Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-05-2009, 12:54   #33
Sulfur
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
Zdarzenia. Są, były i zawsze będą. Każdy, nawet najlichszego wzrostu i postury o tym wie. Coś cały czas się dzieje. Ktoś plecie sieć nićmi czasu i miejsc. Sieć o wzorze tak skomplikowanym i delikatnym, że nawet najmniejszy błąd kosztować może zagmatwanie całości. Zapętlić nie znaczy jednak przerwać. Pajęczyny losu mają właśnie to do siebie, że choćby z wściekłością szarpały je tysiące pazurzastych łap, one będą istnieć nadal. Zachodzić na siebie, sczepiać się, tworzyć całość. Zgrubieją w miejscach łączeń, gdzieś skostnieją. Wtedy nikt, zupełnie nikt nie będzie w stanie ich zrozumieć i pojąć. Zbyt powierzchowne są umysły ludzkie. Odpowiedzi najgoręcej poszukiwane za to najczęściej leżą u samego dołu.

***

Mike szedł zatłoczoną ulicą z trudem walcząc o oddech i bezskutecznie próbując wznieść się ponad trzęsący się, okrążający go mur głów. Upalna wiosna unosiła się właśnie w pełni swej postaci i lejąc żar promieni słonecznych z czystego nieba, przyprawiała o zawrót głowy. Szczególnie silny zapach kwitnących pokotem drzew i kwiatów na miejskich klombach. Mike woni tych nie mógł jednak uświadczyć. Jego nozdrza zaprzątał bowiem równie skondensowany odór spoconych ludzkich ciał. W żadnym stopniu nie było to przyjemne, tym bardziej, że Mike umówiony był na spotkanie. Miało się ono rozpocząć dokładnie trzynaście minut temu. Ktoś w zniecierpliwieniu na niego czekał, a tymczasem on ugrzązł w chodnikowym korku zdającym się nie mieć końca. I początku.

Nie zważając na złorzeczący tłum przepychał się do przodu w pełni brutalności. Dzierżona w dłoni czarna teczka, a właściwie podręczny neseser zabezpieczony cyfrowym zamkiem ze szwajcarską gwarancją jakości, zwykle doskonale zdawała egzamin podręcznego tarana. Czasami sprawdzała się nawet jako maczuga, czy coś w ten deseń. Teraz jednak bolesne uderzenia tytanowych okuć nie chciały zdziałać za wiele. Wręcz przeciwnie. Rażony tłum zdawał się wprost proporcjonalnie do liczby i siły uderzeń gęstnieć i przybierać na swej straszliwej wadze. I jeszcze ten nabierany z trudem równym herkulesowych prac oddech, który nie dostarczał do mózgu tyle czystego tlenu ile powinien. Ale Mike dzielnie torował sobie drogę robiąc wszystko, co zrobić można w takiej sytuacji. Kopał po kostkach, obrażał, przyspieszał i sarkał. Naprawdę się spieszył. Poza tym był już w takich sprawach swego rodzaju specem.

Pan Salvado czekał. A to nie wróżyło nic dobrego chyba dla nikogo w jego bliższym czy dalszym otoczeniu. Salvado przynależał do nielicznej grupy tych ludzi, na których to inni, nawet jeżeli nie wymaga tego sytuacja, muszą, z zapartym tchem i potem występującym na twarz, czekać. Sprzeciwiał się temu porządkowi rzeczy chyba każdy. No, dopóki nie stanął z nim twarzą w twarz. Wtedy milkły wszelkie dyskusje. Ogólnie rzecz biorąc osoba Pana Salvado była tematem tabu i nikt nie warzył się go przełamywać. Kurczowo trzymali się tego nawet, ci, których wyrzucił z pracy, a było takich wielu. Skąd brał się ten cały strach? Nikt za bardzo nie potrafił sprecyzować owego zagadnienia. Może to te rozbiegane, małe oczka, nie potrafiące się zatrzymać, może nieczułość bijąca z twarzy, a może sięgające chyba samych trzewi ziemi kontakty, które zmotywowane najcichszym mruknięciem Salvado mogły dosłownie zamazać ślad po niemal każdym człowieku.

Właśnie mniej więcej z takich pobudek, z reguły zrównoważone i stabilne nogi Mike’a drżały niemiłosiernie, a umysł wariował gotów porozbijać głowy tych pacanów wokoło. Jedynym niestety, co dało się w zaistniałej sytuacji zrobić, było bezwolne oddanie się nurtowi tłumu, który powoli i leniwie niósł naprzód. Więc płynął. Ze zgryzoty przymykając oczy, próbując opanować rozsadzające wnętrze drogiego, włoskiego garnituru.

