Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-06-2009, 11:20   #10
Idylla
 
Idylla's Avatar
 
Reputacja: 1 Idylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znany
[ Brat Albert ]

Bernard wpatrywał się intensywnie w oczy zakonnika. Nie wiedział, co powinien powiedzieć. Każda odpowiedź, jaka przychodziła mu do głowy była niewłaściwa, mało zadowalająca albo okazywała się najpospolitszym kłamstwem. Zdecydował, że najbezpieczniejszym wyjściem z sytuacji jest podzielenie się z bratem Albertem swoimi wątpliwościami. Bez cienia zwątpienia wierzył w jego oddanie Zakonowi. Mężczyzna nie musiał go zapewniać.
- Otrzymałem również list zaadresowany do mnie. Charakter pisma nie przypominał żadnego znanego mi wcześniej. Wysunąłem więc zuchwały wniosek, że napisał do mnie jeden z przywódców Zakonu. Nie pomyślałbym nigdy o zdradzie. Oszustwo również zdaje się możliwością... niedorzeczną. Martwi mnie jednak brak podpisu nadawcy. Każdy list z poleceniami, jaki otrzymałem, zawierał inicjały autora. W połączeniu z moją znaczną znajomością nazwisk członków Zakonu nie było dla mnie tajemnicą, kto wymaga ode mnie podjęcia nakazanych w listach dzia...
Bernard, wsparłszy się ramionami, odsunął krzesło z głośnym piskiem. Mimo tak gwałtownego posunięcia zamarł w dziwnej, skulonej pozie. Nie uczynił nic z wyjątkiem pochylenia głowy. Spomiędzy nienaturalnie spiętych ramion wydobyła się zbolały warkot. Stopniowo przechodził w sapnięcia, aby na powrót zamienić się w warkot. Proces ten powtórzył się parokrotnie.
Nagle dźwięki ucichły. Przełożony Bernard splótł nogi razem i chował szybko pod krzesłem, jakby obawiając się, że ktoś mu je odbierze.
- Ilekroć wątpię, otrzymuję pouczenie. Ilekroć zawiodę, otrzymuję przebaczenie i pokutę - szept, który niebezpiecznie balansował na granicy chichotu, wydobył się ust mężczyzny. Niewielkie kropelki krwi zmieszanej ze śliną skapnęły na podłogę. Jednym ruchem otarł usta rękawem, na którym także pozostały ślady. W rozpaczliwym geście stłumienia śmiechu, zagryzł wargę za mocno. Rezultat podziwiał teraz na podłodze.
„Zabawnie było patrzeć na plamy szpecące jasną powierzchnię kamienia.” Bernard poderwał się nagle do góry. W jego oczach gościła niepewność, strach i... szaleństwo. Wystarczyło jedno mrugnięcie, aby wrażenie obłędu, odbijające się tak wyraźnie w ciemnych oczach zakonnika, przepadło bezpowrotnie. Szeroki uśmiech na twarzy zastąpiła prosta, beznamiętna linia soczyście czerwonych warg. Obraz znękanego chorobą człowieka, który nie dość, że walczy z nią w pojedynkę, to jeszcze z każdej strony atakowany jest przez narastające problemy i odpowiedzialność, z którą stopniowo przegrywa.
- Wybacz mi, bracie Albercie, powróćmy do naszej rozmowy, jeżeli nie masz nic przeciwko. - Usiadł ponownie na biurkiem, ale nie patrzył już na zakonnika. Zamoczył pióro w atramencie i nakreślił coś na niewielkim kawałku papieru. - Adres starego jubilera, o który prosił nadawca obu listów. Opowiedziałbym ci o wielu członkach, którzy byliby w stanie dokonać takiego zwiadu i odkryliby prawdziwą tożsamość, którą, z taką pieczołowitością i troską, staramy się ukryć. – Uśmiechnął się smutno. Powracały powoli wspomnienia. Bolesne i radosne. Mieszały się ze sobą, tworząc naturalny ciąg zdarzeń. Po przygnębiających i trudnych zmaganiach ze złem i kłótniach, które miały na celu jedynie poprawę jego własnego samopoczucia, pojawiły się wesołe chwile. Wplątane niby przypadkiem krótkie i złudne. Ulotne niczym marzenia senne. - Czas jednak nie jest naszym prawdziwym sprzymierzeńcem. Biegnie nie ubłaganie. I nie zamierza się zatrzymać – powiedział cicho. Nie wiadomo, kto był adresatem jego słów.
