Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 10-05-2009, 23:04   #31
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
- To jest drzewo – głos zabrzmiał wyjątkowo chłodno i oschle, ręka powędrowała ku najbliższemu masywowi pnia. Nasarin poczuła się jak małe dziecko, któremu matka pokazuje wszystkie cuda świata. – To chmura – dłoń zatoczyła koło – to ja, a to jest... nóż, moja droga...
Kobieta usiadła gwałtownie kierując rękę do kieszeni spodni, gdzie zawsze miała ukryty scyzoryk. Gest przerwała w pół, gdy jej rozmówczyni wybuchła perlistym śmiechem. Zresztą kieszeń i tak była pusta. Pamiętała, że wyciągnęła scyzoryk podważając przeszkadzający jej kamień i nie schowała go potem.
Nasarin podniosła się z ziemi słuchając mętnych wyjaśnień blondwłosej dziewczyny, która najwyraźniej do czegoś się spieszyła. Była dość wysoka o śniadej karnacji, choć mogła być to tylko opalenizna. Jasnobrązowe włosy spięte były w koński ogon, z którego zdążyły już wymknąć się kosmyki włosów. Grzywka opadała na oczy podkreślając tylko ich brązową barwę. Nie była klasyczną pięknością, ale nie była też brzydka. Greckie korzenie jej matki dały jej śródziemnomorskie rysy, co sprawiało, że przyciągała spojrzenia. Po prostu miała to „coś”. I wcale nie starała się tego podkreślić. Jej jasne, trochę przybrudzone dżinsy były o co najmniej numer za duże, tak samo zresztą jak biała koszulka na ramiączkach.
Ruszyły w końcu w stronę tego skąpanego w oceanicznej mgle miasta, które wydawało się jej jakby stworzone na wzór legendarnego miasta Ys.
Dróżka, pomimo że nie uczęszczana, była wyraźna i łatwa do przebycia. Wiła się wśród tropikalnych zarośli, soczyście zielonej trawy okraszonej oszałamiająco kolorowymi kwiatami, których gatunków i odmian Nasarin w większości nie potrafiła wymienić. Po drodze nieznajoma szczebiocząc wesoło opowiadała jej o wyspie, Flavii, na której się znalazła. Dziewczyna nie bardzo chciała jej uwierzyć, że to, co widzi jest prawdziwe. W prawdziwym świecie nic nie jest tak piękne, soczyste i kolorowe. Nic nie jest tak rzeczywiste. Jeszcze bardziej sceptycznie podeszła do kwestii wieku nieznajomej.
- Na imię mi Lasair. Hm... Podobne te nasze imiona, nie uważasz, Nasarin?
- Ich pochodzenie jest zupełnie inne – stwierdziła odruchowo, wsłuchując się w coraz wyraźniejsze odgłosy miejskiego życia. Czuła się jakby nagle rzucono ją na plan jakiegoś pokręconego filmu pseudohistorycznego. Czy to było możliwe? Chyba nie – w końcu na pewno uderzyła się w głowę podczas upadku. Ale czy to nie było zbyt skomplikowane by jej umysł potrafił sam to wygenerować?
Czy to ma tutaj jakieś znaczenie? – spytała z ciekawością w głosie.
-Nie– odpowiedziała ze śmiechem. – Zaśpiewać ci piosenkę, Nasarin?
I zaśpiewała zanim kobieta wydała z siebie jakikolwiek dźwięk. Pieśń wydała się jej bardzo nietypowa. Melodia była dziwna: urzekająca i niepokojąca zarazem. Proste w odbiorze słowa pieśni trafiły wprost do serca Nasarin i poruszyły nią do głębi. Jednakże najbardziej poruszył ją widok samotnej łzy spływającej po policzku Lasair. Co mogło sprawić, że jej dotąd pogodna przewodniczka nagle przestała kontrolować samą siebie? Dlaczego płacze? Pogrążona w myślach nie zauważyła nawet jak ścieżka powiodła ich łagodnym zboczem wprost do bliskiego już miasta. Rozejrzała się dookoła dopiero gdy szum morskich fal rozbijający się o klif dotarł do niej wraz ze słonym zapachem morza. Miasto nie było, tak jak wcześniej myślała, spowite złotą mgłą. To słońce wydobywające żółte refleksy z pokrytych złotem dachów. Delikatny zefir dmuchnął w twarz Nasarin sprawiając, że z radością wzięła głęboki, orzeźwiający wdech.
Lasair skierowała się do nagrzanej słońcem ławki o fantazyjnych zdobieniach. Kobieta usiadła obok przesuwając dłońmi po nagrzanym metalu, zastanawiając się do jakiego stylu by je przyporządkować… prawdopodobnie art nouveau, ale nie była pewna.
- Jeżeli uważasz, że ja i wszystko czego doświadczasz, to tylko wytwory twojego umysłu pogrążonego we śnie, jesteś w błędzie – mówiła patrząc się w oczy dziewczyny. – Jeżeli myślisz, że nie żyjesz, a miejsce, w którym się znalazłaś to pokuta bądź nagroda za twoje doczesne życie, jesteś w błędzie. I wreszcie, jeżeli jesteś przekonana, że za chwilę ockniesz się w piwnicy swoich wykopalisk... tak, znowu jesteś w błędzie.
- Szczerze mówiąc to tak właśnie myślałam – przerwała Lasair wywód. – Z naciskiem na to ostatnie… Szczególnie przy tym…
I tutaj Nasarin zdjęła z nóg wygodne, ale trochę podniszczone adidasy i wysypała z nich drobniutki piasek. To samo zrobiła z drugim butem.
- Wszystko jest tak, jak wtedy – powiedziała otrzepując dżinsy z piasku. – Ale kontynuuj. Przerwałam ci.
- ToLasair wykonała nieokreślony gest – jest rzeczywiste. Tu, wszystkie twoje życiowe funkcje sprawują się tak, jak to na nie przystało. Świat ten jest tak samo prawdziwy jak inne. Chcesz żebym powiedziała ci dlaczego jesteś teraz przy mnie, na zachodnim brzegu wyspy Falvii?
- Tak – stwierdziła po chwili milczenia. – Tak, chcę… widzisz zanim tu trafiłam znalazłam się w moim rodzinnym domu. Był urządzony tak jak to pamiętam. Tylko na jednej ścianie było mnóstwo zdjęć, jakby stop-klatek z filmu o moim życiu… Dziwne, nie?
- I tak muszę to zrobić. Obiecaj tylko, że zachowasz spokój i nie rzucisz mi się do gardła – na te słowa Nasarin prychnęła cicho. Dlaczego miałaby rzucać się jej do gardła? To niedorzeczne.
- Hm... Po prawdzie, to i tak nie możesz mnie choćby złapać za gardło... No ale...Nasarin spojrzała na nią wyczekująco, co dla Lasair było chyba znakiem, że ma ciągnąć dalej– Ściągnęła cię tu twoja siostra, NasarinEffie. Nie wiem jak. Naprawdę. Może pomogła w tym więź jaka między wami jest, może… W każdym razie ona potrzebuje pomocy. Więzi ją szalony człowiek, którego jedynym celem jest poszerzanie swojej władzy i łamanie ludzi, nie tylko w sensie psychicznym. To właśnie on jest źródłem wszelkich niepowodzeń…
Effie. Jej mała, słodka Effie. W co się znów wpakowała ta gówniara? Zawsze zadawała się z nieodpowiednimi ludźmi… Jej siostrzyczka. Potrzebowała jej tak samo jak przed laty, po śmierci rodziców. Wtedy odwróciła się od niej. Opuściła ją. Odwróciła się. Zawiodła ją.
A teraz Effie znów potrzebowała jej pomocy. Nasarin wstała gwałtownie z ławki, na kilka sekund przed Lasair.
- Więc na co czekamy? Musze jej pomóc!
- Musimy dołączyć do innych. Do czterech osób, które podobnie jak ty znalazły się w Falvii z jakiegoś powodu, albo wręcz przeciwnie, bez niego. Niektórych zwiódł ślepy los, innych przeznaczenie, pozostali po prostu tego chcieli. To jakieś piętnaście minut drogi. Chodź…

***

Lasair powiodła Nasarin szerokimi ulicami tego cudownego miasta – Moltirii. Blondwłosa przewodniczka co chwila musiała przypominać jej dokąd zmierzają. Wszystkie wspaniałości miasta o złotych dachach tak niezmiernie ją kusiły, zapachy i dźwięki – uwodziły. Jednak największą wspaniałością jaką widziała okazały się Królewskie Ogrody. Nasarin tak zachwyciła się ich pięknem, że zapomniała w ogóle przedstawić się pozostałym, których zresztą Lasair bardzo szybko pogoniła w inne miejsce.

***

Wpatrywała się w ogień płonący u ich stóp. Słuchała dziwnego śpiewu Lasair i tej drugiej kobiety próbując zapamiętać poszczególne słowa. Wydawało jej się, że gdzieś już słyszała ten język. Ale gdzie? Zasłoniła oczy ramieniem, gdy wydało jej się, że ogień otoczył ich ze wszystkich stron. Było gorąco, goręcej nawet niż w spieczonej słońcem Turcji.
I nagle wszystko zniknęło. Rozwiało się w powietrzu, które nagle stało się chłodne. Nasarin opuściła rękę i rozejrzała się wokoło. Kraina wokół nich wydawała się być czymś w rodzaju brzydkiego pustkowia.
- Jak po wybuchu bomby atomowej – mruknęła otrzepując jasne dżinsy z pyłu. Odwróciła się do pozostałych, słysząc głos jednego z nich, którego Lasair nazwała Emilem. Później odezwał się inny, chyba miał na imię Jan.
- Oczywiście, że mam pytania. Pierwsze i jedno z ważniejszych, to co niby jest w stanie zrobić zwykły biznesmen. Nie wiem jak wy ale ja na znam się odrobinę na walce wręcz, ale w gruncie rzeczy nie jest to nic szczególnego. A po drugie czemu miałbym pomagać, skoro primo nikogo tu nie znam, sekundo nikt nie pytał mnie o zdanie sprowadzając mnie tu?
- Ani ja się nie znam. Oprócz zajęć z samoobrony na studiach nie mam pojęcia o walce – stwierdziła pogodnie. – Widać nie o to chodziło. Nikt się nas nie pytał czy coś potrafimy. Przy okazji – nazywam się Nasarin. Jestem archeologiem… z małym doświadczeniem, co prawda…
Zastanowiła się przez chwilę nad pytaniem Jana.
- Nikt nie pytał nas o zdanie, ale ja znam tu kogoś. Moją siostrę – wspomnienie o Effie odbiło się na jej twarzy nagłym grymasem wściekłości i bólu – porwał jakiś szalony czarnoksiężnik. Nie wiem jakim cudem, ale Effie sprowadziła mnie tutaj.
Odwróciła się ponownie do Emila.
- Emilu, może wiesz mi kim jest ten szalony człowiek?
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)
Penny jest offline  
Stary 16-05-2009, 00:17   #32
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
Ten facet go niemiłosiernie wkurwiał i bynajmniej nie było to zbyt mocne określenie. Tylko pozbawiony mózgu idiota może się tak do niego zwracać, nie wspominając o ściganiu go jak królika, przewracaniu i brudzeniu jego garnituru.

