Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 12-05-2009, 13:46   #81
 
woltron's Avatar
 
Reputacja: 1 woltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumny
Madeleine Bearnadotte

Rozmowa z Huntem dłużyła się niemiłosiernie. „Może jestem niesprawiedliwa, ale wydaje mi się, że pan Hunt nie powie nam nic nowego” pomyślała. Marzyła o opuszczenia jadalni; w końcu użyła standardowego wykrętu dobrze urodzonych dam i udała się na górę do swojej sypialni.
- W końcu – powiedziała sama do siebie Madeleine rozpinając suknię. Była zmęczona i zła, choć nie potrafiła powiedzieć, z jakiego powodu: czy dlatego, że przez cały dzień bolała ją głowa czy też, dlatego że nie mogła towarzyszyć Edricowi w jego wycieczce nad jezioro, które zdawało się skrywać jakąś tajemnicę. Odłożyła suknię na krzesło i ubrała się w koszulę nocną. Podeszła do kwiatu, który dostała do Sharpe. „Jest śliczny” pomyślała dotykając opuszkami palców lewej ręki płatków i pozwalając sobie na chwilę zapomnienia: o tym miejscu, dniu i całej sprawie.
Zmęczona weszła do łóżka, zgasiła święcę i zamknęła oczy by po chwili zasnąć.

*
Godzinę później obudził ją ludzki krzyk, dochodzący gdzieś z oddali…

Pozostali

- Wilka? – Hunt był wyraźnie zaskoczony tym, co usłyszał, ale mina i lekko ironiczny uśmieszek zdradzały, że nie uwierzył Somerset’owi – Zapewne się pan pomylił. W Anglii, jak i w całych wyspach, nie ma wilków. Zostały wybite przed wieloma laty. Być może był to duży pies, niestety okoliczni farmerzy porzucają czasem te stworzenie, które pałętają się po okolicy, aż ktoś ich nie odstrzeli. Nie słyszałem też, a żyję tu wystarczająco długo, by okoliczna roślinność miała jakieś nadzwyczajne właściwości wpływające, jak to ujął pan, na percepcję.
Przez chwilę zapanowała cisza. Nikt nie skomentował słów Hunt’a czy Somerset’a, dlatego konstabl kontynuował odpowiedź:
- Co do Sir Fellowa, to Bally może mieć jakieś pamiątki po nim, a ocalone książki, o ile takie są, zapewne są w biblioteczce Earla Ross. – Spojrzał się za okno, a potem po was. – Obawiam się, że muszę powoli państwa pożegnać. Mimo iż noc jest bezchmurna, droga do Dawenvill zajmie mi trochę czasu. Jeżeli będą mieli państwo jakieś pytania lub będą państwo czegoś chcieć, to służę pomocą. Mieszkam w starym domu naprzeciwko kościoła. Jest to niewysoki budynek, który bardzo łatwo poznać, ponieważ dwa okna są zakratowane. A teraz państwo wybaczą…


*

Rozeszli się do swoich pokoi. Jedynie Edric Sharpe udał się na wieczorny, samotny spacer po ogrodzie.

Edric Sharpe

Historia o wilko-psie opowiedziana przez Somerseta z jednej strony wydawała się nieprawdopodobna, a z drugiej strony Somerset nie wyglądał na kogoś kto mógłby zmyślić taką historię. Sharpe postanowił jednak odsunąć sprawę wilko-psa na jutro, a wieczór zakończyć spacerem po ogrodach earla Ross.
Ogrody Persona nocą były równie wspaniałe jak za dnia. Długa aleja róż, wyjątkowo zadbanych, cieszyła oczy nawet w świetle księżyca. Noc zresztą była wyjątkowo jasna, choć do pełni księżyca zostało jeszcze kilka dni, idealna na przechadzkę. Sharpe nie śpieszył się, szedł wolnym krokiem rozmyślając nad sprawą Lucy. „Za dużo znaków zapytania. Zbyt wiele niewiadomych.” – pomyślał. Nadal nie potrafił wyjaśnić skąd Lucy mogła znać imiona walijskich bóstw, ani tego skąd miała srebrny naszyjnik. „Ktoś musiał jej go dać.” – stwierdził – „Ale kto? I kiedy?”. Kolejne pytania bez odpowiedzi. Pochodził jeszcze parę minut po ogrodzie, obserwując letnią rezydencję Persona i wpatrując się w okno Madleine, po czym wrócił do środka, przyniósł sobie bujany fotel na niewielki taras znajdujący się na pierwszym piętrze i usiadł w nim wygodnie obserwując niebo pełne gwiazd. W zamyśleniu nie zauważył, że w całej okolicy zapanowała dziwna cisza. Dopiero krzyk pani Davies wytrącił go z rozmyślań. Krzyk dochodzący z głębi lasu…



Olimpia

Rozmowa z Huntem rozczarowała Olimpię. Nie powiedział prawie nic nowego, a na dodatek rozwiał nadzieję Olimpii, że w rezydencji Persona działo się coś niezwykłego. Jedynie Somerset zdawał się dzielić entuzjazm Włoszki, co do niezwykłości całej sytuacji, w jakiej się znaleźli, choć z drugiej strony istniała spora szansa, że pomylił owczarka niemieckiego z wilkiem – nie było to trudne, szczególnie dla osoby, która nigdy nie widziała wilka, a Olimpia szczerze wątpiłaby pan Somerset, mimo swoich podróży do dalekich krajów, widział.
Wróciła do niewielkiej sypialni i wyjęła list matki – ten sam, w którym opisywała dziwaczne maszyny, stwory… „Jak wiele bym dała by to zobaczyć” – pomyślała przewracając kolejne strony. Nic jednak nie się nie stało. Żaden „latający parowóz” nie wylądował w okolicy, a jedynym dźwiękiem, jaki dochodził z zewnętrz było skrzypienie okiennic. Olimpia podniosła wzrok znad listów i rozejrzała się po pokoju. Czuła, że coś jest nie tak, ale nie potrafiła powiedzieć co. Wstała i podeszła do okna, po czym je otworzyła by wpuścić do środka trochę zimnego, odświeżającego powietrza; wtedy zdała sobie sprawę z tego, co jest w nie w porządku – wokół panowała cisza. Nie było słychać żadnego nocnego stworzenia, panowała absolutna cisza.
- Co do cho… – nie zdążyła dokończyć gdy z lasu usłyszała ludzki krzyk. Po głosie poznała panią Davies…

Wilhelm Somerset

To był ciężki dzień, a na dodatek nic nie zapowiadało żeby miał się szybko skończyć. Rozmowa z Huntem była średnio udana, a jego uwaga na temat wilk-psa była nie na miejscu, ale Wilhelm nie chciał robić problemów sobie i pozostałym. „Szczególnie, że być może jeszcze będziemy potrzebować pomocy tego zadufanego głupca” – dodał, gdy konstabl odjechał do domu na swej kary klaczy.
Wilhelm przed pójściem spać postanowił sprawdzić księgozbiór Persona. W tym celu poprosił jednego ze służących by pokazał mu gabinet lorda. Gabinet Rosa znajdował się na pierwszym piętrze. Był to duży pokój, wypełniony półkami z książkami.
- Niestety nie wiem gdzie pan trzyma książki po profesorze Fellowie… - powiedział służący. Po chwili zaś dodał – Pan rzadko pozwala tu wchodzić służbie.
- Rozumiem – odpowiedział Wilhelm. – Myślę, że sobie poradzę. Dziękuję.
Służący ukłonił się nisko i wyszedł z pokoju, zostawiając Somerseta samego.


*

Minęła godzina, a Wilhelmowi nie udało się znaleźć żadnej z ksiąg Fellowa. Nie było w tym jednak nic dziwnego – księgozbiór był gigantyczny. Somerset sięgał właśnie po kolejną książkę, gdy za okna usłyszał ludzki krzyk. Dochodził z lasu.
 
__________________
"Co do Regulaminów nie ma o czym dyskutować" - Bielon przystający na warunki Obsługi dotyczące jego powrotu na forum po rocznym banie i warunki przyłączenia Bissel do LI.
woltron jest offline  
Stary 12-05-2009, 17:52   #82
 
behemot's Avatar
 
Reputacja: 1 behemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwu
Przeszukiwania księgozbioru zaczynały Wilhelma irytować ~ Jak można prowadzić bibliotekę nie stosując żadnej systematyki? - pytał sam siebie, ten sam niezbyt życzliwy głos sączył niepochlebne myśli na temat konstabla. Aż musiał upomnieć się w myślach, iż nie tak powinien myśleć chrześcijanin, do tego emocje były takie nieracjonalne i rzadko pomagały. Potrzebował przerwy. Wziął niewielką lampkę i podszedł do okna, popatrzył na ogród przez zaparowane szyby. I wtedy usłyszał krzyk kobiety oraz trzy strzały.