Siła jakiej naiwnie się powierzył, zaniosła go niezupełnie tam, gdzie by sobie tego nie życzył. Rzuciła go bowiem przed okupowany do granic wytrzymałości budynek jakiegoś baru czy pubu i brutalnie doń wepchnęła. Znalazł się pomiędzy podekscytowanymi mężczyznami i rozkrzyczanymi kobietami żywo komentującymi jakieś zdarzenie. Nie bardzo mógł zobaczyć wokół czego zacieśnia się krąg ludzi, ale słyszał i widział komunikat telewizyjny dobiegając z uwieszonego pod sufitem, dużego telewizora.

- … W obliczu zdarzeń przed jakimi stajemy w dzisiejszej niepewnej codzienności… - podniecony krzyk kogoś obok – …obojętni! Zagrożony może być każdy z nas. Jeżeli ktoś wie cokolwiek o miejscu aktualnego pobytu …– nowy, tym razem wrzask, pełen bólu - …jest natychmiast policję. A teraz wiadomości lokalne…

Nie usłyszał ani nie zobaczył już nic więcej. Porwany został nurtem wyjącego ze strachu tłumu. Nurt, który wyprysnął z nim na ulicę tym razem nie był jednak leniwy i powolny. Wręcz przeciwnie. Burzył się i ciskał dokoła tumanami białej piany. I zawodził. Płakał. Niesiony, pchany biegł. Bo cóż innego miał robić.

Godzinę później, po odbytej rozmowie ze swoim straszliwym szefem stał pod gmachem wieżowca firmy Medicine AX Company. Doprowadzony do kresu równowagi psychicznej, spięty tak jak most tuż przed zawaleniem. To były istne szczyty arogancji i bezczelności wzmocnionej wyrafinowanym whisky i dymem cygara, za które kupić można by roczne wyżywienie dla niejednej z amerykańskich rodzin. Poprzysięgał sobie zemstę. Tak perfekcyjną i doskonałą, jakiej nie widział współczesny świat. Pożałuje tego. Nawet jeżeli on, Mike, jest tylko mrówką, a Salvado obrośniętym w tłuszcz słoniem indyjskim.

***

Było kiedyś takie pewne słowo w języku falvińskim, które nazywało wiele rzeczy jednocześnie. Wieki temu, ale wiem, że było. Określało zarówno ogień, sen i… coś jeszcze. Na pewno ważnego, hmm…
Zaraz… Duży, długowieczny ptak, czarnej barwy… jakoś tak dziwnie na niego mówili. Ach tak, już wiem: kruk. No właśnie. Jak to już mówiłem, w przeszłości używano wyrazu obecnie wchodzącego już w zakres mowy archaicznej. Szkoda, bo naprawdę mi się podobało. Wiele mnie z nim łączyło. Ale co ja będę się rozwodził. Tengrod – tak właśnie brzmiało.


Fragment Pamiętnika

Dlaczego tu jesteśmy, po co, w jakim celu, w jaki sposób, dlaczego właśnie my a nie kto inny oderwany został od przywileju spokojnej śmierci, czy to ma jakikolwiek sens, uciekać, czy brnąć do przodu w nieznane, można spojrzeć wprost w oko samego Balora i wyjść z tej konfrontacji bez szwanku, spoufalać się z tymi tępymi bezmózgimi, przyszłymi kopaczami rowów… - trudno nawet nazwać szaleńczy wir myśli kilku osób, które ogrzewane coraz bardziej zabójczymi promieniami słońca kryjącego się na razie za grubą, gdzieniegdzie porozrywaną przesłoną szarych chmur, stały pośrodku "niczego" - zniszczonych równin. Wir ten wyrażany był potokiem nierzadko ostrych słów wymienianych pomiędzy pięcioosobową grupką.

Głośna rozmowa, która niewątpliwie przepędziła by z obszaru o promieniu mili niejednego zaprawionego w łowach drapieżnika, o ile oczywiście na tym pustkowiu takowe żyły, rozgorzałą na nowo. Kruk naprzeciw trwał jednak w niewzruszonej pozie idealnego spoczynku i nadal z niepomiernym zdziwieniem, które zionęło z jego szklistych oczu, obserwował ludzi. Jego desperacja i niemożność podjęcia ścisłego działania po części wypływała ze starości i niezbyt świeżego już umysły. Ważniejsze jednak było to, co obserwował do tej pory i nasuwające się wnioski. Kruk od kilku lat swego ptasiego życia widział bowiem tylko krew, ogień i zniszczenie tak owocnie płynące z rąk właśnie dwunożnych, perfekcyjnych w swych poczynaniach osobników rozumnych – ludzi. Tamci mieli ostre, długie miecze, którymi bez opamiętania machali wokół siebie czyniąc krzyk i ból. Mieli szybkostrzelne łuki, i narowiste rumaki, które – hańba dla zwierząt – cieszyły się mogąc stąpać w ciepłej jeszcze jusze. A ci tutaj… Nie mógł uwierzyć. Jeden z naręczami owoców, nie mięsa, w rękach, reszta nie krzyczy, bez pancerzy, broni, od czasu do czasu mógł nawet zauważyć delikatny uśmiech na którejś z twarzy. Przekrzywił głowę.

