Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-05-2009, 15:58   #248
Lilith
 
Lilith's Avatar
 
Reputacja: 1 Lilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie cośLilith ma w sobie coś
Polana przed jaskinią Diabła

Po co to zrobił? Dlaczego w głupi sposób polegał na swoich idealistycznych, naiwnych wizjach misji. Jakby nie wiedział, że tak czy inaczej ograniczy się ona do pełnej eksterminacji przeciwników. Tylko po to tu przybyli. Od samej odprawy obawiał się wpływu Slima na resztę chłopaków. Tylko jakie to miało znaczenie w tym popi… miejscu? Przecież tak naprawdę nie miał wątpliwości, że temu psycholowi nie zrobi różnicy czy strzela do prawdziwego wroga, czy do niewinnego dzieciaka. Sallyvan potrafił trzymać Slima za pysk. Póki żył. Jego ciało nie zdążyło ostygnąć, a wszystko w jednej chwili poszło w diabły.


Po cholerę zebrało mi się na szlachetne odruchy? –pomyślał, przyjmując kolejny, przyprawiający o zamroczenie cios pięści, ciężkiej od zaciskanej w niej kolby pistoletu. Początkowa przewaga, jaką zyskał zaskakując Slima potężnym pchnięciem, szybko minęła. Stracił cały impet w starciu z żelazną siłą i precyzyjną techniką doświadczonego na wielu frontach najemnika. Krew z rozbitego nosa, ust i rozciętego czoła zalewała mu twarz. Slim nie bronił się przed nim. On chciał go zniszczyć, zmieść ze swojej drogi, zemścić się za wszystkie problemy, jakie Peter stworzył mu samą swoją obecnością.
Peter desperacko starał się zrzucić go z siebie, zdając sobie sprawę, że jeśli przestanie stawiać opór Slim nie skończy, póki nie zatłucze go na śmierć. Palce szaleńca wbiły się w jego tchawicę dławiąc go. Kolba pistoletu uniosła się i runęła w dół.

Jeden! Drugi! Trzeci! Nie liczył kolejnych huków wystrzałów. Krzyknął z bólu razem ze Slimem, który wygiął się łukiem w tył i wyrzucając ramiona w górę, padł nieruchomo tuż obok niego. Peter leżąc na plecach stracił orientację w sytuacji patrząc wprost w wycelowaną w siebie lufę pistoletu. Kątem oka zerknął na leżącą obok własną broń. Za daleko. Nieprzytomny Slim też miał w garści pistolet. Nie dosięgnie. Stojący nad nim mężczyzna zdążyłby strzelić. Dysząc ciężko odsunął od siebie dłonie. W napięciu czekał na kolejny wystrzał.

-Witaj… -usłyszał zamiast tego.

- * -

Jonathan dostrzegł nerwowe spojrzenia, rzucane na wszystko dookoła. Szukanie broni, sposobu obrony, tak typowe, dla zdenerwowanych.. lub desperatów.

- Nie chce Cię zabić, ale jeżeli mnie do tego zmusisz, zrobię to. Jak masz na imię?


Leżący wciąż gapił się na Jonathana, a jego twarz nabierała wyrazu niedowierzania.

-Peter… –wychrypiał i umilkł wpatrując się w wyłaniającego się z mgły za plecami uzbrojonego mężczyzny, jasnowłosego lewo trzymającego się na nogach chłopaka z jaskini.

- Wyglądasz strasznie, nieźle oberwałeś. Miałeś szczęście, że się pojawiłem –zagadał człowiek z pistoletem.

- To Wy mieliście szczęście…, że się wmieszałem…

Nie spuszczał oka z blondynka przeszukującego ciało Slima i opatrującego go z beznamiętnym, nienaturalnym spokojem. W jego zachowaniu było coś, co z jednej strony skłaniało do współczucia, z drugiej jednak nakazywało obawiać się go. Jakieś szaleństwo tlące się w głębi na pozór spokojnych, błękitnych, zimnych jak lód oczu.