Potem nastąpił ciąg decyzji, które przelatywały mu przez głowę tak szybko, że na żadnej z nich nie był nawet w stanie się skupić. Dopiero będąc już na dole, zaczynał układać co tak właściwie się wydarzyło, pamiętał jak ręka własnym impulsem sięgnęła po niewielki dzwoneczek na służbę stojący na biurku Earla, w uszach ciągle dzwoniło szaleńcze brzmienie. Był jeszcze chłopiec, ktoś z służby, zdyszany i najwyraźniej zdenerwowany, musiał też słyszeć krzyk, były strzały, trzy pociski opuściły rewolwer zaraz po kobiecym krzyku, ale to już było odległe, przytłumione przez drzwi gabinetu. Jego rozmowa z gońcem musiała być szybka, pewnie większość z nie śpiących domowników słyszała krzyk:
- Potrzebuje dwóch ludzi z latarniami i pałkami, a także strzelbę... dwie strzelby, oraz mister Sharpe'a. - wykształcony szkot chyba został w rezydencji. - Na dole. Szybko idź. - nie mógł odmówić sobie powściągliwości.

Dalszy ciąg myśli przerwały odgłosy ciężkich kroków, to grupa poszukiwawcza schodziła się do holu. Odebrał strzelbę dla siebie i drugą dla doktora. Wyczuwał spojrzenie na sobie, zupełnie jakby wiedział co się stało i co należy robić, nienawidził tego spojrzenia, i tego że musiał robić to co nakazywało.
- Pannę Davies spotkały przykrości jak sądze. Idziemy ich poszukać. - przeładował strzelbę - Wrócimy niebawem, ale niech nikt się nie kładzie i zostanie przygotowany pokój dla... rannych. - zebrał misję ratunkową i ruszył w stronę skąd dochodził krzyk. Kto by się bliżej przyjrzał, że opalone policzki nabiegły krwią, oddech przyspieszył, zaś dłonie w białych rękawiczkach pociły się nieubłaganie, gdzieś pod płaszczem odpowiedzialności baronet miał swoje własne krzyki niepokoju. Ale na to czasu nie mieli.

Wilhelm nie był wielbicielem polowań, tropienie zwierzyny miało w sobie cień emocji, ale już zabijanie jej z bezpiecznych stu kroków w otoczeniu poganiaczy wydawało się mu pozbawione treści. Niestety z braku kobiet i rozrywek wielu oficerów i gubernatorów w koloniach uwielbiało to zajęcie i oczekiwało od każdego arystokraty tego samego, a że od ich pomocy zależały losy wyprawy, Sommerset wolał ich nie zawieść. Był więc strzelcem cynikiem praktykiem. A teraz nie wiedział na co polują i czy przypadkiem sami nie są zwierzyną.
- To może być zdziczały pies, widziałem dziś jednego. - powiedział lokajom, wolał nie myśleć jakie bajki dopowiadały sobie umysły prostych ludzi i sam też wolał by przyszło im się zmierzyć tylko z przerośniętym psem.
 

Ostatnio edytowane przez behemot : 12-05-2009 o 18:00.
behemot jest offline  
Stary 13-05-2009, 09:35   #83
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Post napisany przy udziale Marrrta.

Lord Somerset być może nie udzielał się zbyt często w rozmowie podczas kolacji. Ty niemniej to co powiedział bez wątpienia warte było powiedzenia. Ni mniej ni więcej, tylko oświadczył, iż w pobliżu krąży potencjalnie niebezpieczne zwierzę. Zaiste informacja niezwykle istotna biorąc pod uwagę plany jakie snuł z Courtney na tę noc.
Po posiłku gdy towarzystwo zabawiało się konwersacją Lexinton podszedł do Windermara i poprosił o chwilę rozmowy na osobności :
- Co Pan sądzi o rewelacjach naszego konstabla Sir Virgilu ? Muszę przyznać, że zastanawia mnie jego dobre samopoczucie. Obawiam się, iż ponieważ sam nie potrafił znaleźć rozwiązania zagadki idzie, jak to się mówi, po linii najmniejszego oporu uznając, że Lucy po prostu jest chora psychicznie. Miałbym dla Pana propozycję …
Jim zawiesił głos przystępując krok bliżej w stronę baroneta.
- Sądzę, że warto by wybrać się na nocny rekonesans nad jezioro w pobliże owego dębu. Zapewne nic nie uzyskamy poza pogryzieniem przez komary i przemarznięciem, ale może jednak uda nam się coś zobaczyć ? Kto wie ? Myślę, że warto spróbować. Co Pan na to ?
Spytał popijając sherry z trzymanego w dłoni kieliszka i zaciągając się dymem z cygara w oczekiwaniu na odpowiedź.
- Pomysł wyprawy, muszę, to przyznać, nie jest mój. Pochodzi od Pani Davies. Jestem zatem przekonany, że zechce nam towarzyszyć. Co do szczegółów, to proponuję spotkać się w holu przy wyjściu punktualnie o północy. Co do mnie wezmę ze sobą dwa pistolety. Być może przydadzą się w razie spotkanie z owym zauważonym przez Lorda Somerseta zwierzem, a także odrobinkę sherry na rozgrzewkę.

Baronet wysłuchał z uwagą nader otwartej propozycji Lexintona. Nie mógł nie przyznać, że była ona szalenia bardziej ciekawa od poszukiwania zaginionej biblioteki, lub wypytywania staruszek o wymuskanych młodzieńców z jeziora.
- Pan Hunt zdecydowanie zdaje się utożsamiać ze swoim nazwiskiem więc nie dziwie się specjalnie jego przypuszczeniom, które jak trywialne by nie były, to nie ma większych możliwości poddawania ich w wątpliwość. Niemniej sądzę, że przyjrzenie się temu jezioru nocą jest bardzo dobrym pomysłem. Wtedy właśnie folklor zdaje się nabierać na sile. Kto wie? Może nawet ujrzymy wynurzającą się z toni wodnej dłoń Lucy Person z dzierżonym Excaliburem? Albo chociaż ujrzymy ją przegalopowującą na... na koniu, niczym Lady Godgifu? Oczywiście mogą Państwo na mnie liczyć.
Zegar w korytarzu posiadłości Wiliama Persona wybił północ, gdy spiskowcy spotkali się, by pod osłoną nocy udać się pod tajemniczy dąb wznoszący swe wiekowe konary przy nie mniej zagadkowym jeziorze.
Courtney, ponownie przebrała się w męski strój. Trzeba było przyznać, że jej doskonała figura wspaniale prezentowała się w obcisłych bryczesach i czarnej jedwabnej koszuli. Powiewające na wietrze długie włosy, w ciemności nocy wydawały się aksamitnie czarne, a poważne, skupione spojrzenie nadawało jej wyraz tajemniczy i niepokojący. Przez ramię przewieszoną miała pelerynę.

Cicho niczym cienie skryli się wśród listowi pobliskich zarośli, by w ciszy czekać, aż coś się wydarzy.
Baron i Irlandka trzymali się razem. Jim wyciągnął jeden ze swoich pistoletów i podał dziewczynie ze słowami.
- Nie wiadomo co nas czeka. Trzymaj się mnie i nie wahaj strzelać, gdy poczujesz się zagrożona. To stworzenie widziane przez Somerseta, czymkolwiek jest może być niebezpieczne.
- Dobrze Jim. Nie martw się, poradzę sobie. –
zapewniła Courtney głosem drżącym z podniecenia. Bliskość niebezpieczeństwa, choćby tylko potencjalnego rozpaliła wyobraźnie dziewczyny.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 14-05-2009, 22:41   #84
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
- Bujaj się – mówił sobie uśmiechając się oraz kołysząc na wspaniałym wiklinowym fotelu na biegunach. W jednej ręce buteleczka cudownie leciutkiej małmazji. Zazwyczaj wina tego typu były niezwykle słodkie i ciężkie, ale to wyróżniało się niezwykłą klarownością smaku. Wspaniały, mniam, aż uśmiechnął się do siebie, chociaż do śmiechu wcale mu nie było.

