Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-05-2009, 23:42   #54
Gadzik
 
Gadzik's Avatar
 
Reputacja: 1 Gadzik jest na bardzo dobrej drodzeGadzik jest na bardzo dobrej drodzeGadzik jest na bardzo dobrej drodzeGadzik jest na bardzo dobrej drodzeGadzik jest na bardzo dobrej drodzeGadzik jest na bardzo dobrej drodzeGadzik jest na bardzo dobrej drodzeGadzik jest na bardzo dobrej drodzeGadzik jest na bardzo dobrej drodzeGadzik jest na bardzo dobrej drodzeGadzik jest na bardzo dobrej drodze
Aziz nic nie jadł. Pozostawszy w swej przyjętej pozycji wodził tylko wzrokiem wśród odgłosu pracujących sztućców i mlaskań po twarzach bajkowych postaci, zupełnie jakby w tym momencie rozluźnienia czekał na ujrzenie prawdziwych oblicz swoich nowych kompanów…

Bądź jakby spodziewał się, że wreszcie ktoś zada pytanie najistotniejsze, dotykające samej głębi ich ryzykownej misji…

Czekał….

Czekał…

Czekał…

„Ibrahimie, powiedz nam…”

Wreszcie!

- Wreszcie… - mruknął Arab z uśmieszkiem wykrzywiającym brzydko jego smagłą twarz. – Smok, jaszczur bądź inny gad jest tylko pionkiem w rozgrywanej z nami partii szachów. Czyż ktoś, kto koncentrował swe wysiłki na zbiciu jednego skoczka, jest w stanie poznać sterującego również pozostałymi figurami? – zapytał retorycznie, wyraźnie siląc się na naśladowanie treści zawartych w legendarnych Księgach Mądrości Wschodu. – Musicie wiedzieć, *przyjaciele*, iż naprawdę istnieje siła pragnąca zniszczyć nasze światy… *Nasz* wielki świat baśni, nasz wielki świat, w którym nikt… nikt… nie będzie czuł się bezpieczny. Zaprawdę, ten, którego grajek nazwał „Złym”, istnieje… – Muhammad z rozwagą wypowiadał swoje słowa z coraz niklejszym szeptem, tak iż w końcu zdawało się, że porusza jedynie niemrawo ustami.

Szpiedzy, któż o nich nie słyszał?

***

Wyczłapawszy z wody razem z martwym ciałem ciągniętym bezmyślnie ze rękę, Muhammad Ibrahim Aziz rzucił się na ziemię w przypływie zmęczenia i obezwładniającej dezorientacji. Kto? Jak? Dlaczego? Przepełnione schematycznością pytania kołowały w rozgorączkowanej głowie człowieka zwanego czterdziestym pierwszym rozbójnikiem. Gorącz bijąca od piasku otaczającego zmasakrowaną oazę zaczęła suszyć przemoczone, nasiąknięte rozrzedzoną krwią szaty Araba…

Zamknął oczy, dzięki czemu jeszcze intensywniej poczuł swąd ludzkiej i zwierzęcej spalenizny wymieszanej z odorem wielbłądów, żyjących – podobnie jak ich właściciele - jeszcze kilka chwil temu… Aziz nie musiał ani się podnosić, ani wydawać z siebie zbędnych nawoływań aby stwierdzić, że z obozu liczącego grubo ponad siedemdziesięciu ludzi tylko on zachował życie…

A jęki rannych? Oni wcale się nie liczą – skonają maksymalnie w przeciągu kilku najbliższych godzin.

Spał? Śnił? Czuwał na jawie czy odpoczywał pośród mar sennych? Był tylko smród, zimny dreszcz przeszywający rozpalone ciało i nieznany wcześniej turkot pary żelaznych potworów krążących nad samotną oazą, już teraz należący do imaginacji majaczącego umysłu.


Były kule ognia, były świsty piekielnych pocisków przeszywających ciała, tkaniny, wodę, drzewa i drobinki piasku… Mężczyzna zacisnął w pięść prawą dłoń. Oprócz złocistego pyłu złapał w kleszcze jeden z takich dziwów. Przyjął pozycję półleżącą, powoli opierając się na łokciach. Przystawił na wysokość wzroku ów podłużny, stalowy kształt, zgnieciony z przodu prawdopodobnie pod wpływem siły uderzenia.

Dzieło czarnoksiężników? Dżinów wypełniających wypowiedziane życzenie?