Przełożony zamyślił się. Nie odpowiadał dłuższą chwilę. Nadal nie patrzył w oczy rozmówcy.
"Odkryłem przed kimś moją słabość. Wiem, że brat Albert jest godny zaufania i nie doniesie na mnie lekarzowi. Nęka mnie zaś przeczucie nadchodzących problemów.”
- Zrobisz bracie, jak uważasz. Ja zalecałbym ci ostrożność i uwagę w czasie drogi. Zdaję się, że przeciwnicy Zakonu również nie śpią. Nie wątpię, że wiadomość ta pochodzi od kogoś, kto jest jednym z nas. Martwi mnie natomiast powód jego wysłania. Wnioskując z twojej miny, nie są to dobre wiadomości. Wybacz, jeżeli zamiast rozwiania twoich wątpliwości, dodatkowo je wzmocniłem. – Spojrzał na niego przelotnie. Gdy tylko dostrzegł, że zakonnik go obserwuje, szybko uciekł wzrokiem z powrotem do swoich kartek. Zarumieniona twarz wyraźnie świadczyła o zakłopotaniu, jakie sprawia mu prowadzenie tej rozmowy. Najchętniej wyprosiłby brata Alberta i przestrzegł, by nikomu nie wyjawiał, czego był świadkiem. Sumienie zaś podpowiadało, że należało uszanować wolność mężczyzny. W dodatku sam go do siebie zaprosił. Wypraszać własnego gościa nie wypadało.
- Proszę – rzucił krótko. Wyciągnął przed siebie poplamioną czarnymi smugami dłoń, w której schował zwitek papieru. Napisał na nim nazwisko „Johnathana Mralte”. – Zapytaj kogoś o niego. Zapewne udzielą ci odpowiednich informacji. To znany i lubiany staruszek. Zamiłowany czytelnik. Należy do Bractwa Sowich Synów. – Udzielał krótkich, treściwych odpowiedzi. Spokojnie. Bez emocji. Zdradzała go jedynie drżąca ręka, którą trzymał przed sobą. Nie podnosił wzroku, by nie widać było błyszczących oczu przepełnionych pragnieniem. Zniknął spokój, którym były dotychczas wypełnione.
- A teraz żegnaj. Życzę ci udanej drogi. Nie martw się o księcia, będzie w dobrych rękach. I o zamierzenia Zakonu. Oni wiedzą, co robią. W końcu są lepiej poinformowani od nas.

[ ... ]


[ Nett Curio ]

Wrócił w samą porę. Według obliczeń Gianniego musieli wyruszyć najpóźniej o dziesiątej rano. Na dwunastą w Palasti przewidziano przemówienie Wysokiego Urzędnika Królewskiego. Na placu, którego będą się starali unikać, zbiorą się tłumy gapiów. Większość z nich przyprowadzona zostanie siłą. Chodziło przecież o pokazanie rozmachu i wpływu, jaki władza wywiera na ludzi. Już po blisko piętnastu minutach przemówienia znudzeni uczestnicy będą się rozchodzili. Nawet uzbrojeni strażnicy, czuwający rzekomo nad bezpieczeństwem mówiącego, nie będą w stanie temu zapobiec. Lepiej dla nich kiedy trafią na taki właśnie moment. Gdyby przypadkiem jechali pustymi uliczkami z zakapturzoną postacią i rozglądali się, mimo że dyskretnie, zwróciliby w końcu czyjąś uwagę.
