Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-05-2009, 23:23   #3
Makuleke
 
Makuleke's Avatar
 
Reputacja: 1 Makuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znanyMakuleke wkrótce będzie znany
„De profundis clamavi ad te, Domine...”

Ciszę północy przerwał śpiew chóru. Wznoszący się i opadający, falujący jak morze, jeden głos spleciony z wielu głosów. W ciemnej kaplicy płonęły tylko cztery świece ołtarza, ale nawet one zdawały się być przytłoczone powagą nabożeństwa.

„Z głębokości wołam do Ciebie, Panie...” - przypomniał sobie Albert klęczący przy samym wejściu do kaplicy, w cieniu, w którym nikt nie mógł go dojrzeć. Nie znał łaciny zbyt biegle, ale treść tego jednego psalmu była mu dobrze znana.

„Si iniquitates observaveris, Domine, Domine, quis sustinebit?”

„Jeśli zachowasz pamięć o grzechach, Panie, Panie, któż się ostoi?” Oby jego własne grzechy zostały wybaczone i zapomniane. Ale na to musiał sobie zasłużyć. Kamienna posadzka przejmowała chłodem, który wnikał we wszystkie zakamarki ciała, kręgosłup sztywniał mimo dopiero kilkuminutowego unieruchomienia. Jednak to wszystko jest potrzebne, szczególnie dzisiejszej nocy. Bo „szczęśliwi owi słudzy, których pan zastanie czuwających, gdy nadejdzie.” Albert ani na chwilę nie podnosił wzroku, pogrążony w modlitwie. „Oby tylko wszystko się udało, oby nic nie stało się księciu.” Na ten dzień wszyscy czekali z niecierpliwością od dawna.

- Jeśli modlitwa takiego grzesznika jak ja nie jest ci obojętna, Panie, racz zachować księcia w swojej opiece i nie dozwól, by ojczyźnie naszej stała się krzywda - szeptał tak cicho, że sam ledwo słyszał swoje słowa. Na to, żeby choćby pomyśleć o tym, że mógłby osobiście pomóc przy spełnianiu wzniosłego planu, nie starczało mu śmiałości i pychy.
Nawet gdy już rozległo się ostatnie chóralne „Amen”, nie podniósł głowy i nie wstał tak jak inni. Modlił się i czuwał.

Może dzięki temu jako pierwszy wypadł na klasztorny dziedziniec, kiedy już nad ranem pod bramą rozległ się głośny tumult. „Przyjechali! Wreszcie!” - krzyknęły jego myśli, ale po chwili głośne krzyki dobiegające zza okien uświadomiły mu, że coś jest nie tak. Przeczucie nie zwiodło go - Gianni przywiózł następcę tronu w fatalnym stanie. Założony naprędce opatrunek na skroni zdążył już nieco przesiąknąć, a złamana ręka zwisała bezwładnie, zimna i spuchnięta. Albert tylko pokręcił głową ze zmartwieniem i pomógł przenieść księcia do przygotowanej wcześniej celi.
Już w środku mógł zauważyć, że nie było tak źle, jak myślał. Ręka tylko wyglądała źle, ale była dobrze usztywniona. Natomiast rana na głowie faktycznie wymagała nieco pracy. Zdążyła się jednak nieco zasklepić i w najgorszym wypadku przyszłemu królowi groziła jedynie paskudna blizna. Ze zmianą opatrunku Albert mógł spokojnie poczekać do rana. Tak też zarządził Gianni i bernardyn udał się do swojej celi, żeby nabrać sił przed kolejnym dniem.
Przez długi czas nie mógł zasnąć. Świadomość, że dano mu szansę, by uczestniczyć w tak wielkim przedsięwzięciu nie dawała mu spokoju i mąciła myśli. Dopiero przewijające się między palcami drewniane, wygładzone przez wiele podobnych, pełnych napięcia nocy, koraliki różańca pomogły mu znaleźć ukojenie i brat zapadł w kamienny sen.


Kiedy się obudził, pierwsze poranne zorze już zabarwiały horyzont. Albert zorientował się, że o mały włos nie zaspał na poranną modlitwę. Na całe szczęście chyba wszyscy zakonnicy po zamieszaniu wczorajszej nocy nie wstali zbyt wcześnie i do refektarza wszedł razem z innymi. Po śniadaniu tylko chwilę spędził w kaplicy, bo wzywały go obowiązki wobec księcia.
Pod celą następcy tronu czekała już siostra Flora z torbą lekarstw. Albert miał głównie dopilnować, by książę nie skorzystał z okazji i nie uciekł z pomieszczenia, ale znał się też na opatrywaniu ran, więc równie dobrze mógł wesprzeć wiedzę o ziołach i maściach zakonnicy.
Przez chwilę oboje stali pod grubymi drzwiami w milczeniu, ale co chwila z pomieszczenia dobiegały ich podniesione głosy Edgara i Gianniego. „Książę ma naprawdę nieposkromiony charakter. Ale z drugiej strony to dobrze, bo gdy już zrozumie, co do niego należy, nie da sobą manipulować.” W końcu drzwi się otworzyły i wyszedł z nich Gianni.