Nie miał już innych pytań do Hunta oraz nie miał ochoty siedzieć po kolacji. Madeleine wyszła pod zmyślonym lub prawdziwym pretekstem do siebie dając jasno, tak to odebrał, do zrozumienia, że nie życzy sobie towarzystwa. Kiedy przyszedł do niej wcześniej w odwiedziny także odczuwał jakąś nutkę chłodu. Źle się czuła? Pewnie tak, ale po prostu wydawało mu się, iż nie chciała, tak naprawdę, widzieć go. Może miała zły dzień? Może kobiece … no coś tam tego, nie znał się na tym, ale wiedział, że panie mają czasem gorszy okres … od czasu do czasu i wtedy bywają bardzo nerwowe. Cóż, nie miał ani możliwości, ani zamiaru sprawdzać szczegóły licząc po prostu na to, że powoli samo jej przejdzie. Chociaż chciałby być z nią. Chciałby. Ale cóż, do walca trzeba dwojga, jak mówi stare angielskie przysłowie. Nie wiedział, co do niej czuje. Podobała mu się na pewno? Ale czy to było coś poważniejszego, czego zwiastunem był ów słodki pocałunek? A może po prostu zwyczajnie zaiskrzyło pomiędzy nimi coś, niekoniecznie związanego z miłością, ale bardziej z pożądaniem. Ona zamknięta przez swojego ojca, on mieszkający wśród książek. Nic dziwnego, że nagle spotykając się, przypominając sobie wspólne przygody, poczuli ku sobie zew natury. Ale czy to była miłość? On chciał właśnie takiego czegoś, o czym czytał wyłącznie w wierszach Coleridge'a i powieściach Scotta. Może ona czuła podobnie? Może nie była pewna? Może nie wiedziała, co ze sobą robić, jak postąpić? Ech, pokręciło się wszystko chyba.

Dlatego właśnie wyszedł sobie po kolacji na spacer, a potem chciał chwilę podumać przy kielichu greckiego specjału. Gwiazdy świeciły na firmamencie, chmury przesuwały się po niebie, ptaki świergotały wesołe pieśni, Edric siedział na bujanym fotelu, Courtney krzyczała w lesie. Krzyczała? Nagle zaczął sobie uświadamiać, że ona naprawdę krzyczy. Courtney! To był odruch. Nie myślał, działał. Zrywając się biegł. Serce waliło mu, jak młotem. Krzyk, niebezpieczeństwo, kobieta. Cylinder gdzieś spadł po drodze zaczepiony o gałąź drzewa. Courtney! Żeby jej się tylko nic nie stało.
 
Kelly jest offline  
Stary 15-05-2009, 00:36   #85
 
woltron's Avatar
 
Reputacja: 1 woltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumnywoltron ma z czego być dumny
Ada Lovelace, Robert Virigil, James Sutton i lady Courtney


Czwórka chętnych na nocną wyprawę wyruszyła, gdy tylko upewnili się, że reszta towarzystwa zajęła się swoimi sprawami. Wyszli w ciszy, jakby wstydząc się, że nie zabierają ze sobą pana Sharpe, Olimpii, Somerseta i panny Bearnadotte. Obeszli budynek, w taki sposób by spacerujący po ogrodzie Edric ich nie zauważył, i ruszyli w stronę lasu.
Po kilku minutach stali na jego skraju. Mimo iż księżyc był prawie w pełni, a noc była bezchmurna las wydawał się wyjątkowo ponury. Wysokie konary drzew skutecznie zasłaniały srebrne światło, ograniczając widoczność zaledwie do kilku kroków. Mimo to nikt nie zawrócił z powrotem do rezydencji Persona. Panom nie wypadało okazać strachu, a panie chciały udowodnić, że nie są gorsze od panów.
Trzymali się starej kamiennej ścieżki, która – jak słyszeli – prowadziła do serca lasu, a więc do wielkiego dębu i jeziorka. Nie była to droga łatwa, ponieważ kamienne płyty z których ją zbudowano co chwilę znikały by pojawić się równie nagle kilka, a nawet kilkanaście metrów dalej.
Szli powoli, ostrożnie, wsłuchując się w odgłosy nocy, a były to, co tu dużo ukrywać, odgłosy inne niż te do których przywykli w Londynie: zamiast dźwięku jadącego powozu, szelest drzew; zamiast pokrzykiwań pijanych woźniców, rechot ropuchy dochodzący z oddali; zamiast syku latarni gazowych - cisza. Powoli docierało do nich, jak w obcym sobie byli miejsc. „A więc to tak musieli się czuć ludzie pierwotni, pozbawieni ognia i światła jakie daje” pomyślała Ada Lovelace, Lord Lexinton zastanawiał się czy kiedykolwiek był w lesie o takiej porze, zaś Rober Virigil co chwilę spoglądał w górę, starając się znaleźć drogę po gwiazdach. Jedynie pani Davies zdawała się być niewzruszona i odważnie parła na przód. A może było to tylko wrażenie?
Nie potrafili określić jak długo maszerowali nim doszli do jeziora. Mogło to być półgodziny, ale równie dobrze mogła to być godzina - w ciemnościach łatwiej traci się poczucie czasu. Niezależnie od tego jezioro, przynajmniej w opinii Courtney, wyglądało jeszcze cudowniej niż za dnia, ponieważ tworzyło idealne lustro nieba. Cała czwórka przystanęła na chwilę podziwiając widok w niemym zachwycie ; widok, który trudno było opisać słowami. Trwało to nie dłużej niż kilka uderzeń serca. Nie zauważyli kiedy w lesie zapanowała niemal całkowita cisza.
- James czy nie uważasz, że to p... - pani Davies przerwała nagle, a na jej twarzy pojawił się grymas przerażenia. - Uważaj! - krzyknęła popychając swojego kochanka do przodu i ratując mu życie w ostatniej chwili gdy rozpędzona bestia – wilk minęła się z swoją ofiarą dosłownie o pół cala. Sama nie miała tyle szczęścia i pazury przednich łap rozcięły męski strój. Rozległ się krzyk, przeraźliwy krzyk panny Davies.
Bestia nie zamierzała jednak rezygnować z zdobyczy. Z niezwykłą gracją zawróciła i rzuciła się na Ada Lovelace. Kobieta dzielnie zasłaniała się gałęzią, którą chwyciła nie wiedzieć kiedy, ale nie miała żadnych szans – w końcu bestia przewróciła ją i pewnie by ją zabiła, gdyby nie celny strzał Roberta Virigila i Lorda Lexintona. Pierwsza kula trafiła ogromnego wilka w przednią łapę, druga w łopatkę odrzucając go od Lovelace...

*

Bestia uciekła w głąb lasu. Mimo ran poruszała się szybko, bardzo szybko, a Lexinton i Virigil w ciemnościach nie potrafili jej ani dogonić, ani wyśledzić. Na dodatek bali się zgubić w lesie. Wrócili więc do rannej Courtney i Lovelace, które dochodziły do siebie. Od strony rezydencji Persona dało się słyszeć pokrzykiwania ludzi i szczekanie psów...
 
__________________
"Co do Regulaminów nie ma o czym dyskutować" - Bielon przystający na warunki Obsługi dotyczące jego powrotu na forum po rocznym banie i warunki przyłączenia Bissel do LI.

Ostatnio edytowane przez woltron : 15-05-2009 o 17:20. Powód: poprawki, zmęczenie
woltron jest offline  
Stary 15-05-2009, 10:18   #86
 
Hellian's Avatar
 
Reputacja: 1 Hellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwuHellian jest godny podziwu
Zamknęła okno.
Z panią Davies był ten problem, że znała ją słabo. Może nocne krzyki wchodziły do repertuaru jej zwyczajnych zachowań.
Cisza zapewne była dziwna. Ale w ciszy dobrze się śpi. Co też zrobiła.
 
__________________
"Kobieta wierzy, że dwa i dwa zmieni się w pięć, jeśli będzie długo płakać i zrobi awanturę." Dzienniki wiktoriańskie
Hellian jest offline  
Stary 15-05-2009, 20:43   #87
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
- Mogłem więcej biegać – zaklął przemęczony Sharpe przedzierając się przez pokręcone, poplątane gałęzie. Czuł, że łydki zaczynają mu sztywnieć i choć zmuszał się do utrzymania równego tempa zdradzieckie ciało żądało respektowania swoich możliwości, emanując coraz większym bólem. Przygryzł wargi, aż parę kropel krwi powoli spłynęło mu po brodzie, a potem dalej, barwiąc jaskrawa czerwienią lśniącobiałą koszulę.