Podstawową wadą Palasti był rozkład ulic. Wszystkie prowadziły w linii prostej do placu, gdzie gromadzili się sklepikarze i handlarze ze swoimi ruchomymi straganami. Zupełnie jak owalny medalion ozdobiony pajęczą siecią. Prawie idealnie okrągły, zwłaszcza na krańcach miasta. Domy tam wybudowano w większych odstępach, dzięki czemu łatwiej było formować kształt elipsy. Kolory domów i urzędów znacznie odbiegały od szarawych i smętnych odcieni. Były pełne żywych barw, przeplatanych ze sobą ze smakiem i pomysłem. W najrozmaitszych kombinacjach i proporcjach. Uliczki był wąski i prawie wszystkie (z kilkoma drobnymi wyjątkami) przedłużeniem średnicy okręgu, którym była sam plac. Oznaczało to idealne warunki do śledzenia przestępców, wrogów, podejrzanych podróżników.
Gianni myślał, która z dróg najlepiej ukryłaby ich obecność. Dobrze będzie, jeżeli nie przydzielą im kwater blisko Placu Centralnego, choć z całą pewnością, nie będzie to też ustronne i zamaskowane miejsce. Nie mogli zbytnio grymasić, gdy za pokoje płacono z góry. Pobyt w nich był jedynie formalnością. Poza manewrami mającymi na celu uniknięcie pojmania.
- Cieszę się, że jesteś wreszcie. Zostawiłem księcia samego. Oby nie przyszło mu nic głupiego do głowy. – Spojrzał instynktownie w małe okienko nad głową. Zmrużył oczy przed promieniami słońca świecącymi mu w twarz. Nie widząc żadnego zwisającego z okna sznura, kawałków prześcieradła czy bandaży związanych ze są w ciasnym suple, zawołał głośno. – Pośpiesz się, nie mamy całego dnia! Musimy za chwilę wyruszyć! I na nasze nieszczęście zabrać cię ze sobą! Więc w przypływie łaskawej dobroci, zbieraj się wreszcie i nie marnuj naszego czasu!
Brzdęk uderzającej o kamienie miski przywołał na usta zabójcy szeroki uśmiech. Wyprowadził go z równowagi już trzeci raz dzisiaj, a widzieli się dopiero dwukrotnie. Od wczoraj Gianni nie potrafił zrozumieć ani swojego masochistycznego działania, prowadzącego niechybnie na skrzypiące deski szubienicy, ani księcia. Przy czym zachowanie następcy tronu było mniej przewidywalne od jego nagłych figlarskich chęci dokuczania słabszym.
- No prędzej, nie mam całego dnia! – Śmiech, który starał się stłumić widząc rozczochraną głowę wysuwającą się leniwie zza drzwi, odebrał temu rozkazowi grozy. Książę ubrany był w brudne spodnie niewiadomego pochodzenia, wykonane z szorstkiego materiału, na który pewnie był uczulony. Za dużą, żółtawą bluzkę ze stojącym kołnierzykiem zahaczającym o uszy Edgara. Dzieła wyjątkowo komicznego dopełniała czarna kamizelka. Myszy widocznie znalazły ją przed księciem i postanowiły uczynić z niej swoje gniazdko albo przynajmniej kącik rozrywek. „Kto wygryzie tutaj najwięcej dziur?”. Jedynie buty wyglądały na zwyczajne. Proste, lekkie i wygodne.
- Oddaj mi swój kapelusz! – Nakazał grobowym tonem Edgar. Gianni chciał się z nim jeszcze trochę podroczyć, ale czas ich naglił.
- Wskakuj na konia. Po drodze będziesz miał okazję się przebrać. Nett kupił ci jakieś ibrania. Chociaż w tych też wyglądasz cudownie. Kobiety nie będą mogły oderwać od ciebie wzroku. – Nie czekając na odpowiedź księcia wskoczył na konia. Obejrzał się tylko, żeby sprawdzić, jak radzi sobie ich zakładnik bez pomocy służby, ale ku jego zdziwieniu zaskakująco dobrze. Pewny uchwyt, silne odbicie i już siedział cały rozradowany w siodle. – Nett będziesz nas prowadził. Zdobyłeś ścieżki partoli królewskich? Mam nadzieję, bo będziemy mieli nielada problemy, jeżeli na jakiś trafimy.
