Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-05-2009, 14:40   #5
Idylla
 
Idylla's Avatar
 
Reputacja: 1 Idylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znany
[ Kristobal A'randez ]

Spokojny sen klasztoru zakłóciły krzyki dobiegające spod bram. Pięciu jeźdźców domagało się usilnie wpuszczenia ich do środka. Przestraszony zakonnik pobiegł czym prędzej do przełożonego, aby zrelacjonować mu całe zajście. Nie dbając o wosk kapiący ze świecy, pędził korytarzem, na końcu którego mieściły się kwatery przeora. Wszelkie próby złapania małej kołatki w kształcie różańca spełzły na niczym. Drżące ręce odmawiały współpracy. Zdesperowany mężczyzna zaczął dobijać się pięściami do zamkniętych na klucz drzwi.
- Przeorze zbudź się! Prędzej! Napadli na nas! Zbudź się! Przeorze! - głos początkowo donośny i, z pozoru, pewny wraz z kolejnymi nawoływaniami zmienił się w jęczący skowyt. Kiedy jego działania nie odniosły rezultatu, co zdawało mu się rzeczą dziwną, postanowił udać się do bram, aby wypytać gości o powody ich nagłych odwiedzin. W ten sposób zyskałby na czasie, którego potrzebowali zakonnicy. Ukrywali w murach tego klasztoru tajemnicy znaną tylko jego członkom. Goście, tym bardziej słudzy królewscy, nie mogli odkryć, że w katakumbach, zamiast grobów braciszków, mieścił się skład amunicji.
Biegł korytarzem, w jednej ręce trzymając habit, w drugiej dogasającą świecę. Był blisko wyjścia, więc nie przejął się zbytnio coraz większymi ciemnościami, jakie go ogarnęły. Dyszał ciężko. Szybko wdychał i wydychał powietrze, w duchy wypominając sobie, że jego kondycja jest w marnym stanie. Doszedł jednocześnie do wniosku, że przepyszne, zakonne posiłki przygotowywane przez zakonnice z pobliskiego klasztoru, także odegrały znaczącą rolę w tym procesie.
Na zmianę biegł i szedł. Złapał oddech i na nowo zaczynał gonitwę z szeptami, jakie słyszał z cel, które mijał i z krzykami, dochodzącymi z dziedzińca. Nie było on bezpośrednio połączony z bramą, dlatego zdziwiło go podobne zachowanie. Zakonnicy przyzwyczajeni byli do spokoju i ciszy.
"Co takiego mogło ich tak wystraszyć. Przecież widzieli już żołnierzy. Niektórzy pewnie nawet kilku zabili. Dlaczego są tak ożywieni?"
Po chwili wpadł w smugę księżycowego światła, który oświetliło od razu całą jego postać. Postać, która zamarła w miejscu. Postać, która stała z otwartymi szeroko oczami i ustami. Postać, która w ten konkretnym momencie przestała oddychać.
- Przeorze musisz coś z tym zrobić. Oni się dowiedzą wszystkiego. - Jeden z braci próbował jednocześnie mówić, gestykulować i opatrywać rany przywódcy.
- Nie dowiedzą się, chyba, że nadal będziecie tak krzyczeć. Uciszcie się! - Warknął do grupki nie odstępujących go mężczyzn. Cały był we krwi. Czerwone plamy znaczyły nie tylko dłonie i twarz, ale też okolice torsu i rękawy. Bystre oczy poszukały wśród tłumu swojego zastępcy, jeżeli tak można go było nazwać.
- Przeorze. Nie wiemy do robić. Przybyli tutaj nagle. Nie wpuściliśmy ich jeszcze do środka. Obawiam się jednak, że to ich nie powstrzyma zbyt długo. - Przemówił zakonnik, który jeszcze chwilę temu zamarł, oświetlony blaskiem księżyca.
