Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-06-2009, 20:14   #216
Milly
 
Milly's Avatar
 
Reputacja: 1 Milly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputacjęMilly ma wspaniałą reputację
Boston, 22 października 1926 (późny wieczór, willa na Tremont Street)

Marla powoli sączyła z kieliszka burgundowy płyn, upajając się jego smakiem. To było naprawdę dobre wino, wręcz za dobre jak na tak dość zwyczajne przyjęcie. Czyżby jednak na sali bankietowej znajdował się ktoś wyjątkowy, ktoś kogo panna Widmore dotąd nie zauważyła? Rozglądała się dyskretnie, przyglądając się wszystkim gościom. Raz po raz jej wzrok krzyżował się ze spojrzeniem Sędziego. Przyglądał jej się, jednocześnie przysłuchując się rozmowom swych młodych protegowanych. A może wcale ich nie słuchał? O czym myślał? Czy chciał, by była teraz przy nim? Poprawiła odruchowo włosy i posłała mu miękki uśmiech. Musiał wiedzieć, że pomimo wielkiej miłości, którą ją darzył, nie ma nad nią pełni władzy. Że nie wszystko będzie układało się po jego myśli. Czy ta świadomość go bolała? A może złościła? Znowu spojrzał na nią i uniósł lekko kieliszek – toast tylko dla niej i na jej cześć. Odwzajemniła go i upiła łyk wina. Uwielbiała te drobne gesty świadczące o jego przywiązaniu. Jesteś piękna, Marlo – mówiły – najpiękniejsza kobieta na tej sali. Nie dała się jednak im poddać, przerwała ten wzrokowy kontakt i powróciła myślami do swego towarzystwa.



Dyskusja stawała się coraz bardziej zacięta. Starcie tradycji z nowoczesnością – na każdym przyjęciu znajdzie się choć kilka tematów, w których te dwie dziedziny będą miały swych zaciekłych obrońców i przeciwników. Przerzucanie się argumentami może być czasem dobrą gimnastyką dla umysłu, jednak na dłuższą metę Marlę drażniły te jałowe dysputy. Salonowe pseudofilozofowanie, szczególnie kiedy rozmówcy próbowali popisać się błyskotliwością i ośmieszyć przeciwnika w większości przypadków nie mając racji, wcale jej nie bawiło.


- Panowie wybaczą... - przerwała, gdy dysputanci próbowali dociec czym w istocie jest prawdziwa sztuka. - Ale komu z nas dano prawo mówić co jest sztuką, a co nie jest? Dlaczego zdanie jednego z panów ma mieć większą wagę, niż drugiego? Kto ma prawo ustalać co się komu ma podobać i co powinno się tworzyć? Filozofowie? Artyści? Odbiorcy? Czy tak bardzo potrzebujemy, by nam narzucać zdanie drugiego? Nie rozumiem takich sporów i sztucznego wytyczania ram, odmierzania co można nazwać sztuką, a co w tych ramach się nie mieści. To dość niedorzeczne, nie sądzą panowie?


- Młoda damo, to jest bardzo do rzeczy! - odezwał się najstarszy z mężczyzn z lekkim oburzeniem. - Proszę sobie wyobrazić, że niegdyś, by zostać nazwanym wielkim artystą, trzeba było mieć talenta, a nawet geniusz, należało włożyć w to wiele pracy i wysiłku. A teraz, co? Ochlapane farbą płótno mam nazwać sztuką i porównać to do któregoś z dzieł Moneta?! W głowie się nie mieści.


- Ja jednak uważam, że panna Widmore ma zupełną rację – jego oponent nie dawał za wygraną i widać było, że oburzenie tamtego rozbawiło go. - Dlaczego odmawia się dadaizmowi, czy innej nowoczesnej formie ekspresji, prawa do nazywania tego sztuką? Czyż sztuka nie ma poruszać, czyż nie jest wyrazem natchnienia? Natchnieniem Moneta były piękne widoki, które zapierały dech w piersi, a natchnieniem dadaisty może być koszmarny sen, który uwieczni w niesamowity sposób na płótnie. I jeden, i drugi obraz może przynieść odbiorcy zachwyt, tęsknotę, smutek, strach czy inne uczucia. Nawet obrzydzenie, które panowie odczuwają na widok pewnych scen jest właśnie celowo zamierzone! I to jest właśnie sztuka!