On nienawidził jak ktoś brudził mu garnitur, szczególnie kosztujący pięć tysięcy funtów brytyjskich.

Sam krawat był wart więcej niż ten śmieć, który odważył się dotknąć jego osoby!

-Ja skończę w rowie, ty w piachu! Z dziurą w…-krzyczał tamten, wymachując pięściami, co wzmogło zdenerwowanie Thomasa.

-Spróbuj tylko, to ty i cała twoja rodzina będzie miała przepierdolone do końca swoich dni! Tak wam zniszczę życie, że twoje wnuki będą cię wyklinać! Zgnijesz we własnym gównie! Utopisz się we własnych szczynach! Wylądujesz tak nisko, że nawet koń będzie brzydził się kopnąć cię w pysk!-wrzeszczał tak zirytowany, że na twarz wystąpiła mu czerwona barwa o intensywności maków.

On za sprawą swoich kontaktów, wpływów oraz pieniędzy, mógł wypromować daną personę, ale również ją zniszczyć w rozmaity sposób. Pierwszym z nich był subtelny, czarny pijar. Jego metody przechodziły przez rozmowy z odpowiednimi osobami, które kontaktują się ze swoimi znajomymi, zaś łańcuszek ciągnął się do momentu, kiedy trafiło się na osobę, która bezpośrednio będzie mogła zadziałać, by promować lub degradować daną osobę.

Ostatecznym krokiem mogło być zabójstwo z upozorowaniem porachunków mafijnych, co skutecznie utrudniało życie rodzinie, zaś nieufność, jaka się rodziła w takich wypadkach, była praktycznie nie do zmycia.

-Uciszcie się wreszcie! Słychać was w całym pałacu!-odezwała się Vincent.

Swoją drogą, Thomas zaczął zastanawiać się, kto dał kobiecie męskie imię? Przecież największą krzywdą dla dziecka było nadanie imienia charakterystycznego dla płci przeciwnej, co ma miejsce w tym właśnie przypadku.

On na jej miejscu podałby wystąpiłby o zmianę imienia chociażby na podobne, lecz jednak zmianę.

-Gówno mnie to obchodzi! Może być mnie słychać nawet w krowiej dupie!-wrzasnął, wracając do mendy, która ośmieliła się ubrudzić mu garnitur. Jednakże niestety Vincent stanęła między nimi i być może dobrze zrobiła, gdyż Learmont w tej chwili miał ochotę strzelić w pysk tamtego.

Obiektywnie rzecz biorąc to rzeczywiście było to rozsądne posunięcie, nie mniej jednak subiektywna opinia mężczyzny była daleka od właściwego zdania. W aktualnej chwili, gdyby miał broń, rozwaliłby łeb tamtemu.

-Jak by nie było jesteście na siebie skazani! No co tak na mnie patrzysz? Będziecie musieli spędzić ze sobą wiele więcej niż kilka minut. Jeżeli zamilkniecie usłyszycie to, co zamierzam wam teraz powiedzieć. Jeżeli nie… Cóż, wasza strata-zdołała ich przekrzyczeć.

-Gówno... mnie... to... obchodzi... i... gówno... prawda...-wycedził przez zaciśnięte zęby, zbierając kolejną dawkę bluzgów, jaką chętnie miał złożyć w ofierze pajacowi, gdy nagle Vincent zaczęła mówić.

-Rzecz ta działa się 500 lat temu, tu na Falvii...-te słowa pohamowały Thomasa, który uspokoił się, wpadając w zadumę. Sugestia była wyraźna, a mówiła ona, iż nie są w Szkocji.

Nie, to było niemożliwe. Musieli być w Szkocji, ponieważ Mark nie wiózłby go do szpitala w jakimś innym kraju. Tylko jak się tu znalazł, skoro był w szpitalu? Być może miał amnezję? Takie przypadki się zdarzają, że amnezja początkowo obejmuje wszystko, a później ustępuje, nie pozostawiając śladu po kilkudniowym okresie niepamięci, ale za to zwracając dawne czasy.

-...dużej wyspie pośrodku Wielkiego Morza, kiedy to do Króla zawitał tajemniczy podróżny-to bynajmniej nie poprawiło jego humoru, rzucając cień wątpliwości na swoją hipotezę.

Przecież w Wielkiej Brytanii była królowa Elżbieta! Przecież nie ma żadnego króla!

Wszystko to jedna, wielka mistyfikacja, mająca na celu omamić go i wywieźć w pole. Być może nawet program typu Big Brother lub ukryta kamera.

-Nadszedł wieczorem, skrywając swą twarz w cieniu głębokiego płaszcza-zabrzmiało to w uszach Thomasa lekko poetycko, gdyż nie wierzył, by w tych czasach ktokolwiek na Wyspach Brytyjskich nosił takie płaszcze, o których mówi Vincent.

To musi być oszustwo.

-Pchając przed sobą strach, powitany został pustką ulic-mężczyzna zastanowił się, czy nie chodzi jej o policjanta, ale ci raczej nie wzbudzają żadnego strachu. A może to jest tylko przenośnia?

-Mieszkańcy ulękli się go, gdyż do boku miał przypasany miecz-to już była kompletna bzdura. Nikt w tych czasach nie chodzi z mieczami. Poza tym zabrania tego prawo, więc taka osoba musiałaby ładnie beknąć za taki kaprys.

-Rzecz w Moltirii-być może to jakiś szyfr, lecz Learmont nie mógł wpaść na pomysł, w jaki sposób mógłby go złamać.

-Wolnym krokiem dotarł do bram Królewskiego Parku-to była już kompletna bujda. Strażnicy prędzej by go rozstrzelali, niż przepuścili od tak sobie.

-Strażnicy zdjęci jakimś niepojętym przerażeniem nawet nie próbowali go zatrzymywać-teraz uznał to za oczywistą bajkę. Wielu ochroniarzy nie przestraszyłoby się jakiegoś jednego człowieka w przestarzałym ubraniu.

-Głuchy na wołania i upomnienia dotarł przed jego oblicze, nawet nie skłaniając głowy wyjął zza poły płaszcza zapieczętowany czerwonym lakiem zwój i bez słowa odszedł-to ponownie włożył między bajki, ponieważ do królowej nie dało się od tak wejść, a tym bardziej od tak wyjść, skoro weszlo się bez pozwolenia.

-Co głosiła treść zwoju? Tylko kilka prostych słów: „Bramy światów zostały otwarte. Strzeżcie się. Czuwajcie.”

Po tym stwierdzeniu musiał zadać sobie jedno, bardzo ważne pytanie. Brzmiało ono mniej więcej w ten sposób: "Jakich, do cholery ciężkiej, światów? Jakie bramy? Co ona pieprzy?"

-Co ma to wspólnego z wami? Myślę, że wiadomość traktowała między innymi o was. O sposobie w jaki tu przywędrowaliście. No nie patrzcie na mnie jak na wariatkę!

-Z pewnością!-sarknął Thomas, krzywiąc się przy tym. Tego było zdecydowanie za dużo. Mógł śmiało stwierdzić: FFFP, czyli Fikcja Fikcją Fikcję Pogania.

Geneza przekształceń do tej formy wzięła się z języka rosyjskiego, gdzie ZSRR było zapisywane cyrylicą jako CCCP. Słyszał różne tłumaczenia tego skrótu oraz tworzone nowe, a zawsze były nieco oryginalne.

-Myślicie, że łatwo wytłumaczyć komuś coś, o czym ma się jedynie mgliste pojęcie? Zaraz powinna przyjść tu Lasair z Nasarin. Ona powinna zrobić to po stokroć lepiej niż ja. A w międzyczasie...

Mimo swego osobistego przekonania o nieprawdziwości wszystkiego, co go otacza oraz braku wiary w słowa Vincent, Thomas czuł się coraz bardziej niepewny i zagubiony.

-Mógłbyś mi pokazać jak wyglądają w waszym świecie pieniądze?-zdanie owe sprawiło, że zarówno pogłębiło się uczucie zagubienia, a jednocześnie poczuł się znacznie pewniej i już miał dać kobiecie dziesięć tysięcy funtów za dobrą grę. Chciał nawet zaproponować jej rolę w filmie, gdy nagle ktoś przybiegł.

-Wy jeszcze tutaj? Mamy piętnaście minut! Ruszcie się!-były to dwie kobiety.

-Ale do czego? Kurwa mać-warknął, podążając za pozostałymi, ponieważ nie mógł skontaktować się z nikim, niezależnie czy znajomym czy nie.

Ten... Emil? Tak, Emil, mówił, że pieniądze mu się nie przydadzą, tak jak komórka i inne gadżety. Śmiał w to wątpić, albowiem uważał to wszystko za grę aktorską, a wszystkich za świetnych aktorów, lecz narazie nie miał dowodów. Narazie.

Nagle stwierdził, że doszli do jakiejś wilgotnej jaskini. Po co oni tam lezą? Wdepną jeszcze w jakieś gigantyczne kupsko krowy czy niedźwiedzia lub innego tałatajstwa.

Strumyczki wody spływały po ścianach jaskini, sugerując, iż dostają się tu przez pęknięcie, przez które woda wpływa do środka, tworząc cienkie strużki wody o fantazyjnych wzorkach.

Nie mniej jednak dosyć szybko wyparowywały one, czego powodem było gigantycznej wielkości ognisko, budzące zdecydowanie przyjemne skojarzenia.

Był tutaj Emil, trzymający jakieś zwoje oraz... bodajże Jan z naprędce zerwanymi naręczami owoców. Była także Nasarin i on, przyglądający się wszystkiemu znad uniesionych brwi.

Musiał przyznać, że efekty specjalne były porządne i obsada musiała się solidnie napracować, by coś takiego zrobić.

-Naprawdę przepraszam was, że wygląda to tak ostatecznie źle-powiedziała szybko jakaś kobieta, zaś Learmont skrzywił się.

-Delikatnie powiedziane-warknął.

-Wybaczcie nam. Jeżeli za pięć minut nie odprawimy rytuału stracimy jakiś miesiąc, który normalnie musielibyście poświęcić na drogę.

-Nic mnie to nie obchodzi!-powiedział, zaczynając wpatrywać się w płomienie.

-Aj... Wy nawet nie wiecie po co i gdzie tak naprawdę się znajdziecie... Hm.... O wszystkim powie wam Emil. Jest najlepiej poinformowany i w dodatku opanowany. Przygotujcie się. Poczujecie lekki dyskomfort i uczucie jakby ktoś przeciskał was przez wąską rurkę-wyjaśniła.

Początkowo czuł oburzenie, ponieważ ciągle wokół kłamano, lecz reakcją na ostatnie zdanie było zbladnięcie. On wybitnie nie lubił być przeciskany przez wąską rurkę. Co prawda nigdy tego nie doświadczył, lecz był przekonany, że by mu się nie spodobało.