- Bracie Felipe, bez obaw, zajmę się wszystkim. Wy natomiast - tutaj zwrócił się do mężczyzn, którzy zaprzestali swojego gderania, w dodatku ich głosy próbowały zdominować jeden drugiego. Myśleli, że to właśnie ich zdanie jest najważniejsze i przeor powinien najpierw jego wysłuchać. Hałas, jaki stworzyli swoimi nieumyślnymi działaniami, nie pozwolił się skupić na najistotniejszej sprawie. - udajcie cię jak najszybciej do krypt i jak potraficie najlepiej, ukryjcie broń i amunicję.
"Chyba nie powinienem im powierzać takiego zadania, gdy są w takim stanie. Postrzelą się przypadkiem. Wtedy to już będziesz nasz ostateczny koniec. Wyślę z nimi Felipe, wygląda na bardziej..."
Rzuciła okiem na pobladłą twarz zakonnika. Przystanął na chwilę.
"... opanowanego. I co mam z nimi począć? Panikują gdy tylko zobaczą żołnierza. Pięciu żołnierzy. Z psami. Tak, z wielkimi psami. Zapewne tropiącymi. O wytrenowanych nosach. Krew wyczają od razu. Proch? Pewnie też."
- Niech to czort porwie! - syknął, zaciskając krwawiącą pięść.
- Przeorze! To nie wypada! - oburzył się natychmiast jeden z zakonników. Właśnie szli w kierunku zejścia do krypt. Tylko jeden czekał na wypadek, gdyby brat Louis miał jeszcze jakieś polecania dla nich.
"Przynajmniej nie są aż tak zszokowani i przerażeni."
- Czego tu jeszcze szukasz, bracie Valeriusie. - Zwrócił się do niego już spokojniejszy i bardziej zarumieniony braciszek Felipe. Widocznie światło księżyca sprawiało wrażenie, że jest on blady, niczym duch. - Otrzymaliście zadanie. Nic więcej teraz od was nie oczekujemy.
- Jak zawsze musi mi dogryzać. Ugryzłby się kiedyś w ten język, zamiast nim tyle mleć...
Echo kolejnych słów zaginęło wraz z oddalającym się zakonnikiem. Felipe, starszy mężczyzna, na którego głowie pojawiły się już pierwsze ślady upływającego czasu, pokręcił głową. Przyjrzał się uważnie przeorowi. Badającym wzrokiem prześledził ślady krwi na ubraniu i ciele braciszka Louisa.
- Kogo tym razem ratowałeś od niechybnej śmierci? - zapytał wprost. Twardy ton wypowiedzi zwrócił uwagę niewiele młodszego, a to lepiej zbudowanego mężczyzny. Przez chwilę patrzyli sobie prosto w oczy. Ciszę, przerywaną dźwiękiem uderzającej kołatki, wykorzystał przeor do wymyślenia odpowiedniej, wymijającej odpowiedzi.
- Znasz mnie, drogi Felipe, czasami galopuję nocami na koniu. Poszukuję spokoju. Sam przecież wiesz, że moja dusza nieustannie targana jest przez wątpliwości i wystawiana jest na próbę. Modlitwa wśród braci zakonnych nie zawsze jest wystarczającym ukojeniem. - Rozłożył ręce i bezradnie pokręcił głową, na znak, że nie może nic poradzić w tej sytuacji.
- Bracie Louisie, dość! Mamy teraz poważniejsze sprawy na głowie. Nie kłam.
- Nie kłamałem. Jestem przecież zakonnikiem, jakże bym śmiał.
- Jesteś jedynie naszym świeckim zwierzchnikiem. Dlatego możesz kłamać. Nie uchodzi to jednak za dobrą monetę.
- Bracie Felipe...
- Dość powiedziałem! - Wyciągnął przed siebie dłoń uciszając dalsze, niedorzeczne wymówki. - Co zamierzasz zrobić z psami?
- To już nie bracie, braciszku albo Louis?
- Wobec ciebie, nie.
- Jaki oficjalny - naburmuszył się. - Psy można łatwo zwieść. Pewnie szukają księcia. Zniknął dzisiaj wieczorem. Ktoś bezmyślnie porzucił habit na wieży.
