Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-06-2009, 12:12   #7
Sulfur
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
Nad otoczeniem górę wziął mrok nocy pochodzący nie od samej swojej matki, lecz ze źródła jeszcze głębszego i czarniejszego. Był gęstszy, głębszy, szczelniej otulał się wokół dziwnie rozluźnionych ciał. I trwał w najlepsze nawet pomimo sączącego się z załomu skalnego korytarza białego światła. Był może przez to nieco bardziej zasępiony niż zwykle, ale nawet nie myślał niknąć, czy też rozpływać się gdziekolwiek w sposób jakikolwiek. Nie żył oczywiście – nie należał do świata istot, ale jak większość rzeczy, przedmiotów i zjawisk miał swój charakter i nacechowany był pewnymi emocjami, czy może nawet wspomnieniami – nie w sensie obrazka czy całej ich masy z przeszłości – nie to było coś głębszego, co wyróżniało go z tłumu innych choćby i setkę razy mroczniejszych mroków. Gdzieś pod zwałami mglistych i rozlazłych płatów świadomości odcinał się nawet Cel. Ten akurat był jednak okrutny w stopniu najokrutniejszym z możliwych. W swym prostym zadaniu nie widział kompromisów, żadnej litości, przegranej. Przecież w końcu właśnie po to zamieszkiwał jedną z paskudniejszych jaskiń.

W każdym razie takim mianem określał miejsce w jakim się znalazł wyrwidrzew. A mówiąc jeszcze dokładniej, to skończył rzucać w jego stronę wyszukanymi epitetami przed pokaźną chwilą i teraz najwyraźniej rozgrywał walkę z samym sobą. W obrębie własnego blaszanego wnętrza. Napinając się i, mimo woli, nerwowo szukając oczami jakiegoś niezidentyfikowanego bliżej punktu. Skupiony trwał w stężonym dziwnie otoczeniu, były to jednak tylko ułamki sekund. Potem bowiem wszystko wybuchło z siłą nieporównywalną do niczego, co DS. 10-43 znał by lub widział.

Dwie strony, obie o predyspozycjach do zostania łowcami doskonałymi, obojętne czy to niecodziennych uciekinierów, czy też po prostu takimi, którzy polują z przymusu zaspokojenia głodu i instynktu, rzuciły się na siebie i skotłowały w szaleńczej, z pozoru tylko wyrównanej walce. Coś błysnęło straszliwie, rozdzierając na dwoje zbitą i pewną swego zasłonę ciemności, zawyły czyjeś wyswabadzane z nadmiaru powietrza płuca, zdawało się, że to sama Śmierć krąży po jaskini i kryjąc się w resztkach cienia tnie co i kogo popadnie, dokładnie w to i co popadnie. A potem był już tylko ból i uczucie zgniatanie przez coś naprawdę dużego i nieprzyjemnie śliskiego.

Później DS. 10-43 całymi dniami zastanawiał się, co mogło nie udać się w tak prostej czynności, będącej nieodłączną od życia zawsze i wszędzie. Był niemal pewien, że nie ma problemów z utrzymywaniem równowagi, że przeważnie nie nawiedzają go dziwaczne skurcze, a nade wszystko, że droga, którą stąpał przed postawieniem tego decydującego kroku, mającego zapoczątkować skok, była zupełnie, ale to zupełnie pozbawiona luźnych kamieni, czy innych rzekomych przeszkód. Kilka lat po zdarzeniu powziął decyzję, że musiała być to sprawka interwencji z samej góry, albo... przecież tam, wtedy, w tej zatęchłej jaskini o nieskończonym kształcie i rozmiarze, byli inni, tamci – magowie, łowcy. Ale czy oni byliby zdolni to zrobić? Może na początku... Później, hm... później już nie.