Podczas wstawania stwierdził z niejakim zadowoleniem, iż chyba nie został czymś takim ugodzony – musiałoby boleć, musiałby krwawić…
- Na Allaha… - wyszeptał z niezdrowym podziwem wobec krajobrazu rysującego się po kilkuminutowej rzeźni… Wielki namiot samego Ali-Baby, tego, który trząsł razem ze swoimi czterdziestoma rabusiami połową Wschodu, został w przeciągu kilku sekund rozerwany na strzępy łącznie z wszystkimi przebywającymi w środku…

Uniósł głowę ku niebu – czysto. Ani jednej czarnej plamki, rosnącej w zastraszającym tempie z każdą sekundą. Ktokolwiek to był, ktokolwiek co to było, miało swój cel – i cokolwiek to było, cel ten wykonało.

Kuśtykając ruszył przed siebie, starannie omijając kawałki rozszarpanych i tlących się kawałków ciał. Wreszcie, nie znajdując sensu w podobnych spacerach (oprócz ewentualnego szukania złota i kosztowności), Muhammad odwrócił się za siebie i spojrzał już ze zdecydowanie bardziej zatroskaną miną na okolicę zasłaną trupami wielbłądów. Miast przejmować się jękiem pojedynczych rannych prosił Jedynego, aby uratowało się choć jedno zwierzę…

Zabite, rozproszone…

O, bukłak…

Wrócił tę samą ścieżką. Z zimnym spokojem nabrał wody do ukształtowanego kawałka skóry, nie przejmując się bynajmniej czerwonym zabarwieniem odżywczej cieczy… To pustynia, a na pustyni gorsze rzeczy się pija.

Westchnął. Koszula coraz bardziej odklejała się od ciała.

W końcu ruszył w drogę, zaczynając swój start od miejsca, w którym rozpoczęła się paniczna ucieczka jakiegoś samotnego wielbłąda. Przynajmniej pierwsze ślady jego drogi, oznaczone kopytami umazanymi we krwi, nie zostały jeszcze ukryte przez nawałę drobnych ziarenek piasku.

Opuszczając obóz przystanął tylko raz… A przystanął nad głową pewnego człowieka, który myślał, że zdołał już osiągnąć w życiu wymarzony stopień szczęścia…

Muhammad kopnął z pogardą oderwany czerep, który potoczył się lekkim łukiem wprost ku szkarłatnej tafli wody…

***

- Niczego wtedy o nim nie wiedziałem. Pojawił się, wysłał do Raju kogo zapragnął i zniknął. Kimże byłem dla niego? Nikim, nie podejrzewał wszak, iż ktoś taki jak Muhammad Ibrahim Aziz może istnieć… A nawet jeśli, to cóż miała go obchodzić ma postać? – zadał kolejne pytanie, tym razem jednak zawierające w swym tonie sugerowaną odpowiedź… Niewiernego powinna obchodzić osoba czterdziestego pierwszego rozbójnika. – Zresztą nieważne. Ważne, że mnie obchodziło, któż taki uśmiercił jednego z mych chlebodawców... oraz naraził na gorzką przygodę na po stokroć przeklętej pustyni! – warknął, przeistaczając się z kpiącego ze smoka Araba w przepełnionego niepokojącym zacięciem gwałtownika. – Pytałem, szukałem, nie szczędziłem złota oraz gróźb. Dla nas, ludzi Wschodu, zemsta musi mieć swój finał. Niekoniecznie korzystny dla mściciela. Byle był to prawdziwy koniec dla jego ofiary. Więc pytałem… Więc szukałem… Więc nie szczędziłem złota ni gróźb. Zawarłem pakty z najczarniejszymi mocami, aby dostać się do świata, który dla was samych jest ino ułudą, skrzywionym bajkowym odbiciem… – dał znak, aby wszyscy przybliżyli się do niego jak najbardziej się da. – My, ludzie Wschodu… – powtórzył dla podkreślenia zdecydowanej wyższości tego typu istot nad innymi – …w każdym świecie jesteśmy sobie braćmi. I wszędzie, i zawsze prowadzimy walkę z niewiernymi i zdrajcami. Pytałem, szukałem... Oni także pytali, także szukali… I w końcu poznałem twarz tego, którego niektórzy zwą Smithem… – nazwisko ów z gardłowym świstem wyleciało z ust Muhammada.

W ślad za słowem na stół poleciał wyciągnięty z połów szat „obrazkowy prostokąt”… Zupełnie jakby postać na nim przedstawiona została zamknięta w owym kawałku tekturki za pomocą magicznego zaklęcia…

Obraz…

Wizerunek…

"Zdjęcie"…
 

Ostatnio edytowane przez Gadzik : 31-05-2009 o 22:54.
Gadzik jest offline