Serce waliło mu jak młot parowy wypychając kolejne porcje krwi w rozdygotane tętnice. Dyszał zmęczony na podobieństwo niesamowitego wynalazku inżyniera Stephensona, który dowiózł Lexingtona i Courtney do Dawenvill.
Niech to!” - Myślał intensywnie - „Gdzie jesteś? Gdzie jesteś?”
Chciał krzyknąć, ale co, jeżeli ktoś ja zaatakował? Jeżeli tylko rozjuszy napastnika? Jeżeli to jacyś bandyci?
- Co za idiotyzm – zwyzywał sam siebie. - Tu? Bandyci? Pewnie zrobiła coś sobie, jakiś wypadek.
I już chciał krzyknąć: „Madame Davies! Madame Davies!”
- Zaraz! - Zganił znowu własny pomysł. - Przecież byli z nią inni. Gdyby nic się nie stało, to inni powinni biec, wołać pomocy. A tu krzyki, strzały! Niech to! Gdzie jesteś, gdzie do jasnej ciasnej jesteś?”

Kompletnie skołowany już nie wiedział, co robić. Posuwisty szum wiatru wraz z rechotem żab i charakterystycznym, intensywnym zapachem nocnego lasu uderzały ponurym nastrojem. Gdyby była choć chwila, żeby skupić się zbierając myśli rozbrykane niczym dzikie konie, podsuwające makabryczne obrazy. Ale bal się stracić arcyważny czas. Biegł, a raczej próbował biec dalej. Ciemność niczym w zadku murzyńskiego niewolnika otulała go. Wdzierała się gdzie tylko mogła, ogłuszając zmysły i myląc sunącego do przodu mężczyznę. Kilka razy uderzył jakieś drzewo, przeciął grube kłęby pajęczyn, trzasnął o jakieś gałęzie. Widział coś tylko chwilami, kiedy na moment światło księżyca przedzierało się przez nagłe wyrwy w gęstych koronach drzew. Szum

- Au! - Wrzasnął, a raczej chciał wrzasnąć, bo z jego ust wydobyło się coś pomiędzy charkotem a koszmarnym wyciem, kiedy w ciemnościach nocy chciał odepchnąć się od pokrytego kolczasta roślinnością drzewa. Odrapana paskudnie prawa dłoń mocno zabolała. Wściekły ruszył do przodu i … niech to szlag! Nie zauważył wykrotu. Potknął się wywalając się z wielkim hałasem na kępę krzaków jałowca. Szlag! Szlag! Szlag! Przecinając drobne gałązki łomotnął o ziemię tłukąc biodrem o jakiś kamień. Aj! Rad by kląć, gdyby nie to, że nie mógł przez chwilę złapać powietrza, a potem tylko syknął podpierając się na bolącej dłoni. Wkurzony wygramolił się jakoś na kolana i na czworakach przedarł przez rozłożyste krzewy pokryte gęstym listowiem. Uf, po chwili wychylił się ze ściany liści na jakiejś polanie. Zapachniały kwiaty. Dziwne, takie, jak w tym pamiętnym śnie. Księżyc! Pięknie lśniący nagle zaświecił pełnym blaskiem oślepiając na chwilę zmęczonego i potłuczonego mężczyznę. Edric uniósł odrapaną prawą rękę osłaniając na moment oczy.

***

Ból! Ból! Ból! Przenikający każdą cząstkę ciała od chwili, gdy ostre pazury bestii zagłębiły się w jej ciele.
- James! Przynajmniej on ocalał – uśmiechnęła się do siebie. Może rzeczywiście jej życie nabrałoby wartości teraz, gdyby … och boli! Orzeźwiło ja to. Miała pistolet, broń niosącą zagładę. Tak sobie przynajmniej mówiła, próbując zachować świadomość i nie do końca pewna, co się wokół dzieje. Drżąca ręka trzymała go i choć nie miała siły unieść wyżej była … była pewna, że jakby co … Mysli zawirowały. Ból! Pistolet! Ach, jakiś szelest od strony krzaków. James, Mężczyźni byli gdzieś daleko, chyba … nie słyszała ich. Ale nie była bezbronna. Chwyciła mocniej pistolet od Jima, odchyliła kurek i wycelowała. Tam! Tam, tam jest ona! Bestia. Ręka drżała jej ze strachu i z bólu, ale nie miała wyjścia. Bestia mogła ją zabić, dokończyć to, co zaczęła. Przedzierała się … tak! Na polanę, gdzie leżała. Jeśli nie zdoła się obronić … Wycie, wyłaniające się z krzaków błyszczące dzikością oczy, które przesłoniły nagle cały wszechświat.

- Aaa! - Kolejny, rozpaczliwy krzyk Courtney zbiegł się z uniesieniem okrwawionej łapy przez szykującą się do skoku bestię. - Ach! Nie!
Nie mogła nic zrobić, nie mogła, poza … poza naciśnięciem spustu.
- Aaa! - Potęga siły wybuchającego w lufie prochu odrzuciła w jedną stronę dłoń zaciskającą rękojeść broni, natomiast w drugą pomknęło kilka gramów gorejącego ołowiu. Idealnie prosto w kierunku unoszącej się bestii, która jakimś cudem zaczęła się w jej oczach przeobrażać w powstającego Edrica.
Dziewczyna zbladła z przerażenia i wyszeptała cicho:
- O Boże, co ja narobiłam!
 
Kelly jest offline  
Stary 18-05-2009, 12:03   #88
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Atak był dla Lexintona kompletnym zaskoczeniem. Baron czasami trochę polował i nieco znał obyczaje zwierząt. Żadne znane mu zwierze nie atakowało grupy ludzi, jeśli nie było zagrożone. Tylko w jednym znanym mu wypadku wykazywało taki stopień agresji. Gdy było wściekłe.
W jednej chwili został pchnięty, by w następnej ujrzeć opędzającą się Adę. Strzelił niemal odruchowo. Z tej odległości nie mógł spudłować i z łatwością trafił w łopatkę. Kula Windermara trafiła w łapę bestii, a mimo to ta miała siłę po dwóch postrzałach uciec. W pierwszym odruchu Jim ruszył za nią. Szybko jednak zawrócił. Nie wiedział w jakim stanie są obie kobiety. Krzyk Courtney mógł świadczyć o jej zranieniu, z kolei atak na Adę wyglądał groźnie. Nie bez znaczenie dla wstrzymania pościgu był głos rozsądku mówiący, że po wystrzeleniu pistoletu do jego ponownego nabicia jest praktycznie bezbronny.
- Sir Virgilu ! – krzyknął do towarzysza – Musimy zawrócić.
Nie odbiegli daleko, już po chwili Jim dostrzegł zza pni drzew Adę i Courtney, gdy wtem Irlandka uniosła w górę dłoń i wypaliła, gdzieś przed siebie.
Baron w kilku skokach był już przy niej po drodze chwytając gałąź pozostawioną przez lady Lovelace. Osłona śmieszna i nieadekwatna do sytuacja, nie miał jednak pod ręką nic innego.
Stanął przy Irlandce i patrząc w kierunku w którym posłała kulę spytał ?
- Nic Ci nie jest ? Trafiłaś w coś ?
Od strony dworu słychać było nadciągającą pomoc. Co dziwne była to strona, w którą wypaliła dziewczyna. Najwyraźniej zatem odsiecz natrafi na cel wystrzału. Zatem baron miał chwilę, by zająć się Courtney. Przyklęknął przy niej i niemal od razy zobaczy rozdarte pazurami ubranie i wysączającą się z ran krew. Na szczęście jak mógł to ocenić swym niedoświadczonym okiem, rany nie były głębokie. Zadane jednak zostały pazurami, które zapewne do najczystszych nie należały. Na całe szczęcie bestia nie ugryzła Courtney i nie groziła jej wścieklizna.
Baron wyciągnął piersiówkę z sherry i z przepraszającym :
- Będzie piekło. – polał alkohol na zadrapania.
Courtney syknęła, ale i tak trzymała się dzielnie, , po za tym pieczenie w ranie przywróciło jej zdolność kojarzenia:
- Jim sprawdź, ja... obawiam się, że zabiłam pana Sharpe.
Nie bacząc na chłód nocy Lexinton zdjął kurtkę i oderwał mocnymi szarpnięciami rękawy swej jedwabnej koszuli, by obwiązać zadrapania.
- Trochę to melodramatyczne, moja droga, ale zawsze chciałem być bohaterem.
Jakby dopiero dotarł do niego sens wypowiedzianych przez Courtney słów, skomentował :
– Nonsens skarbie. Cóż doktor Sharpe by robił teraz w krzakach ? Ale jeśli Cię to uspokoi pójdę sprawdzić.
Dodał z uśmiechem maskując niepokój i strach o dziewczynę. Miał nadzieję że doda jej tym trochę otuchy. Kwestię pocieszenia Ady pozostawił całkowicie w gestii Virgila. Nie sądził by Lady Lovelace prócz przestrachu poniosła jakiś poważny uszczerbek.
Baron wstał i sprawnie nabił pistolet. Z bronią w ręku zaczął iść w stronę, gdzie Courtney posłała kulę. Jeśli dziewczyna w coś w ogóle trafiła musiało być to jakieś zwierzę. Sharpe nie zdążyłby tak szybko znaleźć się na polanie przed odsieczą. A jeśli to była ranna bestia ? Jim w napięciu wpatrywał się w ciemność gotów do strzału.
 
