Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-05-2009, 23:32   #14
Vermillion
 
Reputacja: 1 Vermillion wkrótce będzie znanyVermillion wkrótce będzie znanyVermillion wkrótce będzie znanyVermillion wkrótce będzie znanyVermillion wkrótce będzie znanyVermillion wkrótce będzie znanyVermillion wkrótce będzie znanyVermillion wkrótce będzie znanyVermillion wkrótce będzie znanyVermillion wkrótce będzie znanyVermillion wkrótce będzie znany
Wielowiejski nie był zachwycony obrotem sytuacji. Pana Joachimowy przestrach posiał w nim ziarno durne, a plon obfity dające. Niepokój po raz pierwszy od dawna począł targać jego napiętymi od poczucia beznadziejności nerwami. Z pewnego powodu poczuł w tym tchnienie rozgrzeszenia, a w każdym to razie możliwość odkupienia. Strach oznaczał, że zaczyna zależeć mu na życiu. Strach pozwalał walczyć o istnienie, był przyjacielem niemal, bo szanse zwiększał na zadbanie o siebie.

Czemu jednak miał tak paskudny smak żółci? Ignacy szybko przeanalizował sytuację.

Pani Tarska niechybnie była potężniejszą sojuszniczką, niż się pierwej zdawać mogło. Kozak, któremu tak gładko polecenie rzuciła, wart był więcej niż kilka folwarków razem wziętych, bo wyglądał na prawdziwie sprawnego. Z lekkim niesmakiem ocenił, że nie widzi w nim wcale pana Dwunastego na Liście, a raczej ocenia go jako swą Golgotę, mimo pozornego spokoju i łagodności owego człeka.
Małomówny Litwin okazał być się za to całkiem rozsądnym człowiekiem, widać po prostu, że dba o swe pludry i stanowczo nie umyśliwał karku nadstawiać za mocno za garść złota. Ignacy nie lubił szaleńców, odkąd stał się jednym z nich. No może zwyczajnie ponurych desperatów, nie szaleńców- to określenie podobało mu się zdecydowanie bardziej.
Pan Kawka dni miał policzone, jednak milszym były by dni, niż chwile, ale tu akurat liczyć mógł na sprawność opieki pana Kozaczyna.

Kiedy do karczmy wkroczył, tak - wkroczył, nie wszedł, zacny szlachcic, Ignacy zmiarkował od razu, że to nie byle chetka-pętelka, ino krew z krwi zacny jegomość. Godność bijąca z oblicza w cetnarach dała się ważyć niemalże, jednak prysła nagle niczem mydlina praczki na kijankach i tarze osiadła, kiedy to ujrzał coś, czy kogoś.

Kogoś. Zdecydowanie. Pani Tarska dołożyła Wielowiejskiemu kolejnej zagadki. Maria gratias plena, kimże jest ta niewiasta? Postawny maż przy niej stopniał w oczach. Ignac dostrzegł nawet nagłe zwątpienie w oczach Anzelma Karczmarza, któren już do nóg miał padać kiedy od progu wkroczyła Jego Godność, a teraz tkwił w cudacznie półzgiętej-półuniżonej pozie, nie mogąc się nadziwić swemu nieomylnemu zazwyczaj pierwszemu wrażeniu, które chyba go zwiodło. Surowy szlachcic okazał się być delikatnym i lekko uśmiechniętym, całe wielkopaństwo niemal w łeb wzięło.

Cicha wymiana zdań o kilka metrów od stołu nie dochodziła do jego uszu, lecz mimo zadymienia bystry wzrok wyczytał wiele w mowy ciała. Ignacy umiał pewne sprawy rozpoznać. Sam też kochał... kiedyś, w innym życiu. Umiał więc dobrze poznać niespełnienie. Zagadka, zagadkę goni...

Całe rozważania wzięły w łeb, kiedy pierwsze drzwi karczmy otwarły się z hukiem, zaraz po nich z sieni wynurzył się ponury kondukt.

- Ech wy! U was Lachiw, wsio biezrozumne jest! Kak Kozak idiet za roh, sztoby ulgi zaznaty, to Lach go w łeb bijut! Szutniki, zbytniki, rezuny i durnowate!

Dwu kozaków w zacnych strojach wnosiło do sali kogoś, kto niedawno z niej wyszedł. Fioletowa koszula jednoznacznie pokazywała, że ofiarą był ów znajomy pani Karskiej.

Drugi kozak rzucił krótko dużo lepszą polszczyzną:
- Nu, ja z dawna mówił, że hospodin Kawka to z diabołem spółkę ma. Po szto on bił, ne panymaju. Szli my od Rynku, posmatrielim, a on jeho w hałowu stukł, mordu rozdarł i ubiehł szparko ku południowej stranie.

Ciszę przerwała rzucona natychmiast komenda, tak znana we wszelkich stanicach granicznych.

- Medyka! - wyrwało się z kilku gardeł.

- Nikoła znajet leczenie, bieryte go i na stoł dawajte.

Drugi kozak niefrasobliwie zmiótł zawartość stołu przy jakim siedzieli młodzi mospankowie, wystrojeni jak laleczki, nie bacząc, że ich barwne stroje ubarwi winem i tłustym sosem. Nawykły widać i do komendy i do działania, za nic miał otoczenie, kiedy trza było poczynić odpowiednie ruchy.

Młodzieńcy dobyli pięknych szabel w mgnieniu oka, podnosząc paskudny rwetes oburzonymi głosami. Może i młodzi, lecz z pozycji przyjmowanych znać było, że szermierkę też odrabiali pilnie w swych bogatych folwarkach. Pozycje wyjściowe przyjęli wszyscy jednocześnie, jak na zawołanie, znać że krzyżowy fechtunek Polski nie pierwszyzna im, mima mleka pod wąsem niemal.

Kozacy zamarli. Anzelm znikł. Na salę wpadł odźwierny Dzikiem zwany. Głosy z drugiej izby ucichły całkiem.
 

Ostatnio edytowane przez Vermillion : 25-05-2009 o 23:46. Powód: o.r.t. :)
Vermillion jest offline