Ale niestety w chwili obecnej, która zaistniała umysł nie pracował szczególnie spójnie i nie mógł dojść do innych wniosków niż ten, że nie udało się i niechybnie skończy zjedzony w całości, do ostatniej śrubki, przez jednego z tych wielkich ośmionożnych stworów. Obrzydliwych stworów. Tak, teraz był tego po stokroć pewien. Tym stworzeniom bliżej było do ludzi, nie do zwierząt. One też atakowały bez ostrzeżenia, przelewając w swe ruchy maksymalną agresję, często zupełnie bez powodu. Leżał. Twarzą dotykając litej, zimnej skały – podłoża jaskini. Słyszał. Ciche, zduszone pojękiwania, dziki wilczy warkot i syk z jakim ostre, nazbyt cienkie miecze przecinały powietrze . Szarpał się. Oczywiście, że się szarpał, to był odruch. Bezgraniczny strach bezpośrednio związany z kleszczami kluczącymi gdzieś ponad jego karkiem i wyobrażeniem chyba tylko zimnego jak lodowe tchnienie oddechu, dobywającego się z trzewi pająka. Bestia musiała przewyższać masą ciężą maszynę-niemaszynę. Albo też działa tu zasada, której wyrwidrzew po prostu nie mógł poznać prowadząc swoje spokojne i ustatkowane życie. Zasada ta jednoznacznie stwierdzała, że ten, kto leży na dole, ma, krótko mówiąc, przesrane.

- Eee… dzięki. Haha!.

Rozległo się gdzieś bardzo daleko i zabrzmiało tak, jakby było zupełnie oderwane od grozy sytuacji, nie wiedziało, że nie będzie już więcej kolorowych ptaszków i zielonych pędów roślinek, że czyste powietrze zamieni się teraz w nasycone olejową wonią powietrze z krainy, gdzie po śmierci trafiają wyrwidrzewy. W niepamięć odchodziła właśnie historia DS. 10-43, który powstał ze swej formy sztywnego nieżycia, tylko po to by... znowu do niej powrócić. Może nieco w gorszym stanie, na jaki na pewno będą miały wpływ liczne wgniecenia i calowe dziury po kleszczach pająka. Tylko kto będzie chciał wyjmować te nieużyteczne szczątki wprost z tętniących złością wnętrzności bestii? Swą tajemnicę zabiorę ze sobą do grobu – tego pewien byłem od zawsze. To, że grobem będzie dla mnie czyjś żołądek jest dla mnie swego rodzaju nowością.

A potem zaczęło się coś dziać. Było to niezwykłe, ale też równie niepokojące co drgające, ostre szczęki. Najpierw nieznaczny szelest, dziwne uczucie i... przeraźliwy, nieporównywalny z niczym pisk bólu. Uścisk zelżał. Ziemia zadrżała. Ucichła, zatętniły ciche kroki. Bezruch. Głos:

- Ten pajączk… paję… p…a…j… Ten ziom jest teraz w lepszym miejscu!

Niezrozumiałe słowo umalowane równie niejasnym akcentem i głosem o strukturze nieheblowanej deski.

Wstał.

Pierwszym, co dotarło do skołowanego układu scalonego, będącego jednym z pierwszych generatorów uczuć i odczuć, była widziana już chwilę przedtem postać zabawnego z zachowania jak i wyglądu trolla. We względnym skupieniu zagarniał do skórzanej sakiewki biały proszek z pobliskiej kupki, którą widział, chociaż mógłby przysiąść, że przed minutą jeszcze jej tu nie było. Zaległa nieprzyjemna cisza – raj po nieprzyjemnym hałasie. Tylko, że... wpadł...

Z deszczu pod rynnę...

Z sadzawki pełnej szczupaków do basenu pełnego piranii... (Co z tego, że był nie do końca jadalny? Piranie to piranie!)

Rozejrzał się. W różnych punktach jaskini, raczej bliżej, niż dalej od siebie, spoczywały trzy nieruchome bryły włochatych cielsk pająków. Jednak je zabili... – przemknęło mu przez myśl. - Właśnie, oni! Instynktownie chyba postąpił dwa kroki do tyłu, w stronę załomu skalnego korytarza, jedynego wyjścia... Jedynego! To jak się tu znalazł? Nie pamiętał żadnego korytarza. Nie pamiętał nic. I... myśli splątały się w sposób niewyobrażalny i pacnęły w tył głowy, tak, jak zwykła robić to kukurydziana papka. Nakazał sobie spokój.