Nagle kobieta o żółtych włosach i Vincent zaczęły coś śpiewać, a ogień zareagował tryskając iskrami. Ponadto w robiło się coraz bardziej gorąco, szczególnie w garniturze, nawet najlepszym.
Niepokojącym było to, że ogień zbliżał się, aż w końcu... pochłonął ich!

Obrazy pojawiły się mu przed twarzą. Zobaczył... kogoś. Był to mężczyzna z lutnią... Zaraz! To Thomas Learmont! Jego imiennik o takim samym nazwisku! Tomasz Rymopis!
Co on tu robił? Nie potrafił tego odgadnąć i jednocześnie chciał to od siebie odsunąć oraz poznać co to wszystko znaczy...
Gwałtowny śmiech rozbrzmiał mu w czaszce, natomiast tuż przed nim pojawiło się jedno, gigantyczne oko, na widok którego wzdrygnął się.

Nagle głosy ucichły, a on ponownie znalazł się w pustce. Tym razem było to jednak dużo krótsze i nie tak bogate w doznania. Po tym pojawił się na szarej równinie o szarobrunatnym niebie zapełnionym przez chmury, natomiast w oddali majaczyły jakieś ruiny.

Był również siwy kruk, siedzący na szczątkach krzaku. Dziwnym był jednak jego wzrok, który był jakby inteligentny oraz nienaturalny.

Nagle odwrócił się i zobaczył zanikającą za plecami jaskinię.

Reszta zaczęła ze sobą rozmawiać, ale Thomas nie dołączył się do rozmowy. Rozmyślał nad tożsamością dziwnego oka. To jedno oko było przerażające, porażające i paraliżujące. Tak jakby je znał od wieków, a jednocześnie nie spotkał ani razu. Tak jakby patrzył na nie i tylko na nie od zawsze, a jednocześnie jakby go na oczy w życiu nie widział.

Coś w tym było. Może odpowiedzi należałoby szukać w opowieściach babci...

-O kurwa!-sapnął. Przypomniał sobie bitwę na Magh Tuirseadh. Odbyła się wtedy wojna między Tuatha de Danaan i Fomorianami. Piękna rasa i obrzydliwa rasa. Uczestniczyli w tym również ludzie, zaś w bitwie wsławił się Nuada i Lugh.

Nuada dzierżył Clawdwfech, legendarny miecz utożsamiany z Elskaliburem Króla Artura, zaś w dłoni Lugha spoczywała Włócznia Lugha. Jedno z czterech potężnych insygniów.

To nikt inny jak Lugh zabił najstraszniejszego przeciwnika, z jakim można było się zmierzyć, wodza Fomorian, który jednym tylko spojrzeniem, potrafił z łatwością zabić każdą istotę.

Lugh zabił go, rzucając włócznią w czuł punkt wodza, czyli w oko. Jedno, jedyne oko, jakie miał.

Balor...
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline  
Stary 24-05-2009, 12:54   #33
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
Zdarzenia. Są, były i zawsze będą. Każdy, nawet najlichszego wzrostu i postury o tym wie. Coś cały czas się dzieje. Ktoś plecie sieć nićmi czasu i miejsc. Sieć o wzorze tak skomplikowanym i delikatnym, że nawet najmniejszy błąd kosztować może zagmatwanie całości. Zapętlić nie znaczy jednak przerwać. Pajęczyny losu mają właśnie to do siebie, że choćby z wściekłością szarpały je tysiące pazurzastych łap, one będą istnieć nadal. Zachodzić na siebie, sczepiać się, tworzyć całość. Zgrubieją w miejscach łączeń, gdzieś skostnieją. Wtedy nikt, zupełnie nikt nie będzie w stanie ich zrozumieć i pojąć. Zbyt powierzchowne są umysły ludzkie. Odpowiedzi najgoręcej poszukiwane za to najczęściej leżą u samego dołu.

***

Mike szedł zatłoczoną ulicą z trudem walcząc o oddech i bezskutecznie próbując wznieść się ponad trzęsący się, okrążający go mur głów. Upalna wiosna unosiła się właśnie w pełni swej postaci i lejąc żar promieni słonecznych z czystego nieba, przyprawiała o zawrót głowy. Szczególnie silny zapach kwitnących pokotem drzew i kwiatów na miejskich klombach. Mike woni tych nie mógł jednak uświadczyć. Jego nozdrza zaprzątał bowiem równie skondensowany odór spoconych ludzkich ciał. W żadnym stopniu nie było to przyjemne, tym bardziej, że Mike umówiony był na spotkanie. Miało się ono rozpocząć dokładnie trzynaście minut temu. Ktoś w zniecierpliwieniu na niego czekał, a tymczasem on ugrzązł w chodnikowym korku zdającym się nie mieć końca. I początku.

Nie zważając na złorzeczący tłum przepychał się do przodu w pełni brutalności. Dzierżona w dłoni czarna teczka, a właściwie podręczny neseser zabezpieczony cyfrowym zamkiem ze szwajcarską gwarancją jakości, zwykle doskonale zdawała egzamin podręcznego tarana. Czasami sprawdzała się nawet jako maczuga, czy coś w ten deseń. Teraz jednak bolesne uderzenia tytanowych okuć nie chciały zdziałać za wiele. Wręcz przeciwnie. Rażony tłum zdawał się wprost proporcjonalnie do liczby i siły uderzeń gęstnieć i przybierać na swej straszliwej wadze. I jeszcze ten nabierany z trudem równym herkulesowych prac oddech, który nie dostarczał do mózgu tyle czystego tlenu ile powinien. Ale Mike dzielnie torował sobie drogę robiąc wszystko, co zrobić można w takiej sytuacji. Kopał po kostkach, obrażał, przyspieszał i sarkał. Naprawdę się spieszył. Poza tym był już w takich sprawach swego rodzaju specem.

Pan Salvado czekał. A to nie wróżyło nic dobrego chyba dla nikogo w jego bliższym czy dalszym otoczeniu. Salvado przynależał do nielicznej grupy tych ludzi, na których to inni, nawet jeżeli nie wymaga tego sytuacja, muszą, z zapartym tchem i potem występującym na twarz, czekać. Sprzeciwiał się temu porządkowi rzeczy chyba każdy. No, dopóki nie stanął z nim twarzą w twarz. Wtedy milkły wszelkie dyskusje. Ogólnie rzecz biorąc osoba Pana Salvado była tematem tabu i nikt nie warzył się go przełamywać. Kurczowo trzymali się tego nawet, ci, których wyrzucił z pracy, a było takich wielu. Skąd brał się ten cały strach? Nikt za bardzo nie potrafił sprecyzować owego zagadnienia. Może to te rozbiegane, małe oczka, nie potrafiące się zatrzymać, może nieczułość bijąca z twarzy, a może sięgające chyba samych trzewi ziemi kontakty, które zmotywowane najcichszym mruknięciem Salvado mogły dosłownie zamazać ślad po niemal każdym człowieku.

Właśnie mniej więcej z takich pobudek, z reguły zrównoważone i stabilne nogi Mike’a drżały niemiłosiernie, a umysł wariował gotów porozbijać głowy tych pacanów wokoło. Jedynym niestety, co dało się w zaistniałej sytuacji zrobić, było bezwolne oddanie się nurtowi tłumu, który powoli i leniwie niósł naprzód. Więc płynął. Ze zgryzoty przymykając oczy, próbując opanować rozsadzające wnętrze drogiego, włoskiego garnituru.

Siła jakiej naiwnie się powierzył, zaniosła go niezupełnie tam, gdzie by sobie tego nie życzył. Rzuciła go bowiem przed okupowany do granic wytrzymałości budynek jakiegoś baru czy pubu i brutalnie doń wepchnęła. Znalazł się pomiędzy podekscytowanymi mężczyznami i rozkrzyczanymi kobietami żywo komentującymi jakieś zdarzenie. Nie bardzo mógł zobaczyć wokół czego zacieśnia się krąg ludzi, ale słyszał i widział komunikat telewizyjny dobiegając z uwieszonego pod sufitem, dużego telewizora.

- … W obliczu zdarzeń przed jakimi stajemy w dzisiejszej niepewnej codzienności… - podniecony krzyk kogoś obok – …obojętni! Zagrożony może być każdy z nas. Jeżeli ktoś wie cokolwiek o miejscu aktualnego pobytu …– nowy, tym razem wrzask, pełen bólu - …jest natychmiast policję. A teraz wiadomości lokalne…

Nie usłyszał ani nie zobaczył już nic więcej. Porwany został nurtem wyjącego ze strachu tłumu. Nurt, który wyprysnął z nim na ulicę tym razem nie był jednak leniwy i powolny. Wręcz przeciwnie. Burzył się i ciskał dokoła tumanami białej piany. I zawodził. Płakał. Niesiony, pchany biegł. Bo cóż innego miał robić.

Godzinę później, po odbytej rozmowie ze swoim straszliwym szefem stał pod gmachem wieżowca firmy Medicine AX Company. Doprowadzony do kresu równowagi psychicznej, spięty tak jak most tuż przed zawaleniem. To były istne szczyty arogancji i bezczelności wzmocnionej wyrafinowanym whisky i dymem cygara, za które kupić można by roczne wyżywienie dla niejednej z amerykańskich rodzin. Poprzysięgał sobie zemstę. Tak perfekcyjną i doskonałą, jakiej nie widział współczesny świat. Pożałuje tego. Nawet jeżeli on, Mike, jest tylko mrówką, a Salvado obrośniętym w tłuszcz słoniem indyjskim.

***

Było kiedyś takie pewne słowo w języku falvińskim, które nazywało wiele rzeczy jednocześnie. Wieki temu, ale wiem, że było. Określało zarówno ogień, sen i… coś jeszcze. Na pewno ważnego, hmm…
Zaraz… Duży, długowieczny ptak, czarnej barwy… jakoś tak dziwnie na niego mówili. Ach tak, już wiem: kruk. No właśnie. Jak to już mówiłem, w przeszłości używano wyrazu obecnie wchodzącego już w zakres mowy archaicznej. Szkoda, bo naprawdę mi się podobało. Wiele mnie z nim łączyło. Ale co ja będę się rozwodził. Tengrod – tak właśnie brzmiało.


Fragment Pamiętnika

Dlaczego tu jesteśmy, po co, w jakim celu, w jaki sposób, dlaczego właśnie my a nie kto inny oderwany został od przywileju spokojnej śmierci, czy to ma jakikolwiek sens, uciekać, czy brnąć do przodu w nieznane, można spojrzeć wprost w oko samego Balora i wyjść z tej konfrontacji bez szwanku, spoufalać się z tymi tępymi bezmózgimi, przyszłymi kopaczami rowów… - trudno nawet nazwać szaleńczy wir myśli kilku osób, które ogrzewane coraz bardziej zabójczymi promieniami słońca kryjącego się na razie za grubą, gdzieniegdzie porozrywaną przesłoną szarych chmur, stały pośrodku "niczego" - zniszczonych równin. Wir ten wyrażany był potokiem nierzadko ostrych słów wymienianych pomiędzy pięcioosobową grupką.