- Jak można zwieść psy? Reszta zaczeka.
- Musimy podrzucić im inny, równie wyraźny trop albo odprawić jakieś nabożeństwo w środku nocy. Swąd jaki poczują psy z tych palonych ziółek będzie jest skutecznie dezorientował.
- To nie są palone ziółka tylko...
- Wiem, wiem. Martwi mnie, czy nie będzie dla nich podejrzane, że odprawiamy jakieś nabożeństwo teraz.
- Oczywiście, że będzie. O tej porze roku nie ma nocnych nabożeństw.
- To w ogóle jakieś noce są w ciągu roku? - Zdziwiony przeor a otworzył szerzej oczy ze zdziwienia.
- Postaraj się zmyślić jakieś nabożeństwo, a ja wszystko przygotuję. - Nie czekał na odpowiedź. Braciszek Felipe popędził szybko korytarzem, zastanawiając się usilnie, co też oni najlepszego robiąc z tego klasztoru.
- Postaraj się coś wymyślić. Jakbym się niby znał na świętach kościelnych. Nawet nie chciałem zostać tutaj dłużej niż jeden dzień. Zwykle wpadam tutaj tylko w porze na posiłki. To powinno wystarczyć za znak. - Bez namysłu wykonał polecenie. Skierował się do bramy, by tam z całym szacunkiem i pokorą przyjąć gości - wysłanników królewskich.
- Bracie Louis. Bracie. Krew - zawołał do mnie jakiś głos z prawej. Nie spojrzał na niego. Zawrócił szybko i prawie wpadł do fontanny na dziedzińcu. Umył ręce i twarz. Woda zabarwiła się na czerwono.
"Niech to czort!"
Próbował jakoś zamaskować czerwoną mieszankę. Trudno jednak było ukryć fakt, że woda w czynnej fontannie nie ma barwy przeźroczystej, gdy tuż nad nią świeci księżyc w pełni.
"Habit!"
Zapomniał o nim na śmierć. Rychłą, gdyby się nad tym zastanowić i rozważyć chwilę. Podbiegł do jednego z braci i szybko polecił mu, by zatrzymał gości w bramie do jego powrotu. Nie zamierzał wysłuchiwać jęczenia, że nie są w stanie tego zrobić. Są. Muszą być. Inaczej nie będzie z nimi nie najlepiej.
Pędził teraz do swoich komnat. Wyzywając i klnąc, że wybrał te najdalej usytuowane. Kiedyś to był dobry pomysł. W tej sytuacji tragiczny. W dodatku zapomniał gdzie ma klucz. I po co on je zamknął? Nikt by go tutaj nie okradł. No prawie nikt.
"Klucz! Klucz! Kluuuucz!"
Znalazł. Wpadł do komnaty. Zdjął szybko habit, rzucił po łóżko. Dla pewności schylił się wepchnął go jeszcze dalej. Narzucił na siebie nowy. Otarł twarz pośpiesznie i wybiegł z celi. Biegł na złamanie karku, byle tylko jak najszybciej dostać się na dziedziniec, a z niego do bram.
Przy fontannie stało pięciu żołnierzy z psami. Widocznie nie chcieli wtargnąć na teren klasztoru na wypadek gdyby okazało się, że braciszkowie są niewinni. Dałoby im to powód do interwencji w wyższej instancji, co z kolei postawiłoby króla w niekorzystnej sytuacji. A teraz nie mógł sobie na to pozwolić.
- Witam szanownych gości! - zagrzmiał na cały głos. Zamarł w połowie ruchu powitalnego, przypominając sobie, że jest w klasztorze. - Niech będzie pochwalony Syn Boży.
"Już po mnie. Już widzę te szydercze śmiechy na ustach żołnierzy."
- Wybaczcie, że tak długo zwlekaliśmy z otwarciem bram. Odprawialiśmy właśnie nabożeństwo. Wśród skupienia i żarliwej modlitwy nie zwróciliśmy uwagi na gości. Wybaczcie nam drodzy goście. - Skłonił się nisko. - W czym mogę wam pomóc w tej nocnej porze? Czegóż pragnie, przybywając do klasztoru?

