzali za księciem. Kiedy tylko następca tronu zauważył ich działania, skręcił nagle w lewo. Wtedy jeździec również odbił w lewo. Zamierzali w ten sposób zapędzić następcę tronu w pułapkę. W porę Edgar zorientował się, co planują. Odbił w prawo. Między drzewami prowadzenie rozpędzonego konia stawało się zadaniem trudniejszym niż zwykle. Omijanie korzeni i konarów. Wpadanie na krzaki. Ocieranie się o drzewa, gdy umknęło się przed nimi w ostatniej chwili.
Napastnicy podążali za księciem bez problemu unikając pułapek zastawionych przez las. Zaczynali zbliżać się do swojej ofiary. Kiedy pysk jednego z ich koni zrównał się księciem, cała nadzieja przepadła. Jednak kolejne strzały, tym razem tuż obok ucha księcia, zmieniły diametralnie sytuację. Zabójcy zniknęli z pola widzenia następcy trony. Edgar zatrzymał się i rozejrzał. Na koniu tuż przed nim siedział dobrze zbudowany mężczyzna. Książę spojrzał na niego zdziwiony.
- Kristobal... To znaczy generał Kristobal tutaj?

[ ... ]


[ Kristobal A’randez ]

Przeor zakonu milczał w sprawie księcia. Milczał także w wielu innych sprawach. Wciąż powracał do sprawy wtargnięcia na teren klasztoru wbrew woli zakonników. Przypominał tym samym, że decyzja, kogo przyjmują do klasztoru o tak później porze, należy wyłącznie do braci. Wysłannik machnął tylko ręką. To nie miało najmniejszego znaczenia. Liczył się książę. I zadanie powierzone przez króla. Tak przy najmniej pomyślał Louis. Nie wiedział, gdzie podziewa się Felipe, ani tym bardziej, co dzieje się w podziemiach. Udawał upartego i monotematycznego. Z doświadczenia wiedział, że to najlepsza taktyka na tego typu podawędki-przesłuchania. Na szczęście udali się do spokojniejszej części klasztoru. Tam rozmowa powinna przebiegać w miłej, nocnej atmosferze. Przeor mówiłby za dużo i nie na temat. Czyli wykonywał powierzone samemu sobie zadanie jak należy. Wyprowadzenie z równowagi tego żołnierza nie było wcale łatwe, o czym przekonał się już na dziedzińcu. Mimo to zamierzał spróbować.
Zejścia do podziemnych krypt umieszczono w każdej z pięciu wież otaczających klasztor. Piąta, z początku niewidoczna, znajdowała się pośrodku wschodniego muru i miała podobną do niego wysokość. Trudno było ją dostrzec, gdyż nie przypominała w żadnym wypadku pozostałych czterech. Nieco wypukłe ściany tłumaczono, jako efekt niedokładnych planów budowlanych.
Bradley ruszył do piwnic. Miał zamiar dostać się tam, jak najszybciej, byle tylko nie rozgniewać generała jeszcze bardziej, ale coś stanęło mu na przeszkodzie. Nie wiedział, gdzie ma znaleźć przejście do nich. Nie mógł przecież biegać po całym klasztorze i szukać. Miał do pomocy psa, ale nie nadawał się do niczego, jeżeli nie poda mu zapachu, który powinien szukać.
Racja.
Ubranie księcia.
Przystawił psu do nosa materiał. Zwierzę, jak na komendę pośpieszyło wzdłuż korytarza, który, zdaniem żołnierza, kończył się za szybko. W połowie drogi. Szczekanie zdenerwowanego psa wydało się dobiegać zewsząd.
- Szukaj księcia psie! – Polecił mu Bradley. Pies jeszcze dłuższą chwilę poszczekał, okazując swoje niezadowolenie zignorowaniem jego wskazówek. Zapewne wyczuwając narastającą złość człowieka, podszedł do ściany i, z piskiem, podrapał kamień w pobliżu kąta. Jeszcze raz obwąchał to miejsce. Bez dalszych wątpliwości zaczął skamleć i wpatrywać się w żołnierza. Szczeknął na niego dwa razy, nim zdumiony Bradley zrozumiał, że pies znalazł coś ważnego. Podszedł do niego i ręką ostrożnie go odgonił. Pies posłusznie ustąpił mu miejsca i przysiadł pod ścianą oczekując na nagrodę.
Uradowany mężczyzna, dostrzegając niewielką szczelinę w ścianie, naparł na kamienne przejście odsłaniając rząd schodów zakręconych spiralnie i znikających w ciemności podziemia.