Głośna rozmowa, która niewątpliwie przepędziła by z obszaru o promieniu mili niejednego zaprawionego w łowach drapieżnika, o ile oczywiście na tym pustkowiu takowe żyły, rozgorzałą na nowo. Kruk naprzeciw trwał jednak w niewzruszonej pozie idealnego spoczynku i nadal z niepomiernym zdziwieniem, które zionęło z jego szklistych oczu, obserwował ludzi. Jego desperacja i niemożność podjęcia ścisłego działania po części wypływała ze starości i niezbyt świeżego już umysły. Ważniejsze jednak było to, co obserwował do tej pory i nasuwające się wnioski. Kruk od kilku lat swego ptasiego życia widział bowiem tylko krew, ogień i zniszczenie tak owocnie płynące z rąk właśnie dwunożnych, perfekcyjnych w swych poczynaniach osobników rozumnych – ludzi. Tamci mieli ostre, długie miecze, którymi bez opamiętania machali wokół siebie czyniąc krzyk i ból. Mieli szybkostrzelne łuki, i narowiste rumaki, które – hańba dla zwierząt – cieszyły się mogąc stąpać w ciepłej jeszcze jusze. A ci tutaj… Nie mógł uwierzyć. Jeden z naręczami owoców, nie mięsa, w rękach, reszta nie krzyczy, bez pancerzy, broni, od czasu do czasu mógł nawet zauważyć delikatny uśmiech na którejś z twarzy. Przekrzywił głowę.

Doskonale pamiętał dzień, kiedy postępujące zło po raz pierwszy zajrzało mu w oczy i napełniło je wiecznym napięciem. Tak jak dzisiaj siedział na jakimś bezimiennym krzaku obserwując grupę kupców zawierających arcyważną umowę, czy traktat. Zobaczył, a może tylko poczuł woń gniewu i bezpodstawnej nienawiści do wszystkiego, co piękne i niewinne. A potem… Potem odurzyła go woń krwi i paraliżującego bólu, która wdzierała się do głowy i uniemożliwiała działanie, nawet jeżeli miałoby być paniczną ucieczką.

Ale zaraz! Teraz czuł się podobnie. W jego zmęczonym starością ciele rozlewała się niemoc. A może… A jeżeli to jakaś doskonalsza forma agresorów, przemknęło mu przez pierzasty łepek. Jeżeli oni miast mordować kochają? Jeżeli osiągają tym postępowaniem te same, identyczne skutki? Nie! Nie!!! Kruk jak w amoku zamachał skrzydłami i wzbił się do lotu starając nie patrzeć się w te niby spokojne, ludzkie oczy. Przemknął nad spopielonymi resztkami niegdyś świetnego miasta i zanurkował ku wyschniętej dolinie, korycie wyrytym przez wyschniętą obecnie rzekę.

- Ty, wszechwładny panie biznesmen – mężczyzna imieniem Mark jakby dopiero zauważając, co się dokoła dzieje, obrócił się do Thomasa - może byłbyś łaskaw uruchomić swoje niewyobrażalne kontakty i łaskawie powiedzieć nam, gdzie my, do ciężkiej cholery, jesteśmy. Co?

Mówiąc to przywołał wymalował na twarzy groźny grymas i rzucił zapytanemu wojownicze spojrzenie. W tym właśnie momencie coś cicho zapipczało. Dźwięk był metaliczny, nienaturalny, a już na pewno nie mógł występować w przyrodzie. Mark jednak natychmiast domyślił się, co jest jego źródłem.

- Patrzcie na tego frajera… - rzucił zaśmiewając się. – Niby taki bogaty i cwany, taki pewny siebie, a tu proszę… Pik, pik… I już staje się bezradny jak dziecko. Jak staruch bez laski normalnie! – Zaśmiał się. – Pik, pik i już… Ha ha! Pan burżuj traci kontakt ze światem!

Widząc wyraz bezgranicznej wściekłości na twarzy Thomasa, który już od pierwszych chwil zbierał siły, by eksplodować, oddalił się trochę i żywo gestykulując kontynuował.

- Nie wiem jak wy, ale ja idę szukać jakiegoś miasta, w którym powiedzą mi, o co w tym wszystkim chodzi. Żegnam.

Wydawał się otumaniony, zupełnie jakby nie pamiętał już ognia, pieśni, Lasair i masy innych niesamowitych, fantazyjnych rzeczy. Odwrócił się i biegiem ruszył wprost ku ruinom.

A oni nadal stali nie wiedząc co robić. Bezbronni. Nie tylko pod względem braku oręża, ale także czegoś o znaczeniu nieporównywalnie większym – informacji. Bogaci tylko w torbę owoców i kilka zwojów pergaminu. Po chwili jednak stało się coś, co mogło spojrzenie na sytuację i zmusić do powzięcia jakiś kroków. Choćby takich, które uchroniłyby od groźby rychłej śmierci z barku wody. Usłyszeli przerażony ryk niosący się gdzieś od przodu. To był głos Marka.

- Tu są zwłoki! Trup! Świeże zwłoki! Aaa…

***

Dwanaście dni wcześniej, Francja

Trudno sobie wyobrazić radość młodej dziewczyny czekającej na „takiego słodkiego, fajnego chłopaka”. Trudno pojąć co roi sobie w głowie, jak usprawiedliwia się przed samą sobą z powodu przedkładania rozrywki nad obowiązki i swojej domniemanej nieodpowiedzialności. Bardzo łatwo zauważyć jednak nietypowe elementy w jej zachowaniu...

Wysoka brunetka o brązowych oczach siedziała na nasłonecznionej ławce umiejscowionej gdzieś w obrzeżach miejskiego parku, tuż przy fontannie i… była ponad chyba wszystkimi przyjętymi normami szarego, nie rzucającego się w oczy zachowania. Nerwowo postukiwała raz jedną, raz drugą nogą, co chwila przeglądała się w małym lusterku, układała zdające się leżeć nierówno włosy, wygładzała fałdy ubrania. Fakt, że na kogoś czekała był niemal oczywisty. Właśnie miała wyjąć z torebki telefon, gdy usłyszała za sobą nieprzyjemny głos powitania. Szybko otrząsnęła się i z już z radosnym uśmiechem wstała.

 

Ostatnio edytowane przez Sulfur : 24-05-2009 o 22:15.
Sulfur jest offline  
Stary 04-06-2009, 21:57   #34
 
Penny's Avatar
 
Reputacja: 1 Penny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemuPenny to imię znane każdemu
- Zaraz... porwał twoją siostrę? Jak to możliwe? - zapytał Emil zdziwiony.

Nasarin odwróciła wzrok i zarumieniła się lekko. Pytanie Emila wprawiło ją widocznie w niemałe zakłopotanie.

- Nie wiem - stwierdziła zaciskając pięści. - Effie nie mieszkała ze mną. Miała... - kobieta zawahała się na moment - ona ma własne życie. Była w Europie w tym czasie, a ja w Turcji...

Nie zamierzał pytać o więcej szczegółów. Widać było, że odpowiedź sprawiała jej pewien kłopot. Ważny był sam sens. Emil odwrócił się w stronę niedowiarków.

- Czy to wystarczający dowód na to, że oba światy się nakładają?
Potem znów skierował swoje słowa do Nasarin.
- Dlatego mamy powody, by razem dorwać Maga - rzekł lekko fanatycznym tonem. - Zalecałbym też, aby trzymać się razem, bo to niebezpieczne miejsce. Teraz, chodźmy... gdzieś...

Jednak nie trzymali się razem, co zauważyła kiedy tylko odwróciła się do Thomasa i Marka, którzy zawzięcie się ze sobą kłócili. W końcu Mark odszedł zostawiając ich samych.

„Jasne, nie rozdzielajmy się” – pomyślała przewracając oczyma. – „Łatwo mówić.”

Nasarin słysząc okrzyk Marka ruszyła w jego stronę. Parę chwil później poddawała już oględzinom rozkładające się zwłoki oparte o złamany blok szlifowanej kolumny, prawdopodobnie łuku. Odziany był w podróżny płaszcz, a do boku przypasany miał miecz. Nieopodal leżał nagi szkielet jakiegoś zwierzęcia, najprawdopodobniej koń.

- To chyba jakiś tubylec – stwierdziła klękając obok trupa. Zasłoniła ręką usta i nos przez co jej głos stał się trochę niewyraźny. – Zaczął się już się rozkładać, ale może tu leżeć już od dawna. Przez to powietrze trochę się zmumifikował. Hm… To zdecydowanie mężczyzna w średnim wieku, może trochę młodszy. Zabiło go… oh…

Kobieta ostrożnie podłożyła rękę pod plecy zmarłego i odsunęła go od kolumny ukazując im poszarpane ubranie i dwa szerokie cięcia.

- To nie wygląda jak rany kłute… - stwierdziła marszcząc nos.

-Zdecydowana przesada... Z chłodni zwłoki wyjmować i robić jakieś paskudne cięcia... – usłyszała za sobą zniesmaczony głos Thomasa. - To już podpada pod bezczeszczenie zwłok... Niesmaczne...

Kobieta spojrzała zdziwiona na mężczyznę, po czym wstała wycierając ręce w spodnie.

- One nie są z chłodni – stwierdziła. – Jestem pewna, że gdybym zajrzała mu do ust połowa zębów byłaby zepsuta. To nie są żadne żarty. To się dzieje naprawdę.

Nagle Thomas zaśmiał się.
-Już wiem jaki popełniłem błąd. Za mało kontaktów miałem z naukowcami. Gdybym znał ich sztuczki, wiedziałbym w jaki sposób to ustrojstwo wyłączyć. Z pewnością jesteśmy w jakiejś chorej projekcji – stwierdził. - Być może nawet podczepili się do mojego mózgu i teraz śnię? Właśnie, to może być prawda, bo w żadnym studio nie osiągnie się takich efektów. Tak, z pewnością za tym musi stać jakiś nowatorski projekt naukowy, na który nie zwróciłem uwagi.

Nasarin parsknęła śmiechem i przewróciła oczyma.
- To NIE JEST żaden projekt naukowy. Oh, przypomnij sobie! Co się stało zanim otworzyłeś oczy na Flavii?

-Skąd mam wiedzieć? Pewnie Mark zawiózł mnie do szpitala, ale oczywiście nie mógł wiedzieć, że umieszczą mnie w jakimś prototypowym urządzeniu... Na pewno niedługo mnie odłączą, bo przyjdzie nie tylko Mark, ale i Albert. Na pewno tak naprawdę leżę w Szkocji i niedługo się obudzę.

- Zawsze wiedziałam, że Szkoci są dziwni, ale teraz zaczynam myśleć, że jesteś gejem – stwierdziła ironicznie, opierając ręce na biodrach. – Posłuchaj, Thomas. Zanim ja otworzyłam oczy na tej cholernej wyspie, byłam na stażu w Turcji. Poślizgnęłam się i wpadłam w ukrytą piwniczkę rozwalając sobie zapewne głowę. A teraz jestem tutaj. I dowiaduję się, że moja siostra została porwana przez jakiegoś szaleńca, co jest cholernie prawdopodobne, bo nie miałam od niej żadnych wieści od ponad miesiąca!