Tom Atos jest offline  
Stary 19-05-2009, 01:12   #89
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
post osłodzony kwestiami Hellian i aprobatą Hiji

Baronet musiał to sobie otwarcie powiedzieć. Był uzależniony od siodła. Po paru milach jazdy z rozrzewnieniem myślał nawet o prymitywnej kulbace, której zwykł używać Oswald. Jego klejnoty rodowe, mimo że jeszcze niedawno tak ochoczo nasycały organizm testosteronem na widok hrabiny Lovelace, która w zakasanej pod uda sukni wypychała biodrami do przodu niewyuczoną klacz, teraz przechodziły prawdziwy chrzest ognia. Niemniej nie dając po sobie znać, robił dobrą minę do złej gry i po godzinie katorgi udało mu się w końcu dopasować ruchy ciała do gry mięśni grzbietowych wierzchowca. Z kolei hrabina wydawała się, mimo ewidentnie niesalonowej sytuacji, jakby żywsza i pełna nowej energii. Można było pomyśleć, że gdyby nie panujące konwenanse od początku zaproponowałaby przejażdżkę wierzchem, a nie landem.

Tak czy inaczej od momentu okupionego srogim bólem przyzwyczajenia się do nowej formy jeździectwa, baronet mógł spokojnie zaklasyfikować tę przygodę do niezgorszych. Utworzone na skutek wczorajszej ulewy błoto gęsto zalegające na polnych przylondyńskich drogach zdążyło już obficie okrasić większość ich podróżnego stroju. Jednak ani Ada, która nawet gdy wychodziła na przejażdżkę, zabierała powóz zaprzęgnięty w Lipizany, ani Virgil, który strawił wczoraj niemal półtorej godziny by doprowadzić swój wygląd do nienagannej perfekcji przed wyjściem, nie mieli tym razem nic przeciwko temu. Przeplatając się opowieściami o własnych, w przypadku Virgila mniej lub bardziej szczerych, przeżyciach, a jednocześnie nie naruszając tematów zamężnego życia Ady i osobistego kawalerstwa baroneta, chyba oboje czuli jak powoli cała ta cholerna pompa Londynu z nich opada. Sam baronet traktował to uczucie jako swoistego rodzaju nieszkodliwą podnietę, nie mógł jednak nie przyznać przed sobą, że z chęcią przedłużyłby tę podróż o jeszcze jeden dzień.

Po krótkim popasie jaki uczynili sobie gdy słońce wyszło spomiędzy licznych choć niezbyt gęstych chmur, ruszyli dalej rysią gdyż godzina robiła się już mocno niemłoda. Wtedy też droga skierowała ich przez niewielki las bukowy. Niedawno musiała szaleć tu burza gdyż wiele drzew miało połamane gałęzie, które teraz leżały na drodze czekając aż ktoś uczynny je uprzątnie. Całości obrazu dopełniało jedno z drzew, które przez to, że musiało dbać aż o dwa pnie, było zbyt słabe, by oprzeć się wiatrowi i legło na trakt w poprzek drogi. Dwa konary oddalone od siebie o najwyżej półtora metra leżały w błocie traktu. Virgil spojrzał znacząco na hrabinę.
- Chyba nie myślisz skakać Virgilu.
- Sama mówiłaś Ado, że chętnie przekonasz się, czym jest kross.
- Owszem, ale nie w takim błocie, przez taką przeszkodę i na koniu wyprzęgniętym z powozu.

- Wtedy jednak nie byłby to kross, prawda? – rzekł zaczepnie, ale po chwili dodał już normalnie – a jednak masz rację Ado. Byłoby to mocno lekkomyślne.
Ada przez chwilę przyglądała mu się zagadkowo, poczym odparła:
- Chciałeś chyba powiedzieć Virgilu, że zbyt trudne.
Baronet uśmiechnął się. Lubił gry na ambicji. Zwykle, z której strony nie stał, zawsze zbliżały go do celu.
- Nie. Tego z pewnością nie chciałem powiedzieć. Po prostu bałbym się, że po moim skoku również chciałabyś spróbować, a tego bym sobie nie darował.
- Coś mi jednak mówi, że nie umiesz przyznać, że rozsądek nakazuje Ci powstrzymać brawurę.

Baronet spojrzał raz jeszcze na zwalone drzewo oceniając trudność.
- Gdybym słuchał rozsądku Ado, to już pewnie dawno byłbym mężem jakiejś czarującej i inteligentnej Lady, a w koło biegałaby przynajmniej trójka dzieci.
To powiedziawszy zebrał konia mrugnął do niej okiem i ruszył galopem na przeszkodę nie czekając na jej odpowiedź. Odległość malała błyskawicznie. Jeszcze tylko dziesięć, pięć, już. Oddał wodze kobyłce i oparł się udami o puślisko gdy koń wziął długą przeszkodę. Nie trwało to nawet sekundy. Kopyta opadły w błoto i ślizgiem zaryły się w ziemi gdy klacz z jeźdźcem łapali równowagę. Virgil wyczekał odpowiedni moment i… spadł na plecy na ziemię. Typowy upadek markowany, jakiego można się było nauczyć w klubie dżokejskim. Doprawiony tylko niezbędną odrobiną realizmu w postaci puszczenia wodzy zaskoczonego konia i odpowiedniego wyrazu twarzy. Rana na piersi zakłuła przez chwilę mocniej gdy plecy dość brutalnie zetknęły się z miękkim podłożem.
- Virgil! - Niemal od razu usłyszał zaniepokojony głos hrabiny Lovelace. Podgalopowała omijając przeszkodę bokiem i zeskoczywszy z konia, przełożyła wodze przez konar i podbiegła do leżącego na boku i nieruszającego się baroneta. Dopiero gdy zaniepokojona kucnęła obok i położyła mu dłoń na ramieniu, ze śmiechem się odwrócił i załapawszy ręką za jej kostkę, pociągnął, by pupą usiadła w mokrym błocie.
- Panie Windermare! – znowu per Pan. Hrabina nie zdołała opanować zaczerwienienia na twarzy – Jest pan okropny! Jak pan mógł?! A poza tym wystraszył mnie pan!
- A Ty mnie podpuściłaś Ado więc mamy już czysty rachunek – odparł z młodzieńczą niewinnością i zawadiackim uśmiechem wzruszając tylko ramionami. Dopiero potem uniósł się do pozycji siedzącej i podniósł rękawy podróżnego fraku, z których gustownie wylały się strugi gęstego błota. Zmarszczył usta z rezygnacją – Tyle, że Ty chyba wyszłaś na tym nieco lepiej.
Ada przez chwilę walczyła ze sobą, by utrzymać zaciśnięte usta w całkiem uzasadnionym poczuciu obrażenia, lecz jedyne co zdołała uczynić to tylko odwrócić nieco głowę i zakryć usta śmiejąc się z tego widoku.
- Rzeczywiście – odparła – Chyba jestem zmuszona przyznać, że niezmiernie żałuję, że sam Earl Person nie przyjdzie nas powitać. Chętnie zobaczyłabym wyraz jego twarzy jaki wzbudziłby Twój widok Virgilu.
- Myślę, że zawiodłabyś się Ado. Tylko skończony głupiec mając do wybory któreś z nas, napawałby wzrok moją osobą.
- To był komplement, czy akt samokrytyki Virgilu? – spytała z rozbawieniem gdy oboje wstali na równe nogi, a baronet otrzepawszy na tyle, na ile to było możliwe, frak, stanął przed nią wyprostowany. Z niemal fascynującym zaskoczeniem stwierdził, że hrabina go zwyczajnie onieśmiela.
- W moim przypadku obietnica Ado – odparł po chwili nie tracąc wyrobionego uśmiechu z ust.

***

Wiejska rezydencja Persona nie była specjalnie ciekawa. Urządzona w typowo dobrym guście, z typowo dobrym smakiem i w typowo nietypowej okolicy. Aż chciało się od razu zobaczyć to „zaczarowane jezioro” i jakże tajemniczą okolicę.