- Chodź!
Pociągnął psa za obrożę, ale ten za nic nie chciał odpuścić jakiegoś smakołyka za ciężką, ale dobrze wykonaną pracę. Pozostał niewzruszony na rozkazy Bradleya. Warknął na niego czasami, jak za mocno pociągnął na obrożę. Zrezygnowany i pokonany przez czworonoga wygrzebał z kieszeni jakieś ciastko, rzucił psu. Ledwie połknął ostatni kęs, kiedy po chwili obaj biegli schodami ku podziemnym kryptom.
„Co za uparte zwierzę. Nie wytresowane i uparte.”
Podążał za psem mając nadzieję, że ten chwycił trop. Drogą jaką przemierzyli nie była długa. Zaledwie jedna kondygnacja i już stali na oświetlonych pochodniami korytarzach. Pies prowadził go prosto przed siebie, w miejsce, gdzie słuchać było szczątki rozmów. Nerwowych i głośnych rozmów. Widać, że ludzie, którzy tam byli to amatorzy. Powinni zachowywać się ciszej. Głupi zakonnicy. Wiadomo teraz, dlaczego wstąpili do zakonu. Marni byliby z nich wojownicy. Pies zaczekał za nim przy samym wejściu do komnaty. Merdał ogonem i obserwował ze pochyloną głową poczynania zakonników. Pochłonięci swoimi zadaniami nie zauważyli nawet człowieka, który krok za psem wpatrywał się w nich. Z równym zainteresowaniem i zdziwieniem próbował zrozumieć skąd taka ilość broni znalazła się w tych podziemiach. Jeden z zakonników odwrócił się.
- Żołnierz! – Wrzasnął. To był wystarczająco dobitny sygnał, żeby pozostali mężczyźni spojrzeli za siebie. Nie spodziewanie padł strzał. Bradley padł na ziemię. Pies zapiszczał i rzucił się biegiem w stronę wyjścia. Dygoczącymi dłońmi zakonnik opuścił dymiącą się jeszcze broń. Rzucił ją prędko wśród pozostałe i trzasnął z mocą klapką, zamykając skrzynię.
- On nie żyje!
- Zabiłeś go!
- Co my teraz zrobimy?!
- Wysłał go sam król!
- Prędko uciekajmy stąd! Nie znajdą go! – Pomysł spodobał się wszystkim. Przytaknęli. Podążyli za czerwonymi śladami zostawionymi przez psa. – Musimy go szybko złapać, zanim nas wyda. Jeden z zakonników ściągnął z martwego ciała płaszcz. Porzucił swój habit, który miał jedynie na pokaz. Przebrał się za żołnierza. Bracia nie komentowali jego decyzji. Wiedzieli, że był doświadczonym szpiegiem i najlepiej wiedział, co powinien w takiej sytuacji uczynić. Nie powinni kwestionować jego decyzji.
Pozostało tylko znalezienie psa. Jedynego świadka ich zbrodni. Po blisko godzinnej bieganinie wokół dziedzińca, bracia postanowili odpocząć. Zwierzak okazał się przebieglejszy od nich.
– Bradley! Zbieraj się! Gdzie jest pies? – Zapytał jego towarzysz. Zaskoczył przebranego zakonnika. Ten, pragnąc się nie ujawniać, schylił głowę i rozłożył ramiona. – Sprawdziłem poddasze, ale niczego tam nie znalazłem. A tobie jak poszło? Co to za krew?
– Jeden z zakonników się stawiał. Musiałem go jakoś uciszyć.
- To stąd ten wystrzał. Słyszałem aż na górze. Generał nie będzie zadowolony.
- Kiedy opowiem mu, jak do tego doszło, zapewne zrozumie. – Niby to krztusząc się własną śliną zakonnik, zdawkowo klecił zdanie, aż w końcu utworzył się logiczny ciąg wyrazów.
- Nie bądź zbyt pewny siebie. Generał nie jest dzisiaj w dobrym nastroju. Chodź, pójdziemy sprawdzić, gdzie podziało się to psisko.
Kiedy znaleźli wreszcie psa, udali się do sali, gdzie zgromadzono wszystkich braci. Wspomogli braci A’randez w przesłuchaniach. Pod ponad półtora godzinnej batalii z modlącymi się zakonnikami, dołączył do nich Kristobal, wiedzieli już, że nadszedł czas na podróż.
–Wiemy już gdzie szukać! Wsiadać na konie. Jedziemy na przejażdżkę. – zawołał wesoło młodszy z braci. Dochodziła godzina dziewiąta. Wyruszyli w stronę drugiej siedziby zakonu. Wybrali drogę mniej uczęszczaną, za to o wiele bezpieczniejszą i pewniejszą. Zapewne tą właśnie wybrali porywacze. Kto wie, może będą mieli szczęście i trafią na nich po drodze?

