Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-05-2009, 01:12   #89
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
post osłodzony kwestiami Hellian i aprobatą Hiji

Baronet musiał to sobie otwarcie powiedzieć. Był uzależniony od siodła. Po paru milach jazdy z rozrzewnieniem myślał nawet o prymitywnej kulbace, której zwykł używać Oswald. Jego klejnoty rodowe, mimo że jeszcze niedawno tak ochoczo nasycały organizm testosteronem na widok hrabiny Lovelace, która w zakasanej pod uda sukni wypychała biodrami do przodu niewyuczoną klacz, teraz przechodziły prawdziwy chrzest ognia. Niemniej nie dając po sobie znać, robił dobrą minę do złej gry i po godzinie katorgi udało mu się w końcu dopasować ruchy ciała do gry mięśni grzbietowych wierzchowca. Z kolei hrabina wydawała się, mimo ewidentnie niesalonowej sytuacji, jakby żywsza i pełna nowej energii. Można było pomyśleć, że gdyby nie panujące konwenanse od początku zaproponowałaby przejażdżkę wierzchem, a nie landem.

Tak czy inaczej od momentu okupionego srogim bólem przyzwyczajenia się do nowej formy jeździectwa, baronet mógł spokojnie zaklasyfikować tę przygodę do niezgorszych. Utworzone na skutek wczorajszej ulewy błoto gęsto zalegające na polnych przylondyńskich drogach zdążyło już obficie okrasić większość ich podróżnego stroju. Jednak ani Ada, która nawet gdy wychodziła na przejażdżkę, zabierała powóz zaprzęgnięty w Lipizany, ani Virgil, który strawił wczoraj niemal półtorej godziny by doprowadzić swój wygląd do nienagannej perfekcji przed wyjściem, nie mieli tym razem nic przeciwko temu. Przeplatając się opowieściami o własnych, w przypadku Virgila mniej lub bardziej szczerych, przeżyciach, a jednocześnie nie naruszając tematów zamężnego życia Ady i osobistego kawalerstwa baroneta, chyba oboje czuli jak powoli cała ta cholerna pompa Londynu z nich opada. Sam baronet traktował to uczucie jako swoistego rodzaju nieszkodliwą podnietę, nie mógł jednak nie przyznać przed sobą, że z chęcią przedłużyłby tę podróż o jeszcze jeden dzień.

Po krótkim popasie jaki uczynili sobie gdy słońce wyszło spomiędzy licznych choć niezbyt gęstych chmur, ruszyli dalej rysią gdyż godzina robiła się już mocno niemłoda. Wtedy też droga skierowała ich przez niewielki las bukowy. Niedawno musiała szaleć tu burza gdyż wiele drzew miało połamane gałęzie, które teraz leżały na drodze czekając aż ktoś uczynny je uprzątnie. Całości obrazu dopełniało jedno z drzew, które przez to, że musiało dbać aż o dwa pnie, było zbyt słabe, by oprzeć się wiatrowi i legło na trakt w poprzek drogi. Dwa konary oddalone od siebie o najwyżej półtora metra leżały w błocie traktu. Virgil spojrzał znacząco na hrabinę.
- Chyba nie myślisz skakać Virgilu.
- Sama mówiłaś Ado, że chętnie przekonasz się, czym jest kross.
- Owszem, ale nie w takim błocie, przez taką przeszkodę i na koniu wyprzęgniętym z powozu.

- Wtedy jednak nie byłby to kross, prawda? – rzekł zaczepnie, ale po chwili dodał już normalnie – a jednak masz rację Ado. Byłoby to mocno lekkomyślne.
Ada przez chwilę przyglądała mu się zagadkowo, poczym odparła:
- Chciałeś chyba powiedzieć Virgilu, że zbyt trudne.
Baronet uśmiechnął się. Lubił gry na ambicji. Zwykle, z której strony nie stał, zawsze zbliżały go do celu.
- Nie. Tego z pewnością nie chciałem powiedzieć. Po prostu bałbym się, że po moim skoku również chciałabyś spróbować, a tego bym sobie nie darował.
- Coś mi jednak mówi, że nie umiesz przyznać, że rozsądek nakazuje Ci powstrzymać brawurę.