Pomógł Adzie zejść z konia i podziękowawszy za wspólną podróż udał się na poszukiwanie Lexintona, lub chociaż Sommerseta. Lord Sutton szczęśliwie był niedaleko z Panią Davies, która jak dało się poznać po ubiorze również wróciła właśnie z przejażdżki. Uśmiechnął się na widok dwójki, a na ich pytające spojrzenie dotyczące stanu jego stroju odpowiedział, że w zasadzie zważywszy na najnowsze trendy w modzie londyńskiej promujące w ubiorze akcenty marynarskie i kawaleryjskie, można by go teraz uznać za kolejny krok w tym kierunku. Lexinton okazał się na tyle uczynny, że sam zaproponował użyczenie Winderemare’owi swojej garderoby do momentu przyjazdu bagażu baroneta. Teraz trzeba było się koniecznie umyć, przebrać... i porozmawiać z Olimpią. To jednak musiało nastąpić dopiero po kolacji.

Pan Hunt rozbawił baroneta. Swoim wyglądem, tonem, pozą, a nawet historią usilnie utożsamiał się ze swoim nazwiskiem. Bóg jeden raczy wiedzieć dlaczego Pan Hunt nie urodził się ogarem, albo chartem. Rewelacje, którymi uraczył zebrane towarzystwo tylko pogłębiły guślarski mrok jakim ludzie otoczyli szaleństwo panny Person. Czy słusznie, czy nie, tego baronet nie wiedział, ale miał wrażenie, że szukanie wiedzy na temat zielonowłosych młodzieńców u leciwej staruszki może, choć nie musi, okazać się szukaniem igły w stogach siana, które ta staruszka miała szanse zwiedzić w czasie swojej młodości. To samo dotyczyło zaginionej biblioteki. Miał swoje własne podejrzenia, które choć z każdą chwilą napełniały go coraz większą dozą wątpliwości, wymagały wyjaśnienia. Włoszka siedząc po drugiej stronie stołu, nie sprawiała wrażenia jakby skrywała jakąś tajemnicę. A może jednak?

Już po kolacji i ustaleniu z Lexintonem, Adą i Panią Courtney nocnego randez-vous, udało mu się złapać ją gdy wchodziła na schody.
- Nadal Olimpio poszukujesz czegoś niesamowitego w Anglii? - rzekł z parteru gdy była już w połowie piętra. Ton głosu miał bezbarwny, lecz spojrzenie raczej zaczepne i można by rzec, że gdyby miało ono twarz, to twarz ta uśmiechała by się. Czy drwiąco, czy ciepło, tego też nie dało się łatwo stwierdzić.
Miała ochotę w ogóle się nie odwrócić. Była zmęczona, przecież przeszła dziś drogę nad jezioro i z powrotem trzykrotnie, zawiedziona daremnym wyczekiwaniem, różowa od niechcianej opalenizny, naprędce przebrana do kolacji. Ada wyglądała w jej sukni lepiej niż ona sama. To nie był wieczór, kiedy Olimpia chciała rozmawiać z Virgilem.
Kiedy jednak odwróciła się pomyślała że dobre i to - ta przewaga którą daje wysokość.
- Już nie szukam. Znalazłam – pozwoliła by pauza miedzy zdaniami trwała trochę za długo - Moja obecność tutaj zapewne nie jest ci za bardzo na rękę, ale nie wyjadę. To dla mnie zbyt ważna sprawa.
A jednak była wroga. Mimowolnie uśmiechnął się w duchu do siebie. Co prawda nie w taki sposób wroga jakiego oczekiwał, ale bez względu na to miło było poczuć tę łechczącą ego satysfakcję.
- Nie na rękę? – przekręcił głowę ze zdziwieniem spoglądając na nią z ukosa jakby nie rozumiejąc – A gotów byłem przysiąc, że to ja nie jestem Ci w smak – wszedł na schody, przy każdym stopniu czując na sobie jej wzrok – Jak zwykle Olimpio starasz się wyczytać między moimi słowami słowami coś czego tam nie ma – zatrzymawszy się przed Włoszką spojrzał poważnie w jej dumne oczy, po czym ciągnął dalej - Chciałem wyłącznie nawiązać do postawionego przez Ciebie przy kolacji pytania. Pytałaś o coś niesamowitego, pamiętasz?
- Słabo. Byłam zbyt skupiona na wyczytywaniu informacji z twoich słów i gestów. Nie pamiętam, co paplałam. – Olimpia nieoczekiwanie uśmiechnęła się prawie radośnie, zaraz jednak spoważniała - Nie ma żadnego jak zwykle. Postaraj się o tym pamiętać.
- Oczywiście ciekawi mnie co ci się przydarzyło. – dopiero teraz spuściła wzrok a jej ton wyraźnie złagodniał – Będę wdzięczna za każdą informację.
Zmrużył oczy usłyszawszy ripostę i przez dobrą chwilę milczał mierząc się z nią na spojrzenia. To było prawie jak dobry pojedynek na szpady. Niemal czuło się te sztychy, zwody, uniki... a nawet celne pchnięcia.
- Wiesz, że bardzo ładnie Ci w zieleni? - zapytał nagle jakby wcześniejsza rozmowa w ogóle nie miała miejsca – A już w szczególności z odcieniem malachitu we włosach.
Teraz już wiedziała, że on wie. Pozostało czekać na reakcję. To rzekłszy, skinął jej głową i dodał tylko:
- Dobranoc Olimpio – po czym ruszył w kierunku swojego pokoju.
- Virgil! – podbiegła do niego. Zaczekała aż się odwróci.
– Proszę – to powiedziała bardzo cicho, patrząc mu w oczy – Wyjaśnij mi.
Nagle dotarło do niej o co naprawdę poprosiła. Cofnęła się pod ścianę, wychodząc z kręgu dawanego przez lampę światła.
- Giuditta też widziała elfy. Dawno temu, gdy miała 17 lat.
Baronet spojrzał nagle na Włoszkę, ale tym razem na jego jasnej, nienagannie ogolonej twarzy dał się dostrzec wyraz zaniepokojenia. Jakaś jego część gdzieś głęboko mówiła mu, że powinien... no właśnie. Co powinien? Przeprosić? Wyjaśnić? Coś było nie tak. Zdążył trochę poznać śpiewaczkę i nie przypominał sobie by coś tak przeżywała. Ona się czymś rzeczywiście przejmowała... albo grała. Nigdy nie wiedział kiedy Olimpia grała. Robiła to zbyt dobrze. Zbyt naturalnie. Dlatego zawsze była w cieniu siostry. Giulia umiała grać na pokaz... dla publiczności. Olimpia grała dla siebie. Może sama stworzyła sobie te elfy usłyszawszy brednie o Lucy...
Deski starego domostwa zaskrzypiały gdy odsunęła się od niego jakby nie będąc pewną, czy chce usłyszeć jego wyjaśnienia.
- Elfy? Olimpia, proszę Cię... Nie mów mi, że uwierzyłaś w te wszystkie historie. Przecież... - chciał coś powiedzieć, ale jakoś słowa nie chciały się nawet w myśli złożyć. Zagryzł dolną wargę rugając sam siebie. W końcu zaczął spokojniejszym i zimniejszym tonem – Widziałem Cię wczoraj rano w parku. W Wandsworth Common. Matteo też Cię w nocy widział u was. Przebraną w ten elfi sposób. Myślałem, że Ty i Earl stoicie za tym wszystkim, ale widzę teraz, że Ty... - przerwał. Tembr jego głosu przy ostatnim słowie zadrżał – Powinnaś stąd wyjechać Olimpia.
- Nie oszalałam. I skoro to nie byłam ja … w parku … Dopuść nieracjonalne rozwiązania.
- Rano, w parku. – powtórzyła - Pojedynkowałeś się?
Podeszła bliżej przyglądając mu się nagle uważnie. Zatrzymała wzrok na torsie. Dotknęła Virgila niespodziewanie, lekko przesuwając koszulę. Bandaże wyczuć było łatwo.
- Głupiec z ciebie. – Wyglądała jakby chciała go uderzyć, jakby właśnie teraz śmiertelnie ją obraził.
- Muszę pamiętać, żeby po tobie nie płakać.
Tym razem to ona odwróciła się i poszła w kierunku pokoju. Nie mówiąc dobranoc. Patrzył za nią jak odchodziła. Ta rozmowa nie tak powinna była się odbyć. W ogóle nie powinna była się odbyć. Spojrzał na palącą się w korytarzu na ścianie lampę naftową wokół której uzbierało się już sporo owadów.