[ ... ]


[ Ares Nailo ]

Rozproszeni po lesie poszukiwali schronienia. Wiedzieli, że należy się ukryć przed strażami. Nie byli głupi. Zwłaszcza, że ich szkolenie obejmowało również takie sytuacje. Należało najpierw opanować sytuację, potem wykorzystać ją na swoją korzyść, nigdy nie powinno się działa impulsywnie, bo to jedynie szkodziło dobrze wykonanej misji. Zazwyczaj kończyła się ona zupełną klęską. Ukryci w krzakach, za drzewami, pośród ciemności starali się wyczuć nastroje pozostałych. Nie było czasu sprawdzać czy ktoś jest ranny. Żołnierze opuścili las po trzech mozolnych godzinach poszukiwań. Była już noc. Nie było sensu szukać kogokolwiek. Zbójcy już dawno uciekli. Jeżeli byli wystarczająco rozsądni.
- Musimy gdzieś przenocować. Nie możemy biegać tutaj z pełnym ekwipunkiem. Zaczną nas podejrzewać. Kto zna w pobliżu jakąś gospodę z dyskretnym karczmarzem?
Odpowiedziała mu głucha cisza. Wszyscy byli zdania, że należy przenocować pod gwiazdami. Przecież mieli potrzebny sprzęt. Koc, poduszę, którą w razie potrzeby zawsze mogła stanowić torba, albo zwinięty w rulon drugi koc. Podzielą się zadaniami. Jedni znajdą drewno. Dwóch będzie pilnowało okolicy i w razie potrzeby zawiadomi resztę.
- Wyruszymy z samego rana. Książe nie może być daleko. Zakradniemy się pod wieże i prześledzimy drogę porywaczy. Powinniśmy na coś trafić.
- Gorzej jeżeli nic nie znajdziemy. A jeżeli z zatarli ślady?
- Pomyślimy gdzie mogli się udać.
- Jeżeli to sprawka Zakonu, pewnie do drugiej siedziby.
- Mieliby być aż tak głupi? Przecież to oczywiste samobójstwo.
Dyskusja toczyła się jeszcze wczesnym rankiem. Należało jednak się zbierać. Jeżeli mieli znaleźć jakieś ślady musieli to zrobić szybko.
- Czekajcie! Przecież tam było pełno żołnierzy. Na pewno zatarli większość śladów. Znajdziemy wyłącznie ich odciski butów i końskich kopyta. – Zawołała kobieta. Żołnierze omal nie nakryli Lie na szpiegowaniu. Opowiedział reszcie, czego się zdążyła dowiedzieć. Wcześniejsze czuwanie, nie dało jej takiej możliwości. W przeciwnym razie już dawno byliby w drodze. Cała grupa skupiła wzrok na przywódcy. To od niego zależało jak postąpi.
On zaś wydał rozkaz kierowania się na drugą siedzibę Zakonu. Nawet nie przypuszczał, że tego dnia szczęście się ponownie do nich uśmiechnie, choć oni już dawno o nim zapomnieli. W czasie kiedy pędzili na złamanie karku, dostrzegli zbliżających się do nich trzech jeźdźców.
- To przecież książę! – Krzyknął nagle jeden z nich. Przy drodze znajdował się las. Gęsty. Pełen potężnych drzew. Idealna kryjówka dla najemników, którymi okazali się być podróżnicy. Skryli się pośród nich, odpędzając konie. Lie i Nailo nieco dalej wyczekiwali w razie gdyby któryś z nich zamierzał uciec. Gdy tylko dystans zmalał do kilkunastu metrów, padł strzał, który ranił ostatniego jeźdźca. Książę po chwili wahania postanowił uciec, jak przewidywali napastnicy. Pościg okazał się czasochłonnym zajęciem. Edgar był znacznie lepszym uciekinierem niż im się zdawało. Manewrował doskonale między drzewami. Jadąc mimowolnym zygzakiem dezorientował ich. Nagle ktoś zagrodził im drogę. Dwa kolejne, pojedyncze strzały uzmysłowiły parze, że to oni byli celem król wystrzelonych z długich strzelb. Lie po chwili padła na ziemię. Koń nadal gnał przed siebie. Skręcił tylko, żeby minąć drzew stojące mu na drodze. Nailo trafiony został w udo. Przed nim stało dwóch uśmiechających się do niego jeźdźców. Obaj mieli oparte na ramionach broń. Znalazła się w patowej sytuacji. Walka również nie wchodziła w rachubę, przynajmniej, jeżeli wziąć pod uwagę tę uczciwą.

[ ... ]


*Szczegóły dotyczące walk znajdziecie w komentarzach
 

Ostatnio edytowane przez Idylla : 07-06-2009 o 11:29.
Idylla jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:21.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172