Baronet spojrzał raz jeszcze na zwalone drzewo oceniając trudność.
- Gdybym słuchał rozsądku Ado, to już pewnie dawno byłbym mężem jakiejś czarującej i inteligentnej Lady, a w koło biegałaby przynajmniej trójka dzieci.
To powiedziawszy zebrał konia mrugnął do niej okiem i ruszył galopem na przeszkodę nie czekając na jej odpowiedź. Odległość malała błyskawicznie. Jeszcze tylko dziesięć, pięć, już. Oddał wodze kobyłce i oparł się udami o puślisko gdy koń wziął długą przeszkodę. Nie trwało to nawet sekundy. Kopyta opadły w błoto i ślizgiem zaryły się w ziemi gdy klacz z jeźdźcem łapali równowagę. Virgil wyczekał odpowiedni moment i… spadł na plecy na ziemię. Typowy upadek markowany, jakiego można się było nauczyć w klubie dżokejskim. Doprawiony tylko niezbędną odrobiną realizmu w postaci puszczenia wodzy zaskoczonego konia i odpowiedniego wyrazu twarzy. Rana na piersi zakłuła przez chwilę mocniej gdy plecy dość brutalnie zetknęły się z miękkim podłożem.
- Virgil! - Niemal od razu usłyszał zaniepokojony głos hrabiny Lovelace. Podgalopowała omijając przeszkodę bokiem i zeskoczywszy z konia, przełożyła wodze przez konar i podbiegła do leżącego na boku i nieruszającego się baroneta. Dopiero gdy zaniepokojona kucnęła obok i położyła mu dłoń na ramieniu, ze śmiechem się odwrócił i załapawszy ręką za jej kostkę, pociągnął, by pupą usiadła w mokrym błocie.
- Panie Windermare! – znowu per Pan. Hrabina nie zdołała opanować zaczerwienienia na twarzy – Jest pan okropny! Jak pan mógł?! A poza tym wystraszył mnie pan!
- A Ty mnie podpuściłaś Ado więc mamy już czysty rachunek – odparł z młodzieńczą niewinnością i zawadiackim uśmiechem wzruszając tylko ramionami. Dopiero potem uniósł się do pozycji siedzącej i podniósł rękawy podróżnego fraku, z których gustownie wylały się strugi gęstego błota. Zmarszczył usta z rezygnacją – Tyle, że Ty chyba wyszłaś na tym nieco lepiej.
Ada przez chwilę walczyła ze sobą, by utrzymać zaciśnięte usta w całkiem uzasadnionym poczuciu obrażenia, lecz jedyne co zdołała uczynić to tylko odwrócić nieco głowę i zakryć usta śmiejąc się z tego widoku.
- Rzeczywiście – odparła – Chyba jestem zmuszona przyznać, że niezmiernie żałuję, że sam Earl Person nie przyjdzie nas powitać. Chętnie zobaczyłabym wyraz jego twarzy jaki wzbudziłby Twój widok Virgilu.
- Myślę, że zawiodłabyś się Ado. Tylko skończony głupiec mając do wybory któreś z nas, napawałby wzrok moją osobą.
- To był komplement, czy akt samokrytyki Virgilu? – spytała z rozbawieniem gdy oboje wstali na równe nogi, a baronet otrzepawszy na tyle, na ile to było możliwe, frak, stanął przed nią wyprostowany. Z niemal fascynującym zaskoczeniem stwierdził, że hrabina go zwyczajnie onieśmiela.
- W moim przypadku obietnica Ado – odparł po chwili nie tracąc wyrobionego uśmiechu z ust.