-A więc musi to być coś większego niż zwykłe testowanie. Połączenie umysłów na taką odległość wydaje się niemożliwe, a jednak dokonali tego... Ciekawe w jaki sposób. Może poprzez któryś z satelitów... Czyli musiałaś im podpaść ty albo twoja siostra, skoro uwikłali cię tak bardzo. Oby tylko Alberta nie zwerbowali...

Zatkało ją na kilka chwil. Po czym znów wybuchła śmiechem. Wydawało jej się, że nic do niego nie dotarło.
- Jesteś beznadziejnie tępy – stwierdziła, gdy tylko odzyskała oddech. – Nie jesteśmy w „Doktorze Who”. Obudź się wreszcie!

-Nie, takie rzeczy nie dzieją się naprawdę. Wchodząc w ogień musimy się poparzyć, nie istnieje ląd o takiej nazwie. Skoro coś nie istnieje, to nie możemy się tu znajdować fizycznie, a skoro nie znajdujemy się fizycznie, mentalnie, czyli to istnieje tylko w chorej wyobraźni, naszej głowie lub programie komputerowym. Innego wyjścia nie ma.

- Skąd masz pewność, że w ogóle żyjesz? - spytała. - Skąd masz pewność, że jeśli coś jest to jest, a jak czegoś nie ma to nie ma?

-Skąd mam pewność? On uderzenia łbem w klozet się nie ginie, nawet wtedy, kiedy powodem był rozbijający się, warty trzydzieści milionów funtów brytyjskich, prywatny odrzutowiec.
Poza tym jak czegoś nie ma, to nie ma. Proste. To nazywa się logika. Myśląc logicznie, skoro czegoś nie ma, to tego nie ma.
Świat poznaję się za pomocą zmysłów i rozumu, a skoro rozum mówi, że coś jest czystym absurdem i oczywistym jest, iż coś nie istnieje, to znaczy, że nie istnieje. Nie ma różowych słoni w baletkach i spódniczkach, które unoszą się nad ziemią jak piórka... Tego też nie ma.


Nasarin czuła jak narasta w niej irytacja.
- W takim razie kiedy walnę kamieniem w twój pusty łeb to cię nie zaboli, bo przecież tego kamienia nie ma. Problem w tym, że ty tu jesteś, Thomasie. Czujesz ten zapach zgnilizny, czujesz suchość w gardle. Gdybyś ugryzł jeden z owoców, który tu przynieśliśmy poczułbyś jego smak, zapach. I uważasz, że to nie istnieje...? Ale jeśli tak bardzo upierasz się na bycie w środku jakiegoś programu naukowego albo co gorsze wytworu twojego umysłu to chociaż nie walcz z tym, bo to walka z wiatrakami.

- Nie rozumiesz. To nie istnieje w sensie fizycznym. To mózg jest ośrodkiem, odbierającym bodźce, więc poprzez podłączenie do niego i dostarczanie odpowiednich impulsów, z pewnością da się wygenerować ból, który będzie pochodził z tego samego miejsca, które zostało uderzone. Mózg odbiera również obrazy, wonie, dźwięki... Wszystkie bodźce. Podłączenie do ludzkiego mózgu daje potężne możliwości dla tego, który wszystkim steruje. Staje się bogiem tego, nad którym sprawuje kontrolę.
Taka osoba, poprzez przesłanie informacji o głodzie, może doprowadzić do samostrawienia danej osoby i śmierci.
Jesteśmy w świecie umysłu lub programu, co nie znaczy, iż nie będziemy niczego odczuwać.
Podczas snu niczego nie czujemy, ponieważ odpowiednie ośrodki, odpowiadające za porą czuwania, wyłączają się tak, jakbyś wyłączyła telewizor, a uaktywnia obszar marzeń sennych.
A co otrzymasz, jeżeli aktywny będzie obszar odpowiedzialny zarówno za czuwanie jak i sen? Właśnie... Będziemy śnić, a ból będzie prawdziwy, głód też, będziemy widzieć, słyszeć, czuć, analizować, działać zgodnie ze swoją wolą, a nie rzutem w dany krajobraz, przez własny umysł.


Thomas zamilkł na chwilę, po czym dodał:
-Mając kontrolę nad wszystkim, nie masz nad niczym, bo jest ona we śnie, a nie naprawdę.

- Naprawdę krócej tego nie można powiedzieć? - spytała unosząc lekko brwi. - Dla mnie ważniejsze jest to byś przestał gadać bzdury o tym, że zaraz ktoś cię odłączy od tego... czegoś. Jesteśmy w takiej a nie innej sytuacji i na razie nic się nie zanosi na to, że się to zmieni. Więc skup się na bieżącej sytuacji.

Po jego minie widziała, że to nie był dobry pomysł. Czekał ich kolejny długi wykład na jakiś irracjonalny temat.
-Skąd możesz wiedzieć, że tak się nie stanie? Nie zanosi się dlatego, że o tym nie wiesz? Tu kłania się kartezjański racjonalizm filozoficzny. świat należy poznawać za pomocą rozumu.
Jaka jest szansa na to, że mam rację? Według twierdzenia Thomasa Bayesa, jest na to dokładnie 50% szans. Połowa.
Przy założeniu, że zmieściłem się w owej połowie, prawdopodobieństwo odłączenia nas od programu wynosi 50%. Tak również wynika z twierdzenia Thomasa Bayesa.


- Zapominasz o pozostałych 50%, które nie są aż tak optymistyczne - stwierdziła niemal oskarżycielskim tonem. - Dlatego radzę działać nawet jeśli to, co nas otacza jest nieprawdziwe.

-O niczym nie zapominam. Nie twierdzę, że stanie się tak, jak mówię, bo moje szanse na trafienie, wynoszą dokładnie 50%, a to już za dużo. Opierając się na jednej takiej połówce, nic się nie stanie, lecz na trzech, to już co innego.
Wtedy szansa trafienia spadnie do jednej ósmej. Zbyt wiele możliwość pomyłki.
Rozszarpię kogoś, kto mnie tu umieścił... Wasyl i Sasza go rozniosą na strzępy niezależnie od technologii, jaką dysponuje.


Nasarin przewróciła oczyma, ale nie skomentowała tego. Nie miała już sił spierać się z tym człowiekiem. Twardo stąpał po ziemi i żadne argumenty do niego nie przemawiały. „Ciekawe czy kiedykolwiek załatwił coś sam…” – pomyślała.

Spojrzała na wpół rozłożone zwłoki, po czym podeszła do nich i odpięła od pasa miecz.
- Emilu, w którą stronę do miasta, o którym wspominałeś? – spytała wysuwając klingę z pochwy. – Musimy stąd iść.
 
__________________
Nie rozmieniam się na drobne ;)
Penny jest offline  
Stary 04-06-2009, 23:19   #35
 
Terrapodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Terrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłośćTerrapodian ma wspaniałą przyszłość
Emil nie słuchał ich wymiany zdań. Nawet gdy znaleźli tego trupa. A może coś docierało do niego. Przeglądał mapy, które porozkładał sobie na ziemi. Co wy wiecie... - pomyślał o ich kłótni. Przesunął prawą dłonią po lewym nadgarstku i z zaskoczeniem odkrył, że ma tam blizny. Tym bardziej musiał walczyć. Nic nie wiecie... jesteście bogaczami, których nic nie martwi, a na życiu zwykłych ludzi się nie znają... Gorzkie poczucie niesprawiedliwości popłynęło w żyłach wprost do serca. A potem znów ta oczywistość - przecież i tak nie zamierza już żyć. Matką się ktoś zajmie, na pewno.

A może nie warto umierać?

Analizował mapę, która przestawiała Falvię. Nie widział w tym żadnych znaków szczególnych. Rozejrzał się i stwierdził, że są na cholernym pustkowiu. W oddali było jakieś miasto, ale to nie pomogło do końca. Owszem zawężało teren poszukiwań. To żadna pewność.

Dopiero pytanie kobiety wyrwało go z zadumy. Słowa pochodziły jakby z jakiejś bariery. Wtedy zauważył, że ma miecz, ale nie chciał się w to zagłębiać.
- Emilu, w którą stronę do miasta, o którym wspominałeś? - spytała.
Mężczyzna nie odpowiedział. Zwinął mapy w rulony i zebrał w rękach.
- Zapomnij o czym mówiłem - odrzekł cicho. - Nie mam pojęcia gdzie jesteśmy. To zupełne pustkowie, ale... Możemy iść w stronę tamtego miasta.
Wskazał ręką ruiny w oddali.
- Innej drogi chyba nie ma. Można skierować się w jakiekolwiek miejsce na horyzoncie, ale nie wiemy gdzie się znajdziemy i po jakim czasie.
 
Terrapodian jest offline  
Stary 12-06-2009, 20:42   #36
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
To naprawdę niesamowite… - jedna z dwóch postaci odezwała się po krótkiej chwili wymownej ciszy. – Żyć tak na świecie i nawet nie zdawać sobie sprawy z tego, że gdzieś jest ktoś, kto zrozumie każdy twój gest, każde najmniejsze westchnienie, każdy…
- … Bólu jęk? – wpadła jej w słowo postać przycupnięta tuż obok.
- …Każde spojrzenie i… - ucichła zaskoczona. – Co? Co powiedziałeś?
- Nic szczególnego, zamyśliłem się tylko – odparła postać głosem niezachwianym i miękkim zarazem. – Ale masz rację, to naprawdę niesamowite, a zdarza się jednak tak często. Sprawia tyle bólu i cierpienia, istna tortura psychicznej sfery człowieczego umysłu. Straszne, prawda?
- Tak… A tylu ludzi to spotyka
. – Nagle rozpromieniła się i krótko powiedziała. – Ale my mamy siebie, prawda, kochanie?
- Masz rację, Effie, jak zwykle masz rację… - postać uśmiechnęła się w sposób co najmniej dwuznaczny.

Jakąś godzinę potem podnieśli się z ławki i przez zalany ciemnością nadchodzącej nocy park ruszyli ku ożywającemu jakby teraz miastu. Minęli tworzące jedność z zieloną ścianą drzew i krzewów płaty żeliwnej bramy i zniknęli w wirze jarzących się bielą, żółcią i czerwienią świateł nieodłącznych dwudziestemu pierwszemu stuleciu, jakie zaczynało swoje rządy na zagubionej w oceanie nicości planecie Ziemi.


Kilkaset, bądź kilka tysięcy kilometrów dalej, w niewielkim mieszkaniu, mogącym być własnością zarówno najuboższej warstwy społecznej, jak i tej postawionej nieco wyżej, a żyjącej skromnie z wrodzonej lub nabytej cechy oszczędności czy najzwyczajniejszego skąpstwa, pewien mężczyzna o wyjątkowo unikalnym grymasie rysującym się na twarzy, gorączkowo bazgrał coś na białej kartce – jednej z wielu, układających się poniżej w wielki, nieregularny stos o postrzępionych brzegach.