- Masz- Chłopiec rzucił starszemu mężczyźnie kajdanki. - Na Twoim miejscu odpierdoliłbym się od Monrou’a, on jeden nie jest tu jeb… zwierzem - stwierdził, oddalając się ku jaskini.

- Więc można uznać, że jesteśmy kwita.- Jonathan powoli opuścił broń wzdłuż ciała i wyciągnął rękę do leżącego. - Wstawaj, nie ma czasu.

- Czego chcesz ode mnie? Co chcesz z nami zrobić? - Mężczyzna zaczął zbierać się z ziemi, ale nie uchwycił podanej ręki.

- Czego chce? Chce przeżyć. I chce, żeby przeżyli moi znajomi. Nic Wam nie chce zrobić, to Wy zaczęliście do nas strzelać. Siedzieliśmy w krzakach, mówiliśmy, że jesteśmy ludźmi. Zabiliście moją koleżankę, bez słowa. Ciebie tez bym zabił, ale mi pomogłeś. Nie wiem czemu, ale nie mam absolutnie żadnego powodu by Cię zabić. Wszystko, czego chce ja i chce reszta osób, która jest tutaj ze mną… chce się wydostać z tego miejsca i wrócić na Ziemie. Do domu. Nic więcej. Pomożesz nam?

- Nie wiedzieliśmy, że są tu ludzie. Przykro mi.

- Heh, no tak. Teraz już wiecie i jak widzę, poza Tobą na nikim to wrażenia nie zrobiło. – Na ustach mężczyzny pojawił się na moment złośliwy uśmiech.

Zmieszany Peter odwrócił szybko wzrok. Obawiał się, że ten facet miał rację. Nikogo nie będzie obchodzić kim są, jeśli spotkają kogokolwiek z nich. Co jednak miał mu odpowiedzieć? Podniósł wzrok i spojrzawszy tamtemu z namysłem prosto w oczy, powiedział: - Do domu? Nie jestem pewny czy jeszcze istnieje jakiś dom.

Jonathana zmieszała odpowiedź Petera. Mówiąc 'dom', miał na myśli 'Ziemię'..

- Co się stało?


- To… już nieważne. Wiem, że możemy to powstrzymać. Może nasze metody nie są .... odpowiednie. Jednak chłopaki nie mają już nic do stracenia. Nie mamy wyboru. – Przerwał, jakby zastanawiał się czy powinien mówić dalej. - Musimy zakończyć pewien eksperyment, który… wymknął się spod kontroli. Jeśli tego nie zrobimy…

Coś szczęknęło metalicznie we mgle.

- Kurt, nie! – wrzasnął do postaci wyłaniającej się nagle spośród mlecznego oparu. Wyciągając przed siebie ręce, wolno wszedł na linię strzału.

Jonthan starał się jak najdokładniej stać za ciałem Petera. Lepiej było się nie odzywać. Mógł niepotrzebnie sprowokować przeciwnika. Na wszelki wypadek jednak, dyskretnie odbezpieczył broń i przygotował się do walki.

- Zejdź mi z drogi Monrou – warknął Kurt. Miał coś takiego w oczach, co mówiło, że jeśli Peter tego nie zrobi, kule przeszyją zarówno jego, jak i stojącego za nim mężczyznę. -Trzeba ich zatłuc jak psy. Możesz jeszcze zdecydować, po której stronie jesteś zdrajco. Słyszałem… – wysyczał - …chciałeś nas zdradzić. Oddać w łapy tej zgrai.

- Kurt wiesz, że to nieprawda. Nikogo nie chcę zdradzić tylko… nie jesteśmy tu, żeby zabijać ludzi. – spojrzał z ukosa na Noys’a. Starał się kontrolować ruchy obydwu. Przesuwał się na ugiętych nogach pomiędzy Kurtem, sunącym powoli po okręgu, a stojącym w jego centrum Noys'em, wyciągając ręce, jakby chciał ich rozdzielić i powstrzymać od nierozważnego działania.