[ ... ]


[ Brat Albart ]

Gianni niósł ze sobą śniadanie złożone z chleba, mleka i warzyw. Owoce przeznaczone dla księcia zjadł w czasie drogi do jego celi. Wiedział, że nikt nie zauważy małego ubytku na tacy. Sam zresztą był głodny. Na śniadanie zaspał, a nikt nie raczył go obudzić. Musiał sobie jakoś radzić. Kiedy będzie zbierał prowiant na drogę nadrobi zaległości.
„Zapomniałem, że to zadanie spadło na Curio. I jeszcze temu przytakiwałem.”
Załamał się, omal nie upuszczając tacy. Potrafił sobie utrudniać życie. Potrafił.
„Nic się nie stanie, kiedy nagle wpadnę do kuchni z propozycją pomocy. Nie, do kuchni raczej nie. Bądź, co bądź to szlachcic. Nie pojawi się w takim miejscu. Tym lepiej dla mnie!"
Prześledził w myślach plan korytarzy. Trzypiętrowy klasztor podzielony była na strefę mieszkalną, modlitewną, gdzie znajdowały się wszelkie kaplice, konfesjonały, ołtarze i relikwia, jakimi dysponował klasztor oraz na część gospodarczą. Braciszkowie w wolnym czasie uprawiali tam ogródek, siali warzywa, wsadzali i pielęgnowali drzewka. Należało wykarmić potrzebujących, szukających schronienia w klasztorze. Handlem się nie trudnili. Nie sprzedawali, ani nie kupowali żywności od sprzedawców, którzy zawyżali znacząco ceny swoich towarów. Oczywiście w tej mnie oficjalnej działalności Zakonu byli mistrzami. Trzeba jednak przyznać, że zajmowała się takimi interesami jedynie garstka „świeckich” zakonników. To oni trudni się zabijaniem, szpiegowaniem, torturowaniem, przemytem.
Gianni w myślach przemierzał dystans dzielący celę księcia od kuchni.
„Dwa piętra i jedno skrzydło. Trochę daleko...”
Edgar leżał teraz na drugim piętrze, w gościnnych komnatach, gdzie braciszkowie umieszczali przyjezdnych i członków zakonu nie należących do duchownej braci. Jego samego zakwaterowali trzy pomieszczenia dalej, aby mieć pewność, że nie umknie jego uwadze próba ucieczki podjęta przez księcia. – Ledwie żywy będzie próbował ucieczki, oczywiście... – Skwitował ich obawy sarkastycznym uśmiechem, połączonym z politowaniem. Mieli wyrzuty sumienia, że w ogóle dopuścili do takiej sytuacji. I to niby on miał zadbać o to, żeby uporczywe głosy w ich głowach nieustannie powtarzające, że im źle zrobili, ucichły. Dały za wygraną. Nie wybrali za dobrze. Wręcz fatalnie, albo kto by go słuchał...