Poprawił koszulę i poszedł do pokoju. Do północy było w sam raz trochę czasu by odpocząć przy whiskey i papierosach.

Whiskey była mdła nawet jak na irlandzką. Wybudowany w klasycznym stylu dworek nie przewidywał ponadto pomieszczenia do składowania lodu w piwnicach, a to tylko podkreślało jej spłowiały smak. Nie miało to jednak w tej chwili znaczenia. Baronet siedząc w wygodnym fotelu obitym stonowanym francuskim gobelinem, opuścił luźno rękę ze szklanką i odchylił głowę do tyłu wbijając bezwiednie wzrok w zdobiony kwiecistymi girlandami, sufit. Olimpia naprawdę uwierzyła w te bzdury. Skrzywił się gdy szwy pociągnęły za niezrośniętą jeszcze skórę. Ale czy kłamała? Jeśli to nie była Olimpia, to mogła to być jakaś inna kobieta. Wspólniczka zielonowłosego Casanovy choćby. Albo nawet zwykła dama spacerująca rankiem po parku. Kolor włosów mógł mu się przewidzieć. Tylko dlaczego coś go w tym wszystkim napełniało jakimś dziwnie drażniącym niepokojem...
Podniósł szklankę do ust i wypił resztę alkoholu. Ustawiony na kredensie przy ścianie zegar przyozdobiony niemiecką porcelaną zabił cicho jeden raz. Wpół do dwunastej. Virgil nie miał absolutnie ochoty na nocne eskapady nad jezioro, ale doskonale zdawał sobie sprawę, że mimo zmęczenia, raczej nie uśnie teraz. Nie bez wypalenia choćby jednego ze swoich papierosów, które dotrą zapewne jutro.
Wstał i odłożywszy szklankę podszedł do toaletki gdzie stała miska ze świeżą wodą. Opłukał twarz, by trochę się odświeżyć i ubrawszy się, wyszedł z pokoju.

Przyjemna, rześka noc nie poprawiła mu humoru. Na domiar złego, okazało się, że w całej rezydencji Earla ciężko było o jakąś elegancką broń nie licząc paru myśliwskich muszkietów. W końcu Thomasowi, chłopakowi, który przywitał Adę i Virgila udało się znaleźć jakiś stary choć doskonale utrzymany pistolet.


Z początku wizja użycia tej wyglądającej na bardzo dziwną i archaiczną, broni, nie napawała baroneta specjalnym optymizmem, jednak w momencie gdy wziął ją do ręki i wyważył w ręce, zmienił zdanie i skinął chłopakowi, by dać mu do zrozumienia, że niczego więcej od niego nie oczekuje. Pistolet był stylowo wykończony mosiądzem, a na jednym z motywów zdobniczych kolby przedstawiających nawiązania do roślinności, widniał napis David McKenzie. Virgil znał to nazwisko. O ile pamięć go nie myliła od Talhaiarna. To z kolei oznaczało kolejnego miłośnika celtyckich mitów. Widać, wśród rzemieślników też się tacy zdarzali. Najciekawszy był jednak mechanizm zapłonowy. Pocisk, a raczej, jak ze zdziwieniem zauważył, pociski, ładowało się od tyłu broni, do szczelnej komory z zatrzaskiem. Jeśli go wiedza o nowinkach nie myliła, to wbudowana przekładnia sama wprowadzała kolejne okrągłe kule do lufy po oddaniu strzału. Tylko jaku licha ciężkiego dochodziło do wystrzału skoro nigdzie nie było miejsca na proch??? Jeśli broń ta działała, to mimo nie do końca jeszcze zrozumianych przez Virgila rozwiązań w niej zastosowanych, można było spokojnie zaklasyfikować ją do autorskich cudów techniki.
- Poczekaj – zawołał do odchodzącego już chłopaka – Czy to jest broń Earla?
Chłopak pokręcił przecząco głową.
- Nieee... to znaczy nie wiem, Sir. Wydaje mi się, że była tu już wcześniej.
A więc Sir Oliver Fellow musiał być właścicielem... Postara się jej uważniej przyjrzeć później. Na teraz będzie musiała wystarczyć.

Parę chwil później w towarzystwie Ady, oraz Lexintona i pani Davies szli przez ciemny las przez niewielką ścieżkę oświetlaną wyłącznie światłem gwiazd. Virgil starał się nie spuszczać hrabiny z oczu. W końcu była tu za jego namową. Tym razem jednak prawie w ogóle nie rozmawiali.

Wilk pojawił się prawdę powiedziawszy znikąd. Charczący warkot jaki wydobywał się z jego gardzieli gdy atakował panią Davies, zmroził krew w żyłach baroneta. Na krótko. Wypracowane odruchy i przeżyte pojedynki zrobiły swoje. Virgil podbiegł o krok by drzewa nie zasłaniały mu celu, wymierzył w łeb bestii i pociągnął za cyngiel. Wystrzał nie nastąpił jednak. Wilk tymczasem zmienił cel. Odwróciwszy swoje szkarłatne ślepia w stronę przerażonej hrabiny, skoczył niemal natychmiast. Baronet przeklął w myślach stary szmelc, który nie wiedzieć czemu zaczął ledwo wyczuwalnie drżeć w jego dłoni. A może to dłoń Virgila tak drżała? Wiedząc, że nie dobiegnie do hrabiny przed bestią, spróbował oddać strzał jeszcze raz. Tym razem nie było czasu skupić się na celowaniu. Zagryzł wargę i pociągnął drugi raz za cyngiel. Słaby huk spotęgowany wyłącznie otwartą przestrzenią nad jeziorem, przeszył nocne powietrze. Zaraz po nim głośniej huknął pistolet pojedynkowy Lexintona. Oba pociski dosięgły celu. Wilk zawył i pozostawiwszy swą niedoszłą ofiarę, wpadł w zarośla. Virgil podbiegł do leżącej na ziemi hrabiny i kucnąwszy obok niej, pomógł jej podnieść się do pozycji siedzącej.
- Już dobrze Ado – rzekł zdejmując z siebie palto Lexintona i nakładając jej na ramiona.
Była śmiertelnie blada, ale przytomna. Odetchnął nie zobaczywszy żadnych widocznych obrażeń i objął ją ramieniem. Dopiero gdy usłyszał strzał, a potem przerażony głos balansujący na krawędzi płaczu, wymacał zostawiony na ziemi pistolet i rozejrzał po ciemnościach, spodziewając się najgorszego.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin

Ostatnio edytowane przez Marrrt : 20-05-2009 o 00:24.
Marrrt jest offline  
Stary 21-05-2009, 10:59   #90
 
behemot's Avatar
 
Reputacja: 1 behemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwubehemot jest godny podziwu
Hellian & Behemot



Noc, rozświetlana tylko żółtym światłem latarni, bardziej oślepiających i wydłużającym cienie, niż pomagającym dojrzeć cokolwiek pośród drzew. Chłód przesycony wilgocią od jeziora z wolna przenikające przez tkaninę płaszcza. Zapach żółtych kwiatów gęsty i intensywny, niemal odurzający, przemieszany z kwaśną wonią prostej służby, oraz mdły zapachem mokrej wełny. Szelest wiatru szarpiącego liście zagłuszony przez warknięcia i skomlenia gończych psów krążących po polanie. Zaś wilka ani śladu. ~ Jeśli to w ogóle wilk. ~ pomyślał baron. Widział ślady, słyszał relację nocnych podróżników, nie wierzył im do końca. W nocy każdy napastnik wydaje się większy, silniejszy i szybszy. Ale widział też krew, obficie skraplająca mech i trawy. Zdarzało się, że zwierzę nawet ranne jeszcze przez godziny było zdolne uciekać przed myśliwym. Ale nie rozpłynąć się w powietrzu, lub też polanie żółtych kwiatów. ~ Co to w ogóle za zielsko. ~ spojrzał po czym stąpa, schylił się i zerwał jeden z kwiatuszków. Przyjrzał się mu badawczo, lecz roślina nie wyglądała na odurzającą. Na wszelki wypadek zabrał ją jednak z sobą.

- Wracamy. - powiedział do pozostałych, może następnego dnia będą mieli więcej szczęścia, choć Sommerset nie palił się by samemu uganiać się za wilkiem. Polowania go nie bawiły. Bardziej interesował go Fellow. Losem rannych nie przejmował się zbytnio, wszystko wskazywało na to, że życie ich nie wisi na włosku, a dżentelmeni zdawali się panować nad sytuacją. Czując więc jak ogarnia go zmęczenie udał się czym prędzej poszukać spokoju w towarzystwie Morfeusza. Na stole w gabinecie postawił wazon z żółtym kwiatem.

