Spoczywający w niedbałej, na wpół leżącej pozie starszy mężczyzna w skupieniu wysłuchał młodego Eutanatosa. Jego jasne, przenikliwe oczy mówiły wszystko. Z uśmiechem na ustach zwrócił się do Karima, jak ojciec zwraca się do nieświadomego oczywistych faktów dziecka.
-
Komisarz równowagi oraz osoby reprezentujące stronnictwa, mają objąć władzę w fundacji powiadasz... - mężczyzna skinął dłonią, dopiero teraz młodzieniec zauważył śniadego służącego w turbanie, skrytego za udrapowaną, jaskrawoczerwoną kotarą -
Rajat, fajka...
-
Palisz młodzieńcze...? - nie czekając na odpowiedź Sir Watt kontynuował -
Pozwól, że zadam Ci dość filozoficzne pytanie...a czym, że jest Fundacja bez swojej siedziby, czym jest bez Węzła?
-
Niczym -stwierdził twardo odbierając z rąk Hindusa tytoń oraz fajkę i zaczął ją starannie nabijać.
-
Nasz Marabout, nasze serce znalazło się w rękach tej... kobiety, żony Henrego - zapalił, po pokoju rozszedł się przyjemny, ciężki aromat tytoniu i kamfory -
Czy według ciebie ta niewiasta zaakceptuje szarogęszącego się w jej domu komisarza i przedstawicieli Tradycji?
-
Nie sądzę - stary Eutanatos, nagle jakby przestał zauważać Karima, sam stawiał pytania i sam udzielał na nie odpowiedzi -
Może sprawa byłaby o wiele łatwiejsza, gdyby świętej pamięci hrabia Fox poślubił pierwszą lepszą Śpiącą, a nie córkę jednego z najpotężniejszych i najbardziej enigmatycznych Oświeconych w Londynie, dlatego może zdradzisz mi przebieg twojej rozmowy z hrabią Berkley?
-
Czy zechce zaopiekować się swoją, owdowiałą córką i przekona ją do sprzedaży, poleconym osobom posiadłości, odziedziczonej po mężu? - mężczyzna utkwił spojrzenie przenikliwych, jasnych oczu w młodym magu, na te pytania niestety nie mógł sam udzielić sobie odpowiedzi.
***
Albreht spojrzał z pewnym niesmakiem na wyciągniętą w jego kierunku umorusaną, krzepką dłoń Reya.
-
Parweniusz - skwitował w myślach Moroui, jednak mimo pewnego wewnętrznego oporu uścisnął szorstką, spracowaną prawicę mężczyzny.
Do na wpół zalanych podziemi kamienicy, przez wąskie, piwniczne okienka z wolna zaczynało sączyć się jasne światło poranka. Albreht zaklął siarczyście pod nosem, w jakimś nieznanym Raymondowi języku, spoglądając na kieszonkowy zegarek zawieszony na na długim, złotym łańcuszku. Jego kopertę zdobiła misternie wygrawerowana waga. Na jednej szali spoczywało oddane z dbałością o anatomiczne szczegóły serce, a na drugą z wolna opadało pióro.
-
Masz - Moroui rzucił Scottowi czyste, suche ubranie -
Ubieraj się, porozmawiamy w powozie.
Widząc malującą się na topornej twarzy robotnika dezorientację, mieszającą się z zakłopotaniem, Albreht westchnął zrezygnowany.
-
Wytłumaczę ci wszystko po drodze - rzucił nie oglądając się za siebie, żwawo maszerując do wyjścia -
Za niecałe dwie godziny mam bardzo ważne spotkanie, na które spóźnić się byłoby w bardzo złym tonie, w końcu nie możemy pozwolić by dama czekała.
W tak zagadkowy sposób Albreht zakończył rozmowę, a właściwe monolog. Echo jego słów dudniło jeszcze długo, mieszając się z odgłosem kroków, odbijającym się od arkadowych sklepień piwnicy.