Nie znalazł bliższej drogi do kuchni. Żołądek zaczynał domagać się uwzględnienia jego potrzeb. Praw zagwarantowanych przez Matkę Naturę, której nie należało się sprzeciwiać. Starał się myśleć o czymś innym.
Rozmyślał więc o zabraniem któregoś ze świeckich członków zakonu, ale żaden się nie nadawał. Poza tym, musiałby udać się do stolicy, żeby jakiegoś znaleźć. A na to nie było czasu. Sam, nie licząc Curio, będzie jechał z księciem przez dwie godziny. W dodatku konno. Przez nie zagospodarowane tereny. Nie to było ponad jego siły.
"Może Nett znajdzie taką drogę, żebyśmy mogli spokojnie podróżować zwykłymi szlakami? Cała moja nadzieja w nim!"
Stanął na chwilę przed drzwiami do tymczasowego pokoju księcia i wziął głęboki oddech. Wypuścił powietrze, spojrzał jeszcze raz na tacę, poprawił ewentualne, podejrzane oznaki jego małego występku. Pewien, że niczego nie widać, jedną ręką chwycił tacę od spodu, drugą otworzył drzwi. Ledwie utrzymał równowagę manewrując między uchylonymi drzwiami a ścianą. Prześlizgnął się jednak i już stał przed grupką zgromadzoną przy łóżku księcia.
- Jeszcze nie wstał? - zapytał zmartwiony Gianni.
- Nie śpię. Udaję, żebyś sobie poszedł - odgryzł się głos dobiegający ze strony leżącego chłopaka. To nadzwyczajne. Ledwie je otwierał, nie wspominając o wydawaniu jakiegoś głośniejszego dźwięku, a i tak świetnie go rozumiał.
- I zabrał to przepyszne jedzenie?
- Zostawił, głupku. Nie mogę umrzeć z głodu. Jestem księciem. Chcesz mieć na sumieniu tak ważną osobę?
- W takim razie zabiorę je ze sobą. – Przekomarzanie się z księciem było zabawnym doświadczeniem. Wystarczyło lekko trącić odpowiednią strunę, a ona reagowała ze zdwojoną siłą. - Dostaniesz coś w czasie podróży. Zgadzasz się, na takie poświęcenie?
- Głuchy jesteś? - Książę wstał od razu. Podparł się zdrową ręką i spojrzał na Gianniego. - Już nie śpię, zadowolony?
- Ed, nie sądziłem, że jesteś brzuchomówcą. Czyżby jedna z twoich uroczych oblubienic nauczyła cię tej sztuczki?
- Wtrącasz się w nie swoje sprawy.
Próbował za wszelką cenę nie dać się mu sprowokować. Edgar zapomniał o swoim charakterze i wychowaniu. Zawsze uczono go, że należy mu okazywać szacunek. Ród królewski jest najważniejszy w państwie, a jego członkowie nietykalni. Śmieszne, ale kiedy tylko jeden z elementów tego wychowania, układanki, którą było jego życie zaczął się walić, reszta podążyła za nim. I tak wszystkie po kolei opadały z hukiem.
- Wszystko, co z tobą związane jest moją sprawą. Zwłaszcza teraz. Muszę dbać o twoje bezpieczeństwo.
- Szkoda, że zapomniałeś o tym wczorajszej nocy.
- Mówiłem ci. Co było, minęło. Nie rozpamiętuj takich przykrych rzeczy - Gianni zdążył postawić przed siedzącym już księciem tacę ze śniadaniem. Sądził, że następca tronu będzie wyraźnie grymasił na tak skromny posiłek. Oczy rannego zaświeciły nagle i już nic więcej nie powiedział. Kiedy tylko Edgar zaczął pałaszować posiłek leżący przed nim, Gianni zwrócił się do brata Alberta i siostry, która kończyła właśnie pakowanie torby.