***

Następnego dnia, przy śniadaniu próżno było szukać Barona Sommerseta, podobnie jak Olimpii. Wedle zeznań służby oboje skoro świt ruszyli w stronę wioski.

***

Ścieżka - muzyka



Przed śniadaniem do Olimpii podszedł opalony baron i zapytał:
- Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Wczoraj w czasie obiadu wyrażała Pani chęć odwiedzenia dawnej pokojówki sir Fellowa, czy nic się nie zmieniło? I czy ktoś już zaoferował swoje towarzystwo do tej wyprawy? - z jego głosu jedyne co można było wyczytać, to że starał się być uprzejmy, aż do granic sztuczności.
- Nie ukrywam, że sam myślałem o odwiedzinach staruszki. Głównie z myślą, by zapytać ją o pozostałości po poprzednim właścicielu. Niestety moje wczorajsze przeszukiwania biblioteki nie przyniosły najmniejszego efektu. - dodał.
- A może panie baronie zrezygnujemy ze śniadania? Wynagrodzę to panu czarującym towarzystwem. - sztywne zachowanie mężczyzny sprowokowało żart Olimpii.
Tak naprawdę nocne wydarzenia odebrały mi apetyt – przyznała po chwili - I chciałabym porozmawiać z panią Bally jak najszybciej.
Mężczyzna zdawał się być zaskoczony takim obrotem rozmowy, choć bardzo się starał by na jego twarzy nie pojawił się cień emocji innej niż życzliwy półuśmiech.
- Propozycja tak szczodra, że gotów oddać również obiad i kolacje. - podchwycił żart choć ton nadal miał poważny - Rzeczywiście nie ma powodu czekać. W takim razie będę czekał w ogrodzie. To chyba niedaleko, więc możemy przejść piechotą? - upewnił się, że kobieta ma ochotę na spacer.
Olimpia dołączyła do Somerseta po krótkiej chwili. Ruszyli w stronę granic rezydencji i domku pokojówki.
- Pan również szuka wyjaśnień racjonalnych. –Włoszka bardziej stwierdziła niż zapytała – Ale od tajemniczego pożaru sprzed lat do szaleństwa szesnastolatki niełatwo poprowadzić naukowy wywód.
- Choć może to się oczywiście udać, zwłaszcza, że hrabia zgromadził tu naprawdę tęgie umysły - odrobinę przygnębiony ton Olimpii nie pozostawiał wątpliwości, że jej nie ucieszyłoby racjonalne rozwiązanie zagadki.
- Co skłoniło, kogoś takiego jak Pan, do zajęcia się sprawą szalonej szesnastolatki? – zadała też pytanie, które świetnie pasowało do każdego z gości earla Ross.



Po opuszczeniu rezydencji baron zdawał się czuć bardziej swobodnie, choć patrząc obiektywnie nadal był dość poważny. Na pytanie o motywacje odpowiedział:
- Earl Ross jest dobrym człowiekiem i to wystarczy by mu pomóc, jeśli oczywiście jest się w stanie. - odpowiedział zaskakująco naturalnie, jakby rzeczywiście wierzył, że jest to wystarczający powód.
- Mam przyjemność znać Lorda od wielu lat, może niezbyt dogłębnie ze względu na jego obowiązki i moje podróże, jednak nie można o nim powiedzieć złego słowa, a jego gotowość do pomagania bliźnim jest godna uznania. - o Earlu mówił z szacunku.
- Sam miałem okazję się o tym przekonać, gdy skończyłem naukę na uniwersytecie, a Earl przedstawił mnie odpowiednim osobom, tym samym otwierając drogę do współpracy z Towarzystwem Naukowym. Można więc powiedzieć, że kieruje mną wdzięczność. - wyjaśnił.
- Nie jest też tak, że to co obecnie robimy, jest aż tak obce temu czym zwykle się zajmuje. Co prawda nie zdarzyło mi się jeszcze szukać przyczyn zachowania młodej panny. - Sommerset starał się unikać słowa "szaleństwo" - Jednak w czasie wypraw Towarzystwa, dość często badaliśmy wierzenia ludności kolonii. Niektórzy mówią... iż jest to moja specjalizacja, choć zbyt wielu rzeczy nie wiem bym mógł się z tym zgodzić. Spotkałem się jednak z historiami znacznie bardziej... niezwykłymi, niż elfy Lucy. - kilka razy Wilhelm zawahał się, zupełnie jakby potrzebował chwili by dobrać odpowiednie słowa, lub też przemyśleć co zamierza powiedzieć.
- Jeśli chodzi o racjonalizm... ja wierzę w racjonalizm. Jestem przekonany, że Adam Smith, Alfred Nobel czy Karol Marks zadecydują o przyszłości Europy. - w głosie rzeczywiście dało się wyczuć entuzjazm, jaki często wykazywali młodzi arystokraci dla postępu wieku pary.
- Nie bez znaczenia jest też doświadczenie. W czasie prac archeologicznych, często natykaliśmy się na podania o niezwykłych istotach. Zawsze jednak można było odnaleźć logiczną przyczynę, jeśli poświęciło się czas by szukać i miało trochę szczęścia przy doborze miejsca gdzie patrzeć. - mówiąc o faktach młody baron wykazywał o wiele większą pewność siebie - Przykładem może być historia z północnych gór Indii, lokalni wieśniacy wierzą w "Człowieka Śniegu" mityczną istotę wielkiej postury, porośniętą futrem i poruszającą się na trzech wielkich stopach. Zdarzyło się, że przez pewien czas szukaliśmy tego "człowieka śniegu" zamiast jednak bestii, ślady zaprowadziły nas do wioski plemienia Szerpów. Którzy zwykli podróżować w płaszczach z futra o długim włosiu, zaś na plecach dźwigali doprawdy olbrzymie pakunki skór czy żywności niesionych na sprzedaż do pobliskich dolin. Razem z plecakiem na tle śniegu przy częstej zamieci rzeczywiście wyglądają jak wielki człowiek, w czasie drogi pomagają sobie grubym kijem i stąd bierze się trzecia noga. Każda magiczna historia ma swoje racjonalne wyjaśnienie. - zapewnił z przekonaniem z którym rzadko ma się do czynienia. Zaraz jednak spojrzał z obawą na śpiewaczkę, czy aby jego przydługi wywód nie wywołał znużenia. Nic takiego jednak nie zauważył, więc kontynuował:
- W rzeczy samej, związek między sędziwym arystokratą, a podlotkiem dziesięć lat później wydaje się być nieprawdopodobny. A jednak za czasów Fellowa widziano młodzieńca, a także "wilka"... - arystokrata zdawał się być bliższy zdania, że mają do czynienia z psem. Przerośniętym, wyszkolonym w walce wilczurem. - ...zaś teraz Panna Lucy także widzi młodzieńca, a i wilk powrócił. - przegryzł wargę - To jak matematyka. Jeśli dwa zdarzenia łączy inne wydarzenie, to tym samym i one muszą być powiązane, lub przynajmniej podobne w jakimś stopniu. Zaś czas... czas nie ma znaczenia. - dodał nieco bardziej zamyślonym tonem - Przecież przeszłość człowieka wpływa na to kim jest w chwili obecnej mimo upływu lat. - zakończył. Przez chwilę spacerowali w milczeniu.

Olimpia uważnie słuchała opowieści mężczyzny. Zbliżali się już do domku starszej pani, gdy odezwała się znowu.
- Ma Pan bardzo ciekawą pracę, baronie. Wyprawy, odkrywanie przeszłości. Aż dziwne, że nie jest pan typem romantyka.
Za to być może mamy wspólnych znajomych. Znam kilku członków Towarzystwa Naukowego. Przede wszystkim obie przyjęte do tego znamienitego grona panie. I troszkę pana Wheatstone’a – uśmiechnęła się lekko jakby żartowała. – Który jest prawdziwym wielbicielem opery.
Przed samymi drzwiami dodała jeszcze już całkowicie poważnie.
- Mam nadzieję, że nie każdą magiczną historię da się wyjaśnić. I że właśnie zaczął Pan największa przygodę swojego życia. Tak jak my wszyscy.
- Żeby tylko nie była to ta sama przygoda, która spotkała Sir Fellowa. - odpowiedział baron. Chwilę później zapukali do drzwi domku staruszki.
 
__________________
Efekt masy sam się nie zrobi, per aspera ad astra

Ostatnio edytowane przez behemot : 21-05-2009 o 11:00. Powód: Działania elfów
behemot jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:24.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172