Oczy księcia skierowane były na bramę, ale kątem oka przyglądał się, gdzie zabójca ukrył broń. Curio znajdował się za daleko, żeby mógł cokolwiek dostrzec. Gianni jednak nie opuszczał go na krok. Jako przestrogę przed buntem poklepał linę zwisającą z jego pasa i już nie czekając na protesty księcia ponaglił konia. Edgar nie widząc innego wyjścia przyśpieszył, żeby wyprzedzić Gianniego. Mieć zabójcę za plecami to fatalny pomysł, ale mieć go obok siebie, w dodatku z drwiącym uśmiechem i złośliwymi uwagami, był znacznie gorszym rozwiązaniem.
Podróż przebiegała w milczeniu ani Gianni, ani Curio, ani tym bardziej Edgar nie zamierzali opowiadać sobie zabawnych, życiowych anegdotek. Dość że musieli przebywać we własnym towarzystwie. Gianni starał się nieco rozluźnić atmosferę zagadując do księcia szeptem, raz po raz zrównując się z nim.
- Książę, kiedy zostaniesz królem, twoim pierwszym postanowieniem będzie ścięcie mnie, prawda? – Zapytał nagle. Edgar obejrzał się zdziwiony, ale przytaknął bez słowa, zupełnie mechanicznie, bez najmniejszego udziału woli. – W takim razie mogę już teraz wyrazić ostatnie życzenie?
- Mnie? I może jeszcze mam je spełnić? – Ochrypłym głosem zapytał następca tronu. Nagle zrobiło mu się sucho w ustach. Właśnie oznajmił człowiekowi, że go zabije. Nie własnoręcznie, ale skaże na śmierć. Za co dokładnie? Za wykonywanie rozkazów, podobnych do tych, które wydawał jego ojciec. Po prostu teraz to nie on był osobą wydającą, ale ulegającą tym rozkazom. Stał się w niedługim czasie przedmiotem zadania zabójcy. A jeszcze wczoraj jednym przymilnym spojrzeniem zdołałby przekonać ojca do skazania kogoś na śmierć. I co gorsza, Artur Istvan by się zgodził.
- Nie musisz go spełniać teraz. Proszę, żebyś go jedynie wysłuchał. – W ustach Gianniego słowa te były czymś niezwykłym i nieprawdopodobnym, a zarazem niedorzecznym i głupim.
- Nie jestem księdzem. I nie będę się pod niego podszywał – rzucił za siebie. Chciał przerwać tę niewygodną rozmowę. Wiedział, że mężczyzna jadący za nim nie żartował. Przez cały ranek miał ochotę go udusić gołymi rękami, a teraz gdy wizja ta stałaby się prawdziwa, bo dzielił ich od niej tylko krok, zamierzał uciec.
„Przecież to były jedynie żarty. Nigdy bym tego nie zrobił. Zawsze tak jest, gdy ktoś cię zdenerwuje. Rzucisz mimochodem, że go udusisz, jeżeli nie da ci spokoju. Zwykłe zaczepki.”
- Odkryłem się, zanim powiedziałeś mi coś, czego byś żałował, więc nie wypominaj mi tego. Przez ciebie omal nie wpadliśmy... – Koń Curio oderwał się nagle. Stanął na tylnych kopytach na ułamek wiecznie trwającej sekundy. Skądś padł strzał. Gianni chwycił się za prawe ramię. Próbował zatamować krwawienie. Edgar rozejrzał się. Tego nie było w planie. Owszem zamierzał im uciec gdzieś po drodze, kiedy będą się tego najmniej spodziewali, ale nie miało to tak wyglądać.