***

Wiejska rezydencja Persona nie była specjalnie ciekawa. Urządzona w typowo dobrym guście, z typowo dobrym smakiem i w typowo nietypowej okolicy. Aż chciało się od razu zobaczyć to „zaczarowane jezioro” i jakże tajemniczą okolicę.

Pomógł Adzie zejść z konia i podziękowawszy za wspólną podróż udał się na poszukiwanie Lexintona, lub chociaż Sommerseta. Lord Sutton szczęśliwie był niedaleko z Panią Davies, która jak dało się poznać po ubiorze również wróciła właśnie z przejażdżki. Uśmiechnął się na widok dwójki, a na ich pytające spojrzenie dotyczące stanu jego stroju odpowiedział, że w zasadzie zważywszy na najnowsze trendy w modzie londyńskiej promujące w ubiorze akcenty marynarskie i kawaleryjskie, można by go teraz uznać za kolejny krok w tym kierunku. Lexinton okazał się na tyle uczynny, że sam zaproponował użyczenie Winderemare’owi swojej garderoby do momentu przyjazdu bagażu baroneta. Teraz trzeba było się koniecznie umyć, przebrać... i porozmawiać z Olimpią. To jednak musiało nastąpić dopiero po kolacji.

Pan Hunt rozbawił baroneta. Swoim wyglądem, tonem, pozą, a nawet historią usilnie utożsamiał się ze swoim nazwiskiem. Bóg jeden raczy wiedzieć dlaczego Pan Hunt nie urodził się ogarem, albo chartem. Rewelacje, którymi uraczył zebrane towarzystwo tylko pogłębiły guślarski mrok jakim ludzie otoczyli szaleństwo panny Person. Czy słusznie, czy nie, tego baronet nie wiedział, ale miał wrażenie, że szukanie wiedzy na temat zielonowłosych młodzieńców u leciwej staruszki może, choć nie musi, okazać się szukaniem igły w stogach siana, które ta staruszka miała szanse zwiedzić w czasie swojej młodości. To samo dotyczyło zaginionej biblioteki. Miał swoje własne podejrzenia, które choć z każdą chwilą napełniały go coraz większą dozą wątpliwości, wymagały wyjaśnienia. Włoszka siedząc po drugiej stronie stołu, nie sprawiała wrażenia jakby skrywała jakąś tajemnicę. A może jednak?