Doskonale pamiętał dzień, kiedy postępujące zło po raz pierwszy zajrzało mu w oczy i napełniło je wiecznym napięciem. Tak jak dzisiaj siedział na jakimś bezimiennym krzaku obserwując grupę kupców zawierających arcyważną umowę, czy traktat. Zobaczył, a może tylko poczuł woń gniewu i bezpodstawnej nienawiści do wszystkiego, co piękne i niewinne. A potem… Potem odurzyła go woń krwi i paraliżującego bólu, która wdzierała się do głowy i uniemożliwiała działanie, nawet jeżeli miałoby być paniczną ucieczką.

Ale zaraz! Teraz czuł się podobnie. W jego zmęczonym starością ciele rozlewała się niemoc. A może… A jeżeli to jakaś doskonalsza forma agresorów, przemknęło mu przez pierzasty łepek. Jeżeli oni miast mordować kochają? Jeżeli osiągają tym postępowaniem te same, identyczne skutki? Nie! Nie!!! Kruk jak w amoku zamachał skrzydłami i wzbił się do lotu starając nie patrzeć się w te niby spokojne, ludzkie oczy. Przemknął nad spopielonymi resztkami niegdyś świetnego miasta i zanurkował ku wyschniętej dolinie, korycie wyrytym przez wyschniętą obecnie rzekę.

- Ty, wszechwładny panie biznesmen – mężczyzna imieniem Mark jakby dopiero zauważając, co się dokoła dzieje, obrócił się do Thomasa - może byłbyś łaskaw uruchomić swoje niewyobrażalne kontakty i łaskawie powiedzieć nam, gdzie my, do ciężkiej cholery, jesteśmy. Co?

Mówiąc to przywołał wymalował na twarzy groźny grymas i rzucił zapytanemu wojownicze spojrzenie. W tym właśnie momencie coś cicho zapipczało. Dźwięk był metaliczny, nienaturalny, a już na pewno nie mógł występować w przyrodzie. Mark jednak natychmiast domyślił się, co jest jego źródłem.

- Patrzcie na tego frajera… - rzucił zaśmiewając się. – Niby taki bogaty i cwany, taki pewny siebie, a tu proszę… Pik, pik… I już staje się bezradny jak dziecko. Jak staruch bez laski normalnie! – Zaśmiał się. – Pik, pik i już… Ha ha! Pan burżuj traci kontakt ze światem!

Widząc wyraz bezgranicznej wściekłości na twarzy Thomasa, który już od pierwszych chwil zbierał siły, by eksplodować, oddalił się trochę i żywo gestykulując kontynuował.

- Nie wiem jak wy, ale ja idę szukać jakiegoś miasta, w którym powiedzą mi, o co w tym wszystkim chodzi. Żegnam.

Wydawał się otumaniony, zupełnie jakby nie pamiętał już ognia, pieśni, Lasair i masy innych niesamowitych, fantazyjnych rzeczy. Odwrócił się i biegiem ruszył wprost ku ruinom.

A oni nadal stali nie wiedząc co robić. Bezbronni. Nie tylko pod względem braku oręża, ale także czegoś o znaczeniu nieporównywalnie większym – informacji. Bogaci tylko w torbę owoców i kilka zwojów pergaminu. Po chwili jednak stało się coś, co mogło spojrzenie na sytuację i zmusić do powzięcia jakiś kroków. Choćby takich, które uchroniłyby od groźby rychłej śmierci z barku wody. Usłyszeli przerażony ryk niosący się gdzieś od przodu. To był głos Marka.

- Tu są zwłoki! Trup! Świeże zwłoki! Aaa…

***

Dwanaście dni wcześniej, Francja

Trudno sobie wyobrazić radość młodej dziewczyny czekającej na „takiego słodkiego, fajnego chłopaka”. Trudno pojąć co roi sobie w głowie, jak usprawiedliwia się przed samą sobą z powodu przedkładania rozrywki nad obowiązki i swojej domniemanej nieodpowiedzialności. Bardzo łatwo zauważyć jednak nietypowe elementy w jej zachowaniu...

Wysoka brunetka o brązowych oczach siedziała na nasłonecznionej ławce umiejscowionej gdzieś w obrzeżach miejskiego parku, tuż przy fontannie i… była ponad chyba wszystkimi przyjętymi normami szarego, nie rzucającego się w oczy zachowania. Nerwowo postukiwała raz jedną, raz drugą nogą, co chwila przeglądała się w małym lusterku, układała zdające się leżeć nierówno włosy, wygładzała fałdy ubrania. Fakt, że na kogoś czekała był niemal oczywisty. Właśnie miała wyjąć z torebki telefon, gdy usłyszała za sobą nieprzyjemny głos powitania. Szybko otrząsnęła się i z już z radosnym uśmiechem wstała.

 

Ostatnio edytowane przez Sulfur : 24-05-2009 o 22:15.
Sulfur jest offline