- Nett zajmij się księciem. Uważaj, żeby nie zginął. Wtedy wszystko przepadnie! – Zawołał na swojego towarzysza. Edgar poczuł, że to jego jedyna okazja na ucieczkę. Skierował konia na prawo i popędził. Gnał jak opętany nie słysząc już krzyków Gianniego i kolejnych strzałów. Koń pędził najszybciej, jak mógł. Nie miał czasu na oglądanie się za siebie, bo wtedy zapewne dostrzegłby dwoje jeźdźców goniących za nim. Żaden z nich nie przypominał Gianniego, ani Curio. Dwoje obcych, mężczyzna i kobieta zmierzali za księciem. Kiedy tylko następca tronu zauważył ich działania, skręcił nagle w lewo. Wtedy jeździec również odbił w lewo. Zamierzali w ten sposób zapędzić następcę tronu w pułapkę. W porę Edgar zorientował się, co planują. Odbił w prawo. Między drzewami prowadzenie rozpędzonego konia stawało się zadaniem trudniejszym niż zwykle. Omijanie korzeni i konarów. Wpadanie na krzaki. Ocieranie się o drzewa, gdy umknęło się przed nimi w ostatniej chwili.
Napastnicy podążali za księciem bez problemu unikając pułapek zastawionych przez las. Zaczynali zbliżać się do swojej ofiary. Kiedy pysk jednego z ich koni zrównał się księciem, cała nadzieja przepadła. Jednak kolejne strzały, tym razem tuż obok ucha księcia, zmieniły diametralnie sytuację. Zabójcy zniknęli z pola widzenia następcy trony. Edgar zatrzymał się i rozejrzał. Na koniu tuż przed nim siedział dobrze zbudowany mężczyzna. Książę spojrzał na niego zdziwiony.
- Kristobal... To znaczy generał Kristobal tutaj?

[ ... ]


[ Kristobal A’randez ]

Przeor zakonu milczał w sprawie księcia. Milczał także w wielu innych sprawach. Wciąż powracał do sprawy wtargnięcia na teren klasztoru wbrew woli zakonników. Przypominał tym samym, że decyzja, kogo przyjmują do klasztoru o tak później porze, należy wyłącznie do braci. Wysłannik machnął tylko ręką. To nie miało najmniejszego znaczenia. Liczył się książę. I zadanie powierzone przez króla. Tak przy najmniej pomyślał Louis. Nie wiedział, gdzie podziewa się Felipe, ani tym bardziej, co dzieje się w podziemiach. Udawał upartego i monotematycznego. Z doświadczenia wiedział, że to najlepsza taktyka na tego typu podawędki-przesłuchania. Na szczęście udali się do spokojniejszej części klasztoru. Tam rozmowa powinna przebiegać w miłej, nocnej atmosferze. Przeor mówiłby za dużo i nie na temat. Czyli wykonywał powierzone samemu sobie zadanie jak należy. Wyprowadzenie z równowagi tego żołnierza nie było wcale łatwe, o czym przekonał się już na dziedzińcu. Mimo to zamierzał spróbować.
Zejścia do podziemnych krypt umieszczono w każdej z pięciu wież otaczających klasztor. Piąta, z początku niewidoczna, znajdowała się pośrodku wschodniego muru i miała podobną do niego wysokość. Trudno było ją dostrzec, gdyż nie przypominała w żadnym wypadku pozostałych czterech. Nieco wypukłe ściany tłumaczono, jako efekt niedokładnych planów budowlanych.
Bradley ruszył do piwnic. Miał zamiar dostać się tam, jak najszybciej, byle tylko nie rozgniewać generała jeszcze bardziej, ale coś stanęło mu na przeszkodzie. Nie wiedział, gdzie ma znaleźć przejście do nich. Nie mógł przecież biegać po całym klasztorze i szukać. Miał do pomocy psa, ale nie nadawał się do niczego, jeżeli nie poda mu zapachu, który powinien szukać.
Racja.
Ubranie księcia.
Przystawił psu do nosa materiał. Zwierzę, jak na komendę pośpieszyło wzdłuż korytarza, który, zdaniem żołnierza, kończył się za szybko. W połowie drogi. Szczekanie zdenerwowanego psa wydało się dobiegać zewsząd.