Już po kolacji i ustaleniu z Lexintonem, Adą i Panią Courtney nocnego randez-vous, udało mu się złapać ją gdy wchodziła na schody.
- Nadal Olimpio poszukujesz czegoś niesamowitego w Anglii? - rzekł z parteru gdy była już w połowie piętra. Ton głosu miał bezbarwny, lecz spojrzenie raczej zaczepne i można by rzec, że gdyby miało ono twarz, to twarz ta uśmiechała by się. Czy drwiąco, czy ciepło, tego też nie dało się łatwo stwierdzić.
Miała ochotę w ogóle się nie odwrócić. Była zmęczona, przecież przeszła dziś drogę nad jezioro i z powrotem trzykrotnie, zawiedziona daremnym wyczekiwaniem, różowa od niechcianej opalenizny, naprędce przebrana do kolacji. Ada wyglądała w jej sukni lepiej niż ona sama. To nie był wieczór, kiedy Olimpia chciała rozmawiać z Virgilem.
Kiedy jednak odwróciła się pomyślała że dobre i to - ta przewaga którą daje wysokość.
- Już nie szukam. Znalazłam – pozwoliła by pauza miedzy zdaniami trwała trochę za długo - Moja obecność tutaj zapewne nie jest ci za bardzo na rękę, ale nie wyjadę. To dla mnie zbyt ważna sprawa.
A jednak była wroga. Mimowolnie uśmiechnął się w duchu do siebie. Co prawda nie w taki sposób wroga jakiego oczekiwał, ale bez względu na to miło było poczuć tę łechczącą ego satysfakcję.
- Nie na rękę? – przekręcił głowę ze zdziwieniem spoglądając na nią z ukosa jakby nie rozumiejąc – A gotów byłem przysiąc, że to ja nie jestem Ci w smak – wszedł na schody, przy każdym stopniu czując na sobie jej wzrok – Jak zwykle Olimpio starasz się wyczytać między moimi słowami słowami coś czego tam nie ma – zatrzymawszy się przed Włoszką spojrzał poważnie w jej dumne oczy, po czym ciągnął dalej - Chciałem wyłącznie nawiązać do postawionego przez Ciebie przy kolacji pytania. Pytałaś o coś niesamowitego, pamiętasz?
- Słabo. Byłam zbyt skupiona na wyczytywaniu informacji z twoich słów i gestów. Nie pamiętam, co paplałam. – Olimpia nieoczekiwanie uśmiechnęła się prawie radośnie, zaraz jednak spoważniała - Nie ma żadnego jak zwykle. Postaraj się o tym pamiętać.
- Oczywiście ciekawi mnie co ci się przydarzyło. – dopiero teraz spuściła wzrok a jej ton wyraźnie złagodniał – Będę wdzięczna za każdą informację.
Zmrużył oczy usłyszawszy ripostę i przez dobrą chwilę milczał mierząc się z nią na spojrzenia. To było prawie jak dobry pojedynek na szpady. Niemal czuło się te sztychy, zwody, uniki... a nawet celne pchnięcia.
- Wiesz, że bardzo ładnie Ci w zieleni? - zapytał nagle jakby wcześniejsza rozmowa w ogóle nie miała miejsca – A już w szczególności z odcieniem malachitu we włosach.
Teraz już wiedziała, że on wie. Pozostało czekać na reakcję. To rzekłszy, skinął jej głową i dodał tylko:
- Dobranoc Olimpio – po czym ruszył w kierunku swojego pokoju.
- Virgil! – podbiegła do niego. Zaczekała aż się odwróci.
– Proszę – to powiedziała bardzo cicho, patrząc mu w oczy – Wyjaśnij mi.
Nagle dotarło do niej o co naprawdę poprosiła. Cofnęła się pod ścianę, wychodząc z kręgu dawanego przez lampę światła.
- Giuditta też widziała elfy. Dawno temu, gdy miała 17 lat.
Baronet spojrzał nagle na Włoszkę, ale tym razem na jego jasnej, nienagannie ogolonej twarzy dał się dostrzec wyraz zaniepokojenia. Jakaś jego część gdzieś głęboko mówiła mu, że powinien... no właśnie. Co powinien? Przeprosić? Wyjaśnić? Coś było nie tak. Zdążył trochę poznać śpiewaczkę i nie przypominał sobie by coś tak przeżywała. Ona się czymś rzeczywiście przejmowała... albo grała. Nigdy nie wiedział kiedy Olimpia grała. Robiła to zbyt dobrze. Zbyt naturalnie. Dlatego zawsze była w cieniu siostry. Giulia umiała grać na pokaz... dla publiczności. Olimpia grała dla siebie. Może sama stworzyła sobie te elfy usłyszawszy brednie o Lucy...
Deski starego domostwa zaskrzypiały gdy odsunęła się od niego jakby nie będąc pewną, czy chce usłyszeć jego wyjaśnienia.
- Elfy? Olimpia, proszę Cię... Nie mów mi, że uwierzyłaś w te wszystkie historie. Przecież... - chciał coś powiedzieć, ale jakoś słowa nie chciały się nawet w myśli złożyć. Zagryzł dolną wargę rugając sam siebie. W końcu zaczął spokojniejszym i zimniejszym tonem – Widziałem Cię wczoraj rano w parku. W Wandsworth Common. Matteo też Cię w nocy widział u was. Przebraną w ten elfi sposób. Myślałem, że Ty i Earl stoicie za tym wszystkim, ale widzę teraz, że Ty... - przerwał. Tembr jego głosu przy ostatnim słowie zadrżał – Powinnaś stąd wyjechać Olimpia.
- Nie oszalałam. I skoro to nie byłam ja … w parku … Dopuść nieracjonalne rozwiązania.
- Rano, w parku. – powtórzyła - Pojedynkowałeś się?
Podeszła bliżej przyglądając mu się nagle uważnie. Zatrzymała wzrok na torsie. Dotknęła Virgila niespodziewanie, lekko przesuwając koszulę. Bandaże wyczuć było łatwo.
- Głupiec z ciebie. – Wyglądała jakby chciała go uderzyć, jakby właśnie teraz śmiertelnie ją obraził.
- Muszę pamiętać, żeby po tobie nie płakać.
Tym razem to ona odwróciła się i poszła w kierunku pokoju. Nie mówiąc dobranoc. Patrzył za nią jak odchodziła. Ta rozmowa nie tak powinna była się odbyć. W ogóle nie powinna była się odbyć. Spojrzał na palącą się w korytarzu na ścianie lampę naftową wokół której uzbierało się już sporo owadów.