Trudno było mu to jednak uczynić w obecności czwórki niezbyt szarych i typowych istot. (Troll zdawał się być zupełnie niegroźny i... śmieszny.) Czarna elfka z dwoma srebrzystymi ostrzami w dłoniach, piękna i groźna, a przynajmniej sprawiająca takie wrażenie. Gdzieś z boku świetlisty potężny mężczyzna – trzeba było się porządnie zastanowić, nim doszło się do trafnej odpowiedzi – czy to świeci on, czy jego miecz? Jeszcze dalej spowity białym, luźnym, skromnym płaszczem w porównaniu z odzieniem reszty, no może wyłączając z tego nieruchomego bandażowego pana, stał wpatrzony w elfią kobietę człowiek i... tak czuł to wyraźnie, ślinił się! Był jeszcze wilk, dopiero teraz go zauważył. Włóczył się gdzieś koło kształtnych nóg ciemnej pani i powarkiwał.

Posępne grono na chwilę obecną znieruchomiało. Nic jednak nie mogło mówi, że za chwilę nie ruszy na niego, dostrzegając w wyrwidrzewie nie tyle co zagrożenie, ile cel... zabawy? Tak chyba można tak nazwać banalną pracę za wielkie pieniądze i tak już spoczywające w pękatej sakiewce.

- Zabijecie mnie? – zapytał niepewnie głosem nie tak znowu metalicznym, jakby mogło się wydawać; gdzieś między zgłoskami wyczuć dało się nutę, albo cały utwór pisany specjalnie dla orkiestry symfonicznej, strachu. – Tak na śmierć?

Jaskinia, a właściwie ogromne pomieszczenie, gdzie nie dało wyróżnić się sufitu ani ścian, było jak najbardziej prawdziwa. Mimo swych nierealnych barw, kształtów, a niekiedy i łamanym nagminnie powszechnym prawom fizyki. Pomieszczenie to, pomijając absurd tego stwierdzenia, przywodziło na myśl bramę do innego świata – w swej niezrównanej wielkości zawartego w obrębie podziemnych hal i tuneli. Jedyny problem stanowiło pytanie...

SKĄD JA SIĘ TU WZIĄŁEM?!!!

Przecież chciał uciekać, musiał uciekać, jak najszybciej, ku światłu dnia i ciepłu. Czuł stępującą na niego grozę i bezradność wobec samego siebie. Był tam, a nagle jest tu! Dlaczego?! Mimo woli zagłębił się w labirynt skalnych tuneli i w efekcie znalazł się tutaj. Pamiętał pytanie, pamiętał...

O Bogowie! ONI! Gwałtownie rozejrzał się wokół i niemal nie padł na ziemię. Z zimnego przerażenia, które zalewało go dokumentnie, tratując nawet potężną grozę.

Łowcy. Oprawcy. W liczbie pięciu. Nieustępliwi. A pośrodku on, bez cienia pojęcia o co chodzi w tej całej piekielnej maskaradzie, pragnący tylko spokoju w sercu zielonego lasu, którego dla zabawy nie odwiedzają spragnione krwi – żywicy hordy orków. I już jego wnętrze zalewała leniwa fala błogiego spokoju i nieporównywalnej senności, coś niespotykanego i tak upragnionego, płynął po łące, lekki mimo metalowej postury, opiewany pieśnią Wiosennej Pani – jednej z zapomnianych i zepchniętych na margines bytu. Czuł szczęście, nie, to było coś głębszego. To on był szczęściem i radością, śmiechem i spełnieniem, ale i... smutkiem i przemijaniem? Skąd te dwa ostatnie w istnym raju doznań i obrazów? Tchnienie, twarz, oczy, oczy, oczy...

Fiolet, fiolet smugi przecinającej niebo. Miecz przecina ciało. Nie! To tylko smuga i niebo. Niebo i smuga. Jaskinia...

Drgnął oszołomiony, zdając sobie sprawę, że tuż przed nim stoi jeszcze jedna, szósta postać. Wysoka, wyniosła. Coś mówiła. Wyraźne słowa i zdania niosły kilka strasznych informacji. Był przez kogoś oczekiwany pomimo iż nigdzie go nie zapraszano, ba, mówca dziwił się, że przybył dopiero teraz. W swej pysze wspomniała coś o błahości napotkanych przeszkód, a potem... wyraźnie zasugerowała, że nie jest... odpowiedni? To dobre słowo? Tylko do czego?