- Wiesz co nam zrobili?! –wykrzyczał z wściekłością żołnierz. – Mnie i Gook’owi?! Zmusili nas, żebyśmy wystrzelali naszych! Rozumiesz?! A może Ciebie też trzymają na smyczy?!

- Przecież do cholery ostrzegłem chłopaków przed tymi dwoma. Przed tym, co się z Wami dzieje. Co więcej mogłem zrobić? Gdyby zostawili w spokoju dziewczynę, nic by się nie stało! – Tym razem to Peter wybuchnął gniewem. – Nie jestem jakimś piep… bydlęciem, żeby gwałcić i mordować kobiety i dzieci!

Obrona przed niesprawiedliwymi zarzutami Kurta, na chwilę całkiem rozproszyła młodego żołnierza. Na tyle mocno, że gdy ponownie zerknął w stronę mężczyzny za swoimi plecami, zobaczył tylko ciężką kolbę karabinu spadającą na jego głowę i Flash’a z twarzą wykrzywioną w wyrazie mściwej satysfakcji. Opuścił wzniesione ręce i w oczekiwaniu, utkwił wzrok w oczach Kurta. Był jedynym człowiekiem, który mógł jeszcze cokolwiek zmienić.


- * -
Reynold

Przebudzona świadomość matematyka niemrawo i powoli wynurzała się z ciemnej, cichej studni niebytu. Jeszcze tylko przez chwilę mógł się cieszyć względną przyjemnością spoczynku, podczas którego zmysł słuchu i wzroku powoli zaczynały znów działać. Zaraz za nimi jednak przyszła też zdolność odczuwania bólu… co łącznie z niemożnością zrzucenia z siebie przygniatającego go swym ciężarem ciała wielkiego Szweda przyprawiało o szaleństwo.

- Radziłbym Ci nie ruszać się. Nawet nie próbuj swoich sztuczek. Mamy twoich znajomych. Jeśli będziesz za dużo kombinować, umrą. – Twardy ton głosu pochylonego nad nim żołnierza i ciemny wylot lufy na wprost oczu Reya, były aż nazbyt przekonujące.

Ciało Svena odrzucone bezceremonialnie na bok, odwróciło się na plecy patrząc niewidzącym wzrokiem w przestrzeń. Nie pomogło to specjalnie Burkowi. Ledwo mógłby podnieść głowę, tylko po co? Chwilę trwało i matematyk zawył z bólu, kiedy najemnik skuwał mu ręce na plecach.

- Ręka… zlituj się człowieku… mam złamaną rękę…

- Widzę. Wstawaj i ruszaj. – W głosie nie było ani śladu litości.

- * -
Jonathan

Noysa obudził potworny ból głowy, jakby spłoszony tabun dzikich koni uparł się przegalopować właśnie po niej. Gdzieś obok, ktoś jęczał i klął straszliwie. Jonathan powoli otworzył oczy i otrzeźwiawszy natychmiast, szarpnął się stwierdziwszy, że ręce ma mocno skrępowane na plecach. Nad nim ze złośliwym uśmiechem przyklejonym do ust przykucnął Flesh.


------------------------------------------------------------------------
-> Reynold odzyskuje przytomność i zostaje pojmany przez Flesh'a.
-> Noys dostaje z zaskoczenia kolbą po głowie. Ogłuszony, budzi się po trudnym do określenia czasie.
-> Obaj panowie udają się teraz na przesłuchanie do Mistrza Kabasza.
-> Zaszła zmiana przesłuchaniem zajmie się Mistrzyni.
 
__________________
"Niebo wisi na włosku. Kto wie czy nie na ostatnim. Kto ma oczy, niech patrzy. Kto ma uszy, niech słucha. Kto ma rozum, niech ucieka" (..?)

Ostatnio edytowane przez Lilith : 01-06-2009 o 18:24.
Lilith jest offline