- Dziękuję, że się nim zajęliście. To musiało być trudne. – Uciekła gdzieś wzrokiem, przed spojrzeniem zakonnika. Czuł się winny zaistniałej sytuacji, choć nie powinien. Miał go zabić, a uratował. Rany zadane miedzy tymi dwoma skrajnymi momentami były chyba nieważne. - Opatrzyć jego rany. Zwłaszcza po tym jak ja to zrobiłem. Nigdy nie byłem dobrym medykiem. W zasadzie znam się jedynie na złamaniach. Innego rodzaju rany są dla mnie zbyt niepojęte. - Milczał dłuższą chwilę. - Jesteście już wolni, ale Berdnard chciałby chyba z wami pomówić na osobności. Nie powiedział tego wprost, ale trochę go już znam, więc... sami rozumiecie. Przeczucie.
Chyba z czystej przekory nie mówił o nim, ani tym bardziej do niego, bracie. Tytuły należały się tym, którzy na nie zasługiwali. Bernard był po prostu Bernardem, więc po co mu były jakieś dodatkowe określenia jego pozycji? Uśmiechnął się do siostry. Skinął w podziękowaniu bratu Albertowi i zajął się w pełni księciem. Wychodzący usłyszeli tylko, że mówi coś o podróży do stolicy, do drugiego zakonu w tym rejonie oraz o niebezpiecznych dla nich warunkach, a także o zabójcach.
Jak przewidział Gianni, Brernard zawołał ich do siebie niedługo później. Kiedy rozległo się pukanie do jego drzwi, zaprosił wchodzących, co zdziwiło nie tylko brata Alberta, ale również siostrę zakonną – Florę, bo zachowanie takie nie było czymś normalnym u niego. Szybko jednak dobre wychowani ustąpiło naturze i bez wstępów zaczął:
- Dziękuję, że podjęliście się tego trudnego zadania. Wiem, że opieka nad księciem ciągnie za sobą odpowiedzialność i ryzyko. Tym bardziej, że nie mogliśmy go stracić.
Przełożony Bernard mówił do nich spokojnie. Poważnym tonem omawiał kwestie bezpieczeństwa księcia i państwa. Nie silił się na dowcipy, ani docinki pod adresem Gianniego za stan, do jakiego doprowadził księcia. Wyliczył też jakie znaczenia ma dla nich wszystkich obecna sytuacja i jak zmienić się może Sirinion po zadaniu, które otrzymał zabójca. W tym monologu był opanowany, zupełnie inny niż w rozmowach codziennych, kiedy z wesołą nutką komentował wydarzenia w królestwie. Zdradzał im informacje wagi państwowej, licząc na zaufanie i lojalność wobec Zakonu. Kiedy obwieścił, to, co uznał za stosowne, pożegnał się z siostrą i poprosił, aby brat Albert zaczekał chwilę. Pozostawił go samego, po czym wyszedł na zewnątrz. Wrócił kilka minut później. W ręce trzymał list zaadresowany do niejakiego Martina de Novary. Podał ją zakonnikowi i polecił, aby przeczytał go. Kiedy braciszek zamierzał odczytać jego treść Bernardowi, dodał:
- Niekoniecznie na głos.
Usiadł w tym czasie za biurkiem i oparł na nim ręce. Przyglądał się z uwagą mężczyźnie. List otrzymał niedawno. Nawet nie wiedział, kim jest ten człowiek. Nie pytał nigdy o prywatne życie braci. Wyznając podobną zasadę, co Gianni: "Co było, nie wróci. Więc, po co pamiętać?". Dopiero następny list, dołączony do pierwszego, rozjaśnił mu nieco sytuację. Nie zamierzał jednak wypytywać o szczegóły z życia brata Alberta. Istotniejsze było, czy zniknie na jakiś czas z zakonu i uda się na jakąś misję, czy zostanie. Gdy widział, że mężczyzna zakończył czytanie, zapytał wprost:
- O puszczasz nas, bracie Albercie?