Nie zdążył jednak odpowiedzieć sobie na pytanie, ani tym bardziej powziąć słusznej decyzji dotyczącej dalszych działań bo oto... to był sen? ... z dali słyszeć dał się stukot kroków... postaci straszliwej zarazem i fascynującej. DS. 10-43 patrzył osłupiały jak zakuty w dziwnego koloru, idealnie wyprofilowany materiał przebiega w odległości kilkudziesięciu jardów i po wściekłych nawoływaniach, w których nazwany zostaje AZEROTHEM, zmienia się, zmienia! w wielkiego jeźdźca dosiadającego równie wielkiego rumaka opatrzonego nieznanym wyrwidrzewowi herbem.

- Jesteśmy Strażnikami Czasu, strzegącymi linii czasoprzestrzennej. Jesteśmy zawsze tam gdzie ktoś włamuje się do cudzych czasów i ingeruje w wydarzenia na które nie powinien mieć wpływu. Zostaliście tu wezwani, bo tak właśnie się teraz dzieje. W roku dwudziestym nowej ery Czempion Króla Lisza, Arthas Menethil zawiózł do Królestwa Quel’Thasal zwłoki lisza Kelthuzada, by go wskrzesić energią Słonecznej Studni elfów. Zabieg się udał, zaś studnia została splugawiona i prawie zniszczona...

CO?! Co to za brednie? Co za dziwne słowa?! Jakiś Lisz, Studnia słońca... A potem do skołowanego wyrwidrzewa dobiegła nowa fala „informacji”.

- Tak wygląda wersja podręcznikowa, która musi się utrzymać. MUSI. Jednak ktoś próbuje zapobiec wskrzeszeniu lisza poprzez przedwczesne zniszczenie studni… tym.

Nie bardzo zrozumiał koncepcję, jaką zawarł w swych słowach mówca, ale przez chwilę wydawało mu się, że... że... zna przyszłość? Błysnęło czerwienią, W niewytłumaczalny sposób w powietrzu zawisła kula. Wielka i jakby posiadająca swoją własną głębię, która żyła i wraz z nią pulsowała, chociaż nie... Obraz był nieruchomy. To tylko złudzenie.

- Skala siedemdziesiąt pięć do jednego. To jest broń, którą pewne osoby chcą zniszczyć studnię. I uwierzcie mi, jeśli ich nie powstrzymacie – uda im się. I wtedy Arthas nigdy nie wskrzesi Kelthuzada. Mam nadzieję, że nie muszę tłumaczyć czym to grozi?

No nie... Teraz całe przerażenie uleciało ustępując miejscu rozbawieniu i złości. O ile to w ogóle może ze sobą iść w parze. Śmieszyło to, że jakąś czerwoną kulkę nazywa się bronią, śmieszyło, że ten ktoś najwyraźniej myśli, że ma przed sobą piątkę superbohaterów. I przerażało... On mówił poważnie. Przynajmniej miał odpowiednią temu minę i ciężki, pewny siebie głos. Absurd... Ucieczka...

- Macie jakieś pytania?

Żart? Ucieczka... – popłynęła myśl i zagłuszyła wszystkie inne – ku słońcu dnia i koronom drzew. Co robić?

A może nie umrze dzisiaj? Złudne nadzieje. Kilkadziesiąt kłów wilka, kilka ostrzy mieczy – to było aż za dużo, żeby stworzyć nawet poszarpane widmo kłamstwa. Ale jeśli... Jeśli te ostrza broni nie były skierowane przeciwko niemu? Co jeżeli się pomylił?

Spojrzał za siebie, rozglądając się za dogodną droga ucieczki i zapytał mówiąc prosto z serca.

- Polujecie na mnie? – Spojrzał na elfkę, mężczyzn i zabandażowaną postać. - Zapłacono wam za pojmanie mnie i przetransportowanie do orkowego obozu drwali? A ty? – przeniósł spojrzenie na mężczyznę, w sztywnej szkarłatno-czarnej szacie, który do tej pory nieprzerwanie mówił. – Ty też bierzesz w tym wszystkim udział? I... co to za miejsce? Daleko stąd do Ashenvale?

W umyśle na nowo pojawił się obraz twarzy Pani. Pośród łąk i zieleni, tchnienia... Zniknął. Nie pozostawiając po sobie śladu. Tylko wielką jaskinię i niezręczną, makabryczną sytuację.

 

Ostatnio edytowane przez Sulfur : 06-06-2009 o 12:21.
Sulfur jest offline