- Nie pozwólcie mu uciec, wrócę za kwadrans. Zdążycie do tego czasu? - spytał, a raczej stwierdził po czym zostawił całą trójkę.

Kiedy Albert zobaczył leżącego w łóżku Edgara przez jego twarz przebiegł uśmiech. „Co za dziwny zbieg okoliczności...” - pomyślał, wspominając, jak sam przed laty leżał ranny w zakonnej celi. Z niemal identycznymi obrażeniami na dodatek. „A może to wcale nie przypadek? Może to jakiś znak?” Ale jeśli nawet było to zrządzenie Boskiej Optrzności, to w tej chwili nie miał czasu się nad tym dłużej zastanawiać. Kiedy siostra wykładała na stół leki, Albert przysiadł się do łóżka. Chciał już coś powiedzieć, kiedy cały świat zasłoniła mu zarzucona na głowę kołdra. Walcząc z plączącą się pościelą bernardyn usłyszał jak książę gwałtownie zrywa się z łóżka i odtrąca Florę. „Nie jest szczególnie sprytny, ale ma w sobie wolę walki” - przyznał w duchu mnich, ale pierzyna to było zdecydowanie za mało, żeby zatrzymać go na dłużej. Odrzucił ją na bok i, nie zwracając uwagi na przewrócony z hukiem taboret, doskoczył do uciekającego księcia. Młody Istvana próbował się mu wyrwać, ale bezskutecznie. Gdyby tylko wiedział, ile razy ręce zakonnika zwierały się z dużo silniejszymi przeciwnikami, zaniechałby tych prób od razu. Osłabiony przez odniesione rany książę momentalnie zemdlał i zwisł ciężko w uścisku Alberta. Teraz razem z siostrą mogli spokojnie zabrać się do oględzin stanu zdrowia królewskiego syna.
Flora polała zeskorupiałe bandaże ciepłą wodą i po chwili oderwała je od strupa bez większego problemu. Albert pochylił się nad głową księcia i przyjrzał się jej uważnie. Wyglądało na to, że rana goiła się dobrze i w szybkim tempie. Jak na tak założony opatrunek, oczywiście. Edgar będzie zapewne do końca życia nosił szramę nad prawym okiem, bo krawędzie rozcięcia pod niewprawnie zaciśniętą opaską rozeszły się niemal na grubość palca. Mnich nachylił się jeszcze bardziej i powąchał ranę - musiał upewnić się, że nie wdało się żadne zakażenie. Mimo, że nic na to nie wskazywało, i tak kazał Florze obmyć rozcięcie jodyną i dopiero ponownie owinąć w czysty bandaż i okład z łagodzących opuchlizny ziół. Bezwładna głowa nieprzytomnego Istvany ciążyła w rękach zakonnika kiedy siostra zawijała kolejne zwoje płótna. Następnie Albert zabrał się za rękę. Najostrożniej jak tylko mógł rozwiązał chustę utrzymującą w bezruchu łokieć księcia, ale ten i tak skrzywił się z bólu. Bernardyn przejechał po przedramieniu ręką, starając się wyczuć miejsce złamania, ale na szczęście tutaj ktoś wykazał się dużo większą starannością. Wyglądało na to, że nie był to przypadkowy uraz tylko równe, celowe złamanie.

- Przynajmniej z tym nie będziesz miał większych problemów - szepnął do wciąż nieprzytomnego księcia, lecz po chwili dodał. - Pod warunkiem, że nie będziesz się znowu szarpał.
Siostra na nowo założyła temblak uprzednio nasmarowawszy miejsce złamania kojącą maścią i zaczęła zbierać leki z powrotem do torby. Z korytarza dały się słyszeć szybkie kroki Gianniego.

- Proszę wstawać, Wasza Wysokość - rzekł Albert do Edgara, klepiąc go jednocześnie w oba policzki z siłą, która znamionowała więcej chęci wybudzenia go do drogi niż szacunku. - Czeka was teraz długa podróż, panie, musicie się przygotować.
 

Ostatnio edytowane przez Makuleke : 02-06-2009 o 21:39. Powód: Drobne niedopatrzenie ;]
Makuleke jest offline