Słychać było ciche posykiwanie dobiegające co chwila z jak najprawdziwszych ludzkich ust, ale też popiskiwanie, źródła którym, a właściwie megafonem, były usta pióra wiecznego w najlepsze tańczącego sobie po gładkiej powierzchni zbitej w cieniutką kartę masy drzewnej. To, co względnie dało się odczytać, i co bezsprzecznie musiało być tekstem właściwym brzmiało mniej więcej tak:

Los wybucha salwą śmiechu
Góry na wierzchołkach stają
I morze suchością opływa
W naszym małym kraju
Gdzie rzeczywistość
Z kpiną się chędoży

Ostrze tępi ostrze niewiedzy
Pamięci się bestia domaga
I do ludzkich serc zakrada
Wieść cicha niesie koniec
Choć początek dopiero czuje
Dusza skrytego artysty

Kontrast
Absurd
Napięcie
Krew
Krew
Krew

Krew… Tyle jej tu, wokół… W świecie naszym pięknym i niewinnym, dla każdego pięknym i dobrotliwym. Śmiać się czy płakać? Wkładać barwy żałoby czarnej, czy w biel się odziewać i ku górze spoglądać? Odpowiedzią jedyną głos z głośnika teleodbiornika. Skrzek kruczy, próba wyzwolenia duszy. I spadanie, spadanie, wraz ze światem, który miast wzlatywać ciąży u pasa, ciągłe spadanie. W wydarzeniach świata smród, w chwilach szczęścia ból, rozpacz, a potem… od nowa? (wielki bazgroł, w który niewątpliwie przelano tyle irytacji, gniewu i agresji, że wystarczyłoby do zmiecenia z powierzchni ziemi całej armii Czyngis Hana)

Mężczyzna targnął się rzucając pióro w najciemniejszy kąt pomieszczenia, w następnej chwili dołączyła do niego zmięta w kulkę kartka. W powietrzu zadrgał rozwścieczony ryk niemocy, potem jęknięcie i głuchy plask opadającego na blat stołu bezwładnego ciała.

- To do niczego… Do niczego! Jestem jak głaz torujący najważniejszych szlak królewski. Zimny, nieczuły… a w dodatku niewymowny. Szlag… Chędożony szlag…

Szept zmienił się w nieprzerwany potok wymyślnych modyfikacji jeszcze wymyślniejszych przekleństw. Trwał on przez dobre kolejne kilka minut, potem na powrót stał się narzekaniem. I tak w kółko przez dłuższy czas, aż do chwili, kiedy ich twórcy nie pokonała niewymowna potrzeba zamknięcia zapuchniętych zmęczeniem powiek.

Tylko zza ściany dobiegał jeszcze zduszony kilkoma centymetrami betonu głos radiowego speakera. Mówił coś o wielkim wybuchu w elektrowni atomowej na Ukrainie, o rosnącym szybko napięciu między głównymi partiami politycznymi w Polsce, pośród którego znaleźli się niewiadomo skąd górnicy. (Mówiło się, że gdy tylko wyszli spod ziemi zobaczyli uliczną burdę. Czując silny głos rozsądku, a w każdym razie instynktu, czy czegoś w tym rodzaju, dołączyli do niej wykrzykując propagandowe hasła. Dalej potoczyło się samo.) Napomknął też o niewyjaśnionym zniknięciu autokaru pełnego dzieci jadących na wypoczynek ku słonecznym wybrzeżom Hiszpanii. Potem zamilkł zduszony śpiewnym głosem pani Goździkowej, która zachwalała nową smaczną zupę dominującej na rynku obuwniczym firmy Knuur… a może to była tylko nocna mara, która nawiedziła zawieszonego w śnie mężczyznę, który mimo szczerych chęci nie potrafił zostać artystą, poetą, pisarzem i dramaturgiem w jednym. Szczerze mówiąc nie potrafił nawet udawać chociażby jednego z nich. Ale teraz sobie smacznie spał. Jego spragniony innej rzeczywistości mózg sycił się ulotną bajędą przez siebie stworzoną i nazwaną. Żyć nie umierać… A raczej śnić nie umierać… A może śnić, nie budzić się? Wszystko jedno…

***


Słońce stało wysoko na niebie kiwając się w między granicami drugiej a trzeciej części nieba i rzucało najsilniejszy jak dotychczas żar na spopielałą ziemię, która mimo najwyższych chęci odtrącała swą nie tyle co nudną, ale obrzydliwie przygnębiającą barwą produktu mięsnego w zaawansowanym stadium gnicia, pleśnienia, rozpadania się, fermentowania, śmierdzenia i przyciągania much. Po chwili skupienia dochodziło się do nieprzyjemnych wniosków, że porównanie koloru ziemi do… tego czegoś… nie było wcale przypadkowe. Bo oto przed samymi oczami roztaczał się obraz… no, identyczny z minionym wyobrażeniem. Tyle tylko, że było odrobinę większy. Uroku całej sytuacji dodawały też szczątki konia spoczywające kawałek dalej. Tak, piękny krajobraz – każdy chciałby doświadczyć czegoś takiego podczas popołudniowego spacerku, odbywającego się tuż po zjedzeniu pysznego, tłustego, niedzielnego obiadku.

Ale… Grupka stłoczona wokół truchła bynajmniej nie urządziła sobie niczego, co zakrawałoby nawet o pospieszne przejście z punktu A do punktu B w cela czysto zdrowotnych. Ba, nie spożyła nawet niczego, co można nazwać by obiadem, kolacją, deserem, podwieczorkiem, czy przekąską. Była wyraźnie zmęczona i, co raczej dużo ważniejsze, zdenerwowana. Szczególne objawy tego stanu zdradzał niespokojny osobnik trzymający się trochę z dala.

Jedyna spośród nich pochwyciła miecz przypasany do boku gnijącego kawałka tworu ludzkiego, potocznie mięsa, i wymachiwała nim zupełnie tak, jakby dosłownie za chwilę odrąbać miała głowie sobie, albo, jeżeli się nie uda, komuś stojącemu najbliżej.

- Emilu, w którą stronę do miasta, o którym wspominałeś? – zapytała.
- Zapomnij o czym mówiłem – wykpił się tanio; mówił dalej. - Nie mam pojęcia gdzie jesteśmy. To zupełne pustkowie, ale... Możemy iść w stronę tamtego miasta. Innej drogi chyba nie ma. Można skierować się w jakiekolwiek miejsce na horyzoncie, ale nie wiemy gdzie się znajdziemy i po jakim czasie.

Po nazbyt krótkiej chwili milczenia, w którym wyraźnie odczuć dało się niepowstrzymaną chęć Thomasa na temat tego, co myśli o tym całym idiotycznym projekcie niespełna rozumu pseudonaukowców badających reakcje psychiczne ludzi postawionych w skrajnej sytuacji zawieszonej pomiędzy wybuchem gniewu, płaczu i radości, ruszyli w kierunku majaczących dalekim mirażem ruin dość dużego miasta, by pomieścić mogło, tak na oko, ze trzy, cztery tysiące mieszkańców. Oczywiście niegdyś, przed doszczętnym zrównaniem go z ziemi. A jeżeli odnieść by się do teraz, hm… tysiące robaków, glist, żuczków-nie-żuczków, i innych istot żerujących zazwyczaj w takich miejscach. I jeszcze coś, co poznać mieli za jakieś kilka godzin, które równie dobrze mogły skrócić się lub wydłużyć w sposób niewyobrażalny, niepojęty i niewyjaśniony, albo uparcie trwać przy swoich kilku cyferkach.



Zmrok zapadał szybko. Nie niosło to ze sobą jednak spektakularnych i niezapomnianych przeżyć wzrokowych. Po prostu dzień stawała się nocą. Wokół rozpościerała się płachta stężonego niebezpieczeństwa, która absurdalnie trzymała wszelkie licho z dala. Trzeba było jednak zwrócić uwagę na jej rzednącą gęstość i szybko niknącą grubość. Na razie słońce nie schowało się jeszcze za horyzontem i rozścielało dokoła krwawą barwę zachodu, ale… ciemności były blisko.

A oni? Oni też byli blisko. Bardzo blisko. Zdecydowanie stykali się już z pierwszymi oznakami dawnego istnienia tu wyniosłych i surowych w swym pięknie budowli, świątyń i karczem, a może tylko budynków… Wszystko jedno. W obliczu starcia owych z poziomu wzroku obserwującego nie miało to szczególnego znaczenia. No, może wyłączając z tego młodą panią archeolog, która już pewnie kipiała z wewnętrznej uciechy i podniecenia, które niosła ze sobą perspektywa całodobowego dłubania w niespotykanej kupce piasku odmiennej barwy, który okazywał się potem niczym innym niż… stwardniałą czasem kupą tubylca. Ale cóż, każda praca niesie ze sobą ryzyko zawodowe. Zaciska się zęby i brnie dalej. Taka kolej rzeczy.

Przekroczyli pas gruzów, który musiał być kiedyś murem obronnym – pewność ta wynikała z prostego faktu znajdowania się obok kolczastej kraty wysokością dorównującą zapewne dwóm ustawionym na sobie ludziach; była w całkiem niezłym stanie – i dosłownie stanęli jak wryci. Nawet kroczący posępnie, gdzieś z tyłu, milczący Mark.

Dwadzieścia metrów przed nimi, w samym środku okrągłego placyku, z pozostałościami marmuru fontanny, pionowo, niczym strażnik na warcie przed komnatą Króla, stał, a właściwie leżał, nie… stał…

Autokar…

Oznakowany logiem firmy przewoźniczej, ze szkarłatnymi zasłonkami w oknach, widocznymi gdzieniegdzie szybami, najprawdziwszy – o stalowej konstrukcji, powyginanej i lekko przypalonej jakby.

Nie mogli zauważyć go wcześniej, przesłoniły go wielkie głazy za nimi, poza tym chyba nie byli wystarczająco skupieni by dostrzec coś poza sobą. A teraz… Czy to nie absurd? Sen? Pieprzony sen!

To jednak zdecydowanie nie był koniec.

Wśród grubo zaściełającego ziemię popiołu, prochu, cząstek kości, czaszek, kawałków mieczy, strzał, łuków, tarcz i wszystkiego, co tylko mógł wyobrazić sobie maniakalny, seryjny morderca, wśród resztek ścian, mostów na wyschłymi do ostatniej zbawiennej kropli kanałów, wśród krzyku i podskoków biegły ku nim… dzieci. Ale to nie były zwyczajne dzieci. Nie takie w każdym razie, jakie widuje się w piaskownicach, na placach zabaw, czy przy stawach w parkach. One wyglądały jak malutki potworki-mutanciki. Zresztą zdrobnienia raczej tu nie pasują. Mimo niskiego wzrostu, rzekomej niewinności ich widok mroził krew w żyłach i przywoływał fale wymiotne.

Biegły, a za sobą zostawiały szlak brudu, odchodów i krwi. Biegły w kupie. Nie dało odróżnić się która ręka czy głowa jest czyja. Ale nie z racji tłoku i ścisku, bynajmniej. Bezpośredni wpływa na to miała bowiem anatomia ich dziecięcych ciał. Biegły, a z ust ich dobywał się już nie krzyk radości, ale ryk… jakby bólu, poniżenia, udręki, błagania o pomoc, chyba wszystko, co ostateczne tu pasowało.