Mężczyzna, myśląc, iż ma w Marli poplecznika w tej dyskusji, zapalił się i żywo gestykulował, zachęcając kobietę do poparcia swej racji.


- Pan mnie zdaje się nie zrozumiał – odrzekła uśmiechając się cierpko. - Ja bynajmniej nie twierdzę, że dadaizm jest sztuką. Nie twierdzę również, że nią nie jest. Nie miałam okazji odwiedzić jeszcze tej wystawy, a tylko głupcy wypowiadają sądy o tym, o czym nie mają pojęcia. Zauważyłam jedynie, że, z całym szacunkiem dla panów, nikt z nas tu obecnych nie ma prawa ustalać co należy nazywać sztuką. Nie znam przynajmniej takich kryteriów, które byłyby pewne co do tej dziedziny. Na każdy argument można znaleźć kontrargument. Na każdą definicję – kontrdefinicję. Tak naprawdę wszystko jest względne i zależy od punktu widzenia.


- Pani zdaje się jest relatywistką. Jednak niestety istnieje w naszej rzeczywistości coś takiego, jak sztuka. Jak więc mamy się dowiedzieć, pani zdaniem, co sztuką jest, a co nie?


- Widzi pan, ja w przeciwieństwie do większości ludzi nie przypisuję sobie prawa do kreowania rzeczywistości i wygłaszania jedynie słusznych sądów, więc nie podam panu żadnych kryteriów. Niech każdy sam znajdzie takie kryteria dla siebie.


- Ależ to pani teraz prawi niedorzeczności – wtrącił się znów mężczyzna z muszką, który nie mógł już dłużej słuchać tych słów bez reakcji. - Te slogany, że każdy sam sobie może powiedzieć co dla niego jest sztuką, wymyślili ci podwórkowi malarze, którzy pragną zostać artystami, ale daleko im do tego! Zapewniam panią, że zarówno w czasach Michała Anioła, jak i teraz, wystarczyło spojrzeć na jego dzieła i wiedziało się od razu bez najmniejszych zastrzeżeń, że to właśnie jest wielka sztuka! To się po prostu czuje, to jest coś, co pochodzi z góry, albo się to wie, albo nie.


- Czyżby? - Marla uniosła do góry brwi w geście zdziwienia. - W takim razie proszę mi powiedzieć, czy jeśli na tej sali większość osób wewnętrznie czułaby, że dadaizm jest sztuką, a pan czułby odwrotnie, to kto miałby rację? Wtedy liczy się ów odgórny głos większości, czy nadal upierałby się pan, że ma rację, a inni jednak nie wiedzą tego, co pan?


Mężczyzna spochmurniał i przez chwilę szukał w myśli riposty. Tę zwłokę wykorzystał jego poprzedni oponent, znowu czując się na wygranej pozycji. Marla powoli zaczynała się nudzić, dyskusja nie wnosiła nic nowego do stanu rzeczy, a próba przekonywania tych dwóch mężczyzn, że i tak nie zrozumieli jej intencji, nie miała najmniejszego sensu. Starszy z nich najwyraźniej stwierdził, że była przeciwko niemu, a młodszy widział w jej słowach argumenty dla swoich tez, zupełnie odzierając je ze znaczenia. A ona jedynie chciała powiedzieć im, że nie powinni tak szafować niezawisłymi sądami.


Najwyraźniej również innym osobom, które stały wcześniej w towarzystwie pana Flappera, nie odpowiadała tak ostra wymiana argumentów, gdyż krąg znacznie się rozluźnił i powstały dość małe, dwu- lub trzyosobowe grupki rozmówców, zajętych własnymi tematami. Marla postanowiła wykorzystać pretekst pustego kieliszka i przeprosiła obu dyskutantów udając się do stojącego opodal kelnera. Nie powróciła już jednak do swych towarzyszy. Udała się w głąb sali, w poszukiwaniu interesujących osób...
 
Milly jest offline