Poprawił koszulę i poszedł do pokoju. Do północy było w sam raz trochę czasu by odpocząć przy whiskey i papierosach.

Whiskey była mdła nawet jak na irlandzką. Wybudowany w klasycznym stylu dworek nie przewidywał ponadto pomieszczenia do składowania lodu w piwnicach, a to tylko podkreślało jej spłowiały smak. Nie miało to jednak w tej chwili znaczenia. Baronet siedząc w wygodnym fotelu obitym stonowanym francuskim gobelinem, opuścił luźno rękę ze szklanką i odchylił głowę do tyłu wbijając bezwiednie wzrok w zdobiony kwiecistymi girlandami, sufit. Olimpia naprawdę uwierzyła w te bzdury. Skrzywił się gdy szwy pociągnęły za niezrośniętą jeszcze skórę. Ale czy kłamała? Jeśli to nie była Olimpia, to mogła to być jakaś inna kobieta. Wspólniczka zielonowłosego Casanovy choćby. Albo nawet zwykła dama spacerująca rankiem po parku. Kolor włosów mógł mu się przewidzieć. Tylko dlaczego coś go w tym wszystkim napełniało jakimś dziwnie drażniącym niepokojem...
Podniósł szklankę do ust i wypił resztę alkoholu. Ustawiony na kredensie przy ścianie zegar przyozdobiony niemiecką porcelaną zabił cicho jeden raz. Wpół do dwunastej. Virgil nie miał absolutnie ochoty na nocne eskapady nad jezioro, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że mimo zmęczenia, raczej nie uśnie teraz. Nie bez wypalenia choćby jednego ze swoich papierosów, które dotrą zapewne jutro.
Wstał i odłożywszy szklankę podszedł do toaletki gdzie stała miska ze świeżą wodą. Opłukał twarz, by trochę się odświeżyć i ubrawszy się, wyszedł z pokoju.

Przyjemna, rześka noc nie poprawiła mu humoru. Na domiar złego, okazało się, że w całej rezydencji Earla ciężko było o jakąś elegancką broń nie licząc paru myśliwskich muszkietów. W końcu Thomasowi, chłopakowi, który przywitał Adę i Virgila udało się znaleźć jakiś stary choć doskonale utrzymany pistolet.