[ ... ]


[ Nett Curio ]

Bernard, popierany ochoczo przez Gianniego, zlecił drugiemu członkowi wyprawy, Nettowi Curio, przygotowanie broni, zapasów i zebranie informacji o położeniu oddziałów króla. Obaj sądzili, że jakiś pojawi się prędzej czy później u bram klasztoru. To była tylko kwestia czasu, kiedy przeszukają zakon przy stolicy. Budynek był jednak duży, a zakonnicy zapewne negatywnie nastawieni do współpracy z królewskimi posłańcami. Dawało im to przewagę.
- Dobrze by było, gdybyś kupił mu też jakieś zwykłe ubranie. Może być szlacheckie. W końcu dzisiaj wyglądanie ekstrawagancko jest w modzie. Nie przesadzaj tylko ze skromnością. Nie chcę całą drogę wysłuchiwać, że Edgar wygląda, jak chłop.
- Postaraj się także o przydatne informacje o rozmieszczeniu patroli królewskich. Jeżeli odpowiednio popytasz, mieszczanie ci powiedzą wszystko.
- Trochę to pewnie dużo, jak na jeden raz, ale musimy się spieszyć.
- Nie daj po sobie poznać, że wiesz coś o księciu.
- Nie wymawiaj najlepiej jego imienia i unikaj straży. Są wścibscy. Jak im się nie spodobasz, przyczepią się do ciebie. A wtedy nie będziesz mógł z nami jechać.
Rozstali się po omówieniu wszystkich szczegółów.


Goście klasztoru mieli pełną swobodę wchodzenia i wychodzenia do miasteczka mieszczącego się najbliższym sąsiedztwie. Sprzedawano tam gazety, jakże cenne źródło informacji, choć czasami bywało zwodnicze. Stragany z podrabianą biżuterią, lusterkami, fajkami, lampami, perfumami, które po krótkim czasie zaczynały śmierdzieć, stroje biesiadne. I wiele innych towarów za określoną cenę. Wszystko, czego dusza zapragnie w przystępnej formie i za pieniądze mieszczące się w kieszeni każdego. Sprzedawcy reklamowali się przed sklepami. Na ulicy wykrzykiwali same zalety swoich produktów. Wyliczali wady konkurencji. Gwar i hałas przyprawiał spokojnego przechodnia o ból głowy. Do chwila wsuwano mu nie potrzebne drobiazgi w ręce. Należało uważać na portfel i zegarek w kieszonce marynarki. To była idealna okazja dla złodziei.
- Witaj, szanowny kliencie. Zapraszam do zakupy nowych sukien, szytych zgodnie z najnowszą modą. Krój wprost z największych salonów mody. Małżonka będzie zadowolona.
- Sprzedaję w niskiej cenie nowe pantofle. Wygodne i lekkie. Wytrzymałe. Przetrwają każdą pogodę. Nie straszne im kałuże, czy jazda konno.
- Proszę zwrócić uwagę na doskonały szlif diamentów w tym pierścionku. Ozdoba godna królowej.
- Panie, pragniesz zasięgnąć informacji o wydarzeniach ze stolicy. Zapraszam. Najnowsze wydanie numeru, w całości poświęcone zniknięciu króla. Jedyne 2 złotka.
Na pierwszej stronie gazety widnieje wytłuszczony napis: „Książe Edgar nie żyje?!” a pod nim umieszczony portret następcy tronu. Wyprostowany z dumą prezentuje królewskie rysy i pół profil. Dalej przeczytać można:

Ubiegłej nocy znaleziono dwoje martwych zabójców przy starej wieży kościelnej na obrzeżach miasta. Strażnicy donoszą, że nie oni stoją za tymi morderstwami. Na szczycie wieży znaleziono krew. Podejrzewa się uprowadzenie księcia. Niektórzy spekulują, że martwe ciało księcia wykradziono, aby uniknąć kłopotów. Ślady krwi świadczą o walce. Nie wiadomo, ilu było napastników. Jasne jest, że były to zaplanowane działania. Król milczy w tej sprawie. Nie przyjmuje porannych gości. Zaprzecza, aby doszedł do niego list z żądaniem złota za księcia. Następca tronu zniknął wczoraj wieczorem. Nikt nie wie, gdzie teraz przebywa. Cały kraj pogrążony jest w smutku. Nie pokoi się o los księcia. Jedynego następcy tronu, krwi Istvanów.
 

Ostatnio edytowane przez Idylla : 26-05-2009 o 14:47.
Idylla jest offline