Teraz, gdy zbliżyły się wystarczająco blisko, zauważyć się dało, że przynajmniej połowa naszpikowana jest przeróżnymi ostrymi częściami autokaru, od ułomków szyb poczynając, a na tłokach silnika kończąc. W dodatku, jedno czy dwa najwyraźniej kończyło pożywiać się… swoim kolegą czy koleżanką.

A potem, gdy już wydawało się, że dosłownie zmiotą liczbą i siłą stojącą u progów miasta-wspomnienia grupę po prostu rozpłynęli się w powietrzu. Pozostawiając zapach stęchlizny i nieświeżości. Cichnąc zupełnie. Coś w autokarze wyraźnie się zakotłowało.

- Efekt Delevarino. Paskudna sprawa…

Głos odezwał się gdzieś z boku i należał do istoty o wyglądzie niespotykanym. Oczy przewiązał czarną wstęgą z dwoma wyszarpanymi dziurami w miejscach oczu. Do boku przypasał brzydko wystrugany w drewnie mieczyk z krzywo przybitym gwoździem jelcem. Był niskiego wzrostu, patrzył z góry, garbił się, ogólnie rzecz biorąc próbował wyglądać groźnie i poważnie.

- Będą tak znikać i pojawiać się aż ktoś z powrotem ściągnie tą złą machinę, tam, skąd przybyła. Dziwne rzeczy dzieją się dzisiaj na świecie.


W asyście osłupiałych spojrzeń przysiadł sobie na pozostałości jakiegoś murka i w najlepsze kontynuował monolog, ba, w skupieniu przymykał nawet oczy!

- Ale jak gdzie ma kultura osobista… - sapnął. – Na imię mi Augustus Septembus Winterus. Jestem rządcą miasta Raven, aaa… - zająknął się, czego pośrednią przyczyną było kichnięcie – a właściwie to tego, co z niego pozostało. Napijecie się… hm… hm… hm… - dłuższą chwilę drapał się po brodzie – nie wiem czy… a niech to, chyba nie mam już wywaru z szaleńca pospolitego. Zadowolicie się Naparem Tyrtum Dyrdum?

Z wyczekiwaniem podniósł lśniące oczy ku grupie.
 
Sulfur jest offline  
Stary 17-06-2009, 22:19   #37
 
John5's Avatar
 
Reputacja: 1 John5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłośćJohn5 ma wspaniałą przyszłość
Do tej pory milczał. Nie widział sensu w dyskutowaniu o czymkolwiek, chciał najpierw wypracować sobie jakiś określony pogląd na sytuację w jakiej się znalazł. Nie lubił działać pochopnie, bez planu…
Bez słowa skargi czy sprzeciwu z zacięciem wymalowanym na twarzy, podążał za resztą tej bądź co bądź przypadkowej grupy. Miał zbyt wiele wątpliwości i wyczuwał zbyt wiele zagrożeń, by odkrywać przed innymi wszystko co wiedział i co sądził o sprawie.

Powoli do przodu…” uśmiechnął się cierpko „ Tylko jak powoli? Na razie nie wiem dosłownie nic. No poza paroma oczywistościami.

Wyglądało na to, że jednak ruszą w kierunku narzuconym przez zarozumiałego bogacza, kiedy rozległ się jego krzyk. Jan podobnie jak wszyscy biegiem ruszył w miejsce, gdzie stał Thomas. Truchło nie wyglądało zachęcająco a ślady cięć na plecach zmarłego bynajmniej nie stanowiły zapowiedzi miłej wędrówki przez bezpieczną okolicę. Ale tyle mógł powiedzieć już po samym sposobie w jaki znalazł się na tym pustkowiu.
Zawiła teoria Thomasa odnośnie podłączenia do jakiejś maszyny niezbyt do niego przemówiła.

To bez sensu. Gdyby ktokolwiek miał możliwości nie tylko by stworzyć taką maszynerię ale i podłączyć do niej ludzi z kompletnie różnych miejsc globu, to zadbał by o odpowiednie ich przygotowanie. Jakieś pranie mózgu. Takie mówienie „to nie istnieje” jest po prostu głupie. Gdybym podał mu nazwę stolicy jakiegoś państewka z Indonezji też powiedziałby, że nie istnieje bo o nim nie słyszał? Z kolei ma trochę racji, wszystko to jest nie tylko nowe ale i niezrozumiałe. Cholera nie mogę być nawet pewny czy to nie jest po prostu sen, w końcu nie takie rzeczy się człowiekowi śniły… Chociaż nie… to nie jest sen choćby dlatego, że wtedy człowiek nie zadaje sobie takich pytań. W snach zawsze uznawałem wszystko za prawdę i rzeczywistość nawet się nad tym nie zastanawiając. Zresztą nad rozmyślaniem czy nasz „rzeczywistość” nie jest czasem snem życie przetraciła rzesza filozofów. Obojętne gdzie jestem muszę działać tak jak dyktuje mi rozum i intuicja a ona mówi mi, że to wszystko dookoła to nie iluzja.

Po jeszcze kilku chwilach wznowili podróż w stronę ruin, nie wiedzieli co tam znajdą i czy branie akurat tego kierunku ma jakikolwiek sens, ale było to lepsze niż siedzenie na tyłku i marudzenie „co ja mam robić?”.
Droga nie była szczególnie ciężka… a raczej nie obfitowała w żadne rewelacje. Ot tylko piasek, kamienie i jeszcze trochę piachu. Zaczynało już zmierzchać, kiedy przekraczali pas będący służący kiedyś zapewne jako mur obronny. Nie uszli daleko. Niespodzianka czekała można by rzec tuż za rogiem. Stojąc, z wytłuczonymi szybami wrak nadal wyglądał na autobus.

Autobus! Tutaj? Skąd do cholery się tutaj wziął? I czemu stoi jakby, spadł z jakiejś skarpy?

Zrobił kilka kroków do przodu wpatrując się w powyginaną blachę i dobrze sobie znane zasłonki zwisające smętnie przez wybite okna. Uwagę od tego motoryzacyjnego trupa dość skutecznie i szybko odciągnął ryk jakby dzikiego i wściekłego zwierzęcia, które wyrwało się na wolność. Jeden rzut oka w stronę skąd dobiegał hałas starczył, by nogi odruchowo wycofały Jana o dwa kroki. Niezgrabną i bezładną masą biegły na nich dzieci. A raczej coś co kiedyś było dziećmi. Teraz przypominały znacznie bardziej zombie żywcem wyjęte z taniego horroru, którego twórca braki w fabule zapycha krwawą jatką na ekranie.
Jednak sytuacja nie wyglądała zbyt różowo. Nie wiadomo było stać w miejscu czy uciekać, rozsądek podpowiadał to drugie, ale nogi jakoś nie rwały się do wykonania polecenia.

Potworki były już na tyle blisko, że Jan był w stanie rozpoznać pierwotny kolor poszarpanych i ubrudzonych krwią ubrań., kiedy niespodziewanie zniknęły.
Mężczyzna zachwiał się jakby rzeczywiście coś na niego wbiegło, ale szybko otrząsnął się z dziwnego i nieprzyjemnego uczucia. Rumor z autokaru kazał mu nadal pozostać w gotowości.
Dlatego też, kiedy rozległ się spokojny, stonowany głos obcego, Jan podskoczył jak oparzony i rzucił dziko wzrokiem w stronę przybysza.
Zaskoczenie było spore…

Przecież… przecież on wygląda jak niezbyt udanie przebrany naśladowca Zorro!

Odchrząknął lekko zmieszany swoją niezbyt politycznie poprawną miną. Spojrzał po towarzyszach, ale nikt nie kwapił się, żeby zabrać głos.

- Nazywam się Jan… jesteśmy zaszczyceni tym eee… miłym zaproszeniem na poczęstunek od włodarza tego khem – odchrząknął cicho, żeby zamaskować zająknięcie – tego miasta. Nie wiem zbyt dokładnie co oznacza ten cały efekt Delevarino ale nie kryję, że chętnie opuszczę to miejsce, a wnioskując po minach inni, podzielają moje zdanie. Może więc opuśćmy to ponure miejsce?

Wskazał na jedną z uliczek, dając do zrozumienia, że chce by Augustus ich poprowadził.
 
__________________
Jeśli masz zamiar wznieść miecz, upewnij się, że czynisz to w słusznej sprawie.
Armia Republiki Rzymskiej
John5 jest offline  
Stary 03-07-2009, 18:14   #38
 
Alaron Elessedil's Avatar
 
Reputacja: 1 Alaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputacjęAlaron Elessedil ma wspaniałą reputację
Gdzie?
Tu.
Czyli gdzie?
Rozejrzyj się i obserwuj.
I co dalej?
Już?
Tak.
Za szybko.
Ile?
Długo...

Czysty absurd. Wszechogarniający, wszechobecny absurd wyciekający ze skażonej bezsensownością, ziemi, promieniujący z powietrza, dostając się do organizmu, krążący w nim niczym trucizna, zabójcza bakteria atakująca umysł.

Nonsens padający na ziemię wraz z promieniowaniem słonecznym. Opalały skórę, czyniąc ją jeszcze bardziej podatną na bajędy śmiertelnego wirusa zwanego światem, otoczeniem.

Człowiek próbuje doszukać się sensu wszędzie, znajdując coś, co umysł klasyfikuje jako element, który odkrył, znalazł prawidłowość. A co, jeżeli tej prawidłowości nie ma? Co, jeżeli jest to kolejne absurdum ukryte w ten sposób, iż staje się nim dopiero wtedy, kiedy jest połączone w całość jak układanka o czarnym tle? Co, jeżeli bezsens ukryty jest tak, iż umysł ludzki nie potrafi go dostrzec?

Oznaczałoby to istnienie siły sprawczej, co rodzi kolejne pytanie. Czy jest? A może jest jedynie chaos, wykorzystujący wszelkie możliwe kombinacje, w niektórych elementach tworząc wyjątek od reguły, będący ładem?

Tyle pytań, żadnej odpowiedzi. Jedynie niekończące się pętle pytań, rodzące kolejne warunki będące jedynie kolejnymi zapytaniami lub wątpliwościami, które owe pytania rodzą, powodując zagłębianie się w w bagno zwane światem.

Niezależnie jednak dochodzi się do wniosku, iż owe grzęzawisko złożone jest z kłamstw i pokrętnych półprawd wplecionych w kłamstwa.

Możliwe, że cały świat, w którym znajdował się Thomas był jedynie kłamstwem, gdyż zdecydowanie nie była to północna Szkocja.

-Jeżeli chcesz to sprawdź do jakiego stopnia jestem osobą bezbronną-warknął z groźnym błyskiem w oku przy akompaniamencie paskudnego uśmiechu.

Ku niezwykłemu zawodowi miliardera, tamten miast podejść do niego, zaczynając odchodzić bardzo szybkim krokiem. Okazał się jedynie źródłem gróźb potrafiącym atakować od tyłu, z nożem, choć i z tym można było dyskutować, czego dowodem było to, iż Learmont jeszcze żył.