Z początku wizja użycia tej wyglądającej na bardzo dziwną i archaiczną, broni, nie napawała baroneta specjalnym optymizmem, jednak w momencie gdy wziął ją do ręki i wyważył w ręce, zmienił zdanie i skinął chłopakowi, by dać mu do zrozumienia, że niczego więcej od niego nie oczekuje. Pistolet był stylowo wykończony mosiądzem, a na jednym z motywów zdobniczych kolby przedstawiających nawiązania do roślinności, widniał napis David McKenzie. Virgil znał to nazwisko. O ile pamięć go nie myliła od Talhaiarna. To z kolei oznaczało kolejnego miłośnika celtyckich mitów. Widać, wśród rzemieślników też się tacy zdarzali. Najciekawszy był jednak mechanizm zapłonowy. Pocisk, a raczej, jak ze zdziwieniem zauważył, pociski, ładowało się od tyłu broni, do szczelnej komory z zatrzaskiem. Jeśli go wiedza o nowinkach nie myliła, to wbudowana przekładnia sama wprowadzała kolejne okrągłe kule do lufy po oddaniu strzału. Tylko jaku licha ciężkiego dochodziło do wystrzału skoro nigdzie nie było miejsca na proch??? Jeśli broń ta działała, to mimo nie do końca jeszcze zrozumianych przez Virgila rozwiązań w niej zastosowanych, można było spokojnie zaklasyfikować ją do autorskich cudów techniki.
- Poczekaj – zawołał do odchodzącego już chłopaka – Czy to jest broń Earla?
Chłopak pokręcił przecząco głową.
- Nieee... to znaczy nie wiem, Sir. Wydaje mi się, że była tu już wcześniej.
A więc Sir Oliver Fellow musiał być właścicielem... Postara się jej uważniej przyjrzeć później. Na teraz będzie musiała wystarczyć.

Parę chwil później w towarzystwie Ady, oraz Lexintona i pani Davies szli przez ciemny las przez niewielką ścieżkę oświetlaną wyłącznie światłem gwiazd. Virgil starał się nie spuszczać hrabiny z oczu. W końcu była tu za jego namową. Tym razem jednak prawie w ogóle nie rozmawiali.

Wilk pojawił się prawdę powiedziawszy znikąd. Charczący warkot jaki wydobywał się z jego gardzieli gdy atakował panią Davies, zmroził krew w żyłach baroneta. Na krótko. Wypracowane odruchy i przeżyte pojedynki zrobiły swoje. Virgil podbiegł o krok by drzewa nie zasłaniały mu celu, wymierzył w łeb bestii i pociągnął za cyngiel. Wystrzał nie nastąpił jednak. Wilk tymczasem zmienił cel. Odwróciwszy swoje szkarłatne ślepia w stronę przerażonej hrabiny, skoczył niemal natychmiast. Baronet przeklął w myślach stary szmelc, który nie wiedzieć czemu zaczął ledwo wyczuwalnie drżeć w jego dłoni. A może to dłoń Virgila tak drżała? Wiedząc, że nie dobiegnie do hrabiny przed bestią, spróbował oddać strzał jeszcze raz. Tym razem nie było czasu skupić się na celowaniu. Zagryzł wargę i pociągnął drugi raz za cyngiel. Słaby huk spotęgowany wyłącznie otwartą przestrzenią nad jeziorem, przeszył nocne powietrze. Zaraz po nim głośniej huknął pistolet pojedynkowy Lexintona. Oba pociski dosięgły celu. Wilk zawył i pozostawiwszy swą niedoszłą ofiarę, wpadł w zarośla. Virgil podbiegł do leżącej na ziemi hrabiny i kucnąwszy obok niej, pomógł jej podnieść się do pozycji siedzącej.
- Już dobrze Ado – rzekł zdejmując z siebie palto Lexintona i nakładając jej na ramiona.
Była śmiertelnie blada, ale przytomna. Odetchnął nie zobaczywszy żadnych widocznych obrażeń i objął ją ramieniem. Dopiero gdy usłyszał strzał, a potem przerażony głos balansujący na krawędzi płaczu, wymacał zostawiony na ziemi pistolet i rozejrzał po ciemnościach, spodziewając się najgorszego.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 20-05-2009 o 00:24.
Marrrt jest offline