-Tu są zwłoki! Trup! Świeże zwłoki! Aaa…-krzyknął nagle Mark, zaś Thomas jedynie zmarszczył brwi, podchodząc bliżej.

Rzeczywiście były tam zwłoki. Ba! Owe ciało było już w stadium obrzydliwego rozkładu, wywołując u obserwatora lekkie mdłości, pozbawiając apetytu i likwidując uczucie głodu, jeżeli tylko jakiegoś doznał przed chwilą.
Truchło konia leżącego nieopodal również nie było apetycznym widokiem, na który jedyną reakcją mogło być zmarszczenie czoła w wyrazie bezgranicznego niesmaku spotęgowanego żarem lejącym się z nieba.

Thomas otarł jedynie pot perlący się na czole i grożący spłynięciem w dół, by zatrzymać się na brwiach lub ominąć je, tylko po to, żeby przetrzeć brud pokrywający policzek i rozmazać go aż po brodę.

Nagle spojrzał w górę, widząc źródło gorąca. Zapowiadało ono kolejną falę ciepła. I kolejną. I kolejną. I kolejną... Daleko było jeszcze do jego zachodu, a kiedy już tak się stanie, wszyscy zatęsknią do ciepłych promieni, padających na ziemię koloru zgnilizny.

Bogacz pokręcił jedynie głową, spoglądając na ludzi, z którymi się tu znalazł i stwierdził, że każdemu lub prawie każdemu jego obecność była nie w smak. Inną sprawą było to, iż każdemu, a z pewnością pewnej części ludzi, nie odznaczającej się większym majątkiem lub dobrem materialnym, indywiduum z wyższych sfer pieniężnych było nie w smak. Wtedy bowiem, persona taka, zazwyczaj uważana za "lepszą" traktowana była jako znacznie gorszą, do czego większość bogatych ludzi nie przywykła.

Był to kolejny powód, dla którego milionerzy niechętnie zagłębiali się w kręgi "zwykłych" ludzi, a owi "zwykli" niechętnie zadawali się z milionerami, ponieważ tamci traktowali ich z wyższością.

Perpetuum mobile!

Po dłuższym zastanowieniu, rzeczywiście można było to uznać za perpetuum mobile, choć nie w sferze materialnej, lecz duchowej. Przecież prawdziwie bogaci nie przestaną patrzeć na ludzi biednych z wyższością, z racji stanu majątkowego, natomiast biedni z racji moralnej oraz zaradności życiowej przy dyspozycji tak małymi nakładami pieniędzy.
Tak właśnie jedno napędza drugie, a drugie pierwsze, zapętlając się niczym program napisany przez programistę.

Powstawało jednak pytanie: Czy nie zabraknie pamięci na wykonywanie kolejnych pętli? Przecież każdy program wykorzystywał pamięć komputera aż do momentu, w którym maszyna przestanie mieć możliwość wykonywania kolejnych operacji.

Czy, tak jak komputer, ludzie również dojdą do granicy, po której natkną się na błąd? Miejsce, którego nie zdołają przekroczyć, zatną się i cała niechęć zacznie maleć? Zniknie? Zatnie się?

Być może, ale napewno nie na w najbliższym czasie i nie na masową skalę. Ludzkość musi do tego dojrzeć. A może nie dojrzeje?

Los, który rzuca ludzi różnych stanów w jeden, wspólny wir wydarzeń, potrafi połączyć każdego.

Prawie.

Thomas spojrzał na Marka z dziwnym błyskiem w oku, nie wróżącym niczego dobrego, gdy nagle wszyscy ruszyli, zaś Learmont rzucił jeszcze jedno spojrzenie na dwa truchła i z westchnięciem wzruszył ramionami, ruszając przed siebie po ziemi koloru zgniłego mięsa.

W oddali majaczyły ruiny stosunkowo małego miasta, ponieważ w przeciwieństwie do miast Wielkiej Brytanii, których liczebność tych większych można było wyrażać w setkach tysięcy, w tym wydawało się, iż mogło zamieszkać do pięciu tysięcy osób.
Gdyby je odbudować i rozbudować, ponieważ obecnie było to jedynie rumowisko ze słońcem zawieszonym tuż nad nim.

Okazało się, iż Szkot mylił się. Słońce zachodziło niezwykle szybko, co było dla niego nie małym zaskoczeniem. Zdziwiło go to do tej miary, iż był niemal przekonany, że słońce zachodzi w nadnaturalnym tempie, lecz już chwilę później nie był tego tak pewien.
Rozważał nawet możliwość odgrywania się tego jedynie we własnym umyśle. A może było to jedno i drugie?
W tej chwili nie wiedział tego i wcale nie był pewien czy chciałby się dowiedzieć.

Byli już blisko miasta, dostrzegając ocalałe fragmenty zabudowań miejskich, jakie istniały tutaj niedawno lub, jak miał nadzieję Thomas, dawno, co by oznaczało albo mogło oznaczać, iż to, co zniszczyło miasto już nie istnieje, nie żyje, zniknęło, odeszło lub cokolwiek, co znaczy, że tego już tu nie ma.

Nagle, kiedy przechodzili obok zniszczonych murów obronnych z kratą, jedynym elementem, który zachował się w całości, kątem oka zobaczył słońce, które kryło się, niewidoczne już, za miastem. Niewidoczne do chwili, w której wyjrzało przez owalną, poziomą dziurę w murze, przez którą świetlista kula wyjrzała. Wszystko to niepokojąco przypominało oko...

Mrugnęło!

Thomas był przekonany, że było to mrugnięcie oka przepełnionego złem i nienawiścią, ale kiedy gwałtownie odwrócił wzrok, by spojrzeć na ową wyrwę, stwierdził, iż wyglądało bardziej jak kwadrat niż owal. Spojrzał przed siebie, zwracając uwagę na to, co widzi kąt oka, roześmiał się cicho.
To wcale nie przypominało oka. Dalej był to zwykły kwadrat lub coś zbliżone do niego kształtem, ale w żadnym razie nie owal przypominający oko.
Owszem, słońce dalej wyglądało, niosąc krwawoczerwony blask, ale nie wyglądało w najmniejszej mierze złowrogo, więc skierował swój wzrok tam, gdzie patrzyli inni, czyli na...

Autokar?

Obiekt budzący zarówno radość jak i niepokój.

Radość powodowało spotkanie czegoś znajomego w obcym świecie.
Podczas wchodzenia w nowe środowisko z nowymi ludźmi zawsze dobrze jest posiadać kogoś, kogo się zna, kogoś zaufanego. Autokar był czymś podobnym w tym nieznanym, nieprzyjaznym środowisku.

Niepokój dlatego, że tutaj wszystko, co jest normalne, staje się nienormalne, zaś to co jest normalne i zniszczone, budzi jeszcze większe zmartwienie wraz z obawą.
Wytarte, osmalone logo, przypalone, zielone zasłonki w oknach nie wróżyło nic dobrego, przeciwnie. Brak szyb lub ich szczątki w niektórych miejscach, czemu towarzyszyła powyginana, solidna konstrukcja ze stali, wyglądająca tak, jakby autokar przebył pożar.

Wrak znajomego pojazdu znajdował się za wielkimi głazami, które być może pochodziły z budynków, kiedy jeszcze stały. Nie mniej jednak Thomas wcale nie dałby sobie ręki obciąć za swą teorię.

To, co najbardziej zainteresowało biznesmena to to, iż wokół niego znajdowały się ludzkie szczątki... Nie... To były szczątki szczątków. Nieliczne fragmenty kości pozbawione szpiku, czemu towarzyszyły fragmenty łuków i strzał. Nawet miecze i tarcze nie zostały zachowane w całości.

-Nie ma to jak cmentarzysko resztek kości ludzkich i ich broni przy wyschniętych kanałach wypełnionych gównem... W sumie wszędzie jest gówno i...-nikt jednak nie usłyszał co jest wszędzie oprócz wspomnianego gówna, ponieważ na pole wyskoczyły hasające, ciasną formacją, dzieci o zniekształconych kończynach, które naszpikowane były fragmentami autokaru.

-Świetnie. Małe, przeterminowane, zmutowane jeże - kanibale srające pod siebie, posiadające tak nieświeże oddechy, że mordy można pomylić z zadami, gdyby mieć zamknięte oczy, bo przy otwartych przypomina to mięso na mielone. Słodko...-powiedział, załamując się.

-Efekt Delevarino. Paskudna sprawa…

-Efekt De... co?-wypalił, odwracając się, by zobaczyć... Pseudozorro... W tej właśnie chwili miał ochotę popukać kierowcę w ramię i powiedzieć, że nie czeka do następnego przystanku i wysiada natychmiast.

Był to niski, zgarbiony mężczyzna z czarną wstęgą na oczach. Miała ona wyszarpane dwie dziury. U boku człowieka, skupiającego uwagę na niebie, wisiał drewniany mieczyk z jelcem zbitym na gwóźdź.

-Będą tak znikać i pojawiać się aż ktoś z powrotem ściągnie tą złą machinę, tam, skąd przybyła. Dziwne rzeczy dzieją się dzisiaj na świecie-powiedział, a Thomas wcale nie miał zamiaru wyprowadzać go z błędu, iż to nie autokar jest złu. Być może to on trzymał na uwięzi tą całą hołotę.

-Ale jak gdzie ma kultura osobista… Na imię mi Augustus Septembus Winterus. Jestem rządcą miasta Raven, a właściwie to tego, co z niego pozostało. Napijecie się… hm… hm… hm… nie wiem czy… a niech to, chyba nie mam już wywaru z szaleńca pospolitego. Zadowolicie się Naparem Tyrtum Dyrdum?-zapytał, siadając na murku, zaś biznesmen z trudem powstrzymywał się od pacnięciem ręką w czoło.

-Cóż, jeżeli nie masz wywaru Srumtum Tumtum to może być Trytum Dyrdum-powiedział, unosząc ręce w geście bezradności. Miał już dosyć tego całego grajdołka.

-Czy mógłbyś wyjaśnić na czym ten cały efekt polega i gdzie jesteśmy? Nie chodzi mi o nazwę tych ruin.
Kiedy to miasto zostało zniszczone i co je zniszczyło? Czy jest tu ktoś oprócz ciebie i tych przeterminowanych kanibali? Kim oni właściwie są i kiedy się pojawili. A przede wszystkim skąd tu się wzięła ta maszyna? Kiedy przybyła? I co to jest Trumtum Dyrdum, nie wspominając o jakimś wariacie niepospolitym?
A tak poza tym to jestem Thomas Learmont, sponsor owocowej zagrychy do twojego jakiegośtam Dyrdum
-powiedział, po czym rozejrzał się.

-Proponuję usiąść w jakimś ciekawszym miejscu i z dala od tych śmierdzących zasrańców-mruknął, patrząc w stronę autokaru.
 
__________________
Drogi Współgraczu, zawsze traktuję Ciebie i Twoją postać jako dwie odrębne osoby. Proszę o rewanż. Wszystko, co powstało w sesji, w niej również zostaje.
Nie jestem moją postacią i vice versa.
Alaron Elessedil jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:28.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172