- Szukaj księcia psie! – Polecił mu Bradley. Pies jeszcze dłuższą chwilę poszczekał, okazując swoje niezadowolenie zignorowaniem jego wskazówek. Zapewne wyczuwając narastającą złość człowieka, podszedł do ściany i, z piskiem, podrapał kamień w pobliżu kąta. Jeszcze raz obwąchał to miejsce. Bez dalszych wątpliwości zaczął skamleć i wpatrywać się w żołnierza. Szczeknął na niego dwa razy, nim zdumiony Bradley zrozumiał, że pies znalazł coś ważnego. Podszedł do niego i ręką ostrożnie go odgonił. Pies posłusznie ustąpił mu miejsca i przysiadł pod ścianą oczekując na nagrodę.
Uradowany mężczyzna, dostrzegając niewielką szczelinę w ścianie, naparł na kamienne przejście odsłaniając rząd schodów zakręconych spiralnie i znikających w ciemności podziemia.
- Chodź!
Pociągnął psa za obrożę, ale ten za nic nie chciał odpuścić jakiegoś smakołyka za ciężką, ale dobrze wykonaną pracę. Pozostał niewzruszony na rozkazy Bradleya. Warknął na niego czasami, jak za mocno pociągnął na obrożę. Zrezygnowany i pokonany przez czworonoga wygrzebał z kieszeni jakieś ciastko, rzucił psu. Ledwie połknął ostatni kęs, kiedy po chwili obaj biegli schodami ku podziemnym kryptom.
„Co za uparte zwierzę. Nie wytresowane i uparte.”
Podążał za psem mając nadzieję, że ten chwycił trop. Drogą jaką przemierzyli nie była długa. Zaledwie jedna kondygnacja i już stali na oświetlonych pochodniami korytarzach. Pies prowadził go prosto przed siebie, w miejsce, gdzie słuchać było szczątki rozmów. Nerwowych i głośnych rozmów. Widać, że ludzie, którzy tam byli to amatorzy. Powinni zachowywać się ciszej. Głupi zakonnicy. Wiadomo teraz, dlaczego wstąpili do zakonu. Marni byliby z nich wojownicy. Pies zaczekał za nim przy samym wejściu do komnaty. Merdał ogonem i obserwował ze pochyloną głową poczynania zakonników. Pochłonięci swoimi zadaniami nie zauważyli nawet człowieka, który krok za psem wpatrywał się w nich. Z równym zainteresowaniem i zdziwieniem próbował zrozumieć skąd taka ilość broni znalazła się w tych podziemiach. Jeden z zakonników odwrócił się.
- Żołnierz! – Wrzasnął. To był wystarczająco dobitny sygnał, żeby pozostali mężczyźni spojrzeli za siebie. Nie spodziewanie padł strzał. Bradley padł na ziemię. Pies zapiszczał i rzucił się biegiem w stronę wyjścia. Dygoczącymi dłońmi zakonnik opuścił dymiącą się jeszcze broń. Rzucił ją prędko wśród pozostałe i trzasnął z mocą klapką, zamykając skrzynię.
- On nie żyje!
- Zabiłeś go!
- Co my teraz zrobimy?!
- Wysłał go sam król!
- Prędko uciekajmy stąd! Nie znajdą go! – Pomysł spodobał się wszystkim. Przytaknęli. Podążyli za czerwonymi śladami zostawionymi przez psa. – Musimy go szybko złapać, zanim nas wyda. Jeden z zakonników ściągnął z martwego ciała płaszcz. Porzucił swój habit, który miał jedynie na pokaz. Przebrał się za żołnierza. Bracia nie komentowali jego decyzji. Wiedzieli, że był doświadczonym szpiegiem i najlepiej wiedział, co powinien w takiej sytuacji uczynić. Nie powinni kwestionować jego decyzji.
Pozostało tylko znalezienie psa. Jedynego świadka ich zbrodni. Po blisko godzinnej bieganinie wokół dziedzińca, bracia postanowili odpocząć. Zwierzak okazał się przebieglejszy od nich.
– Bradley! Zbieraj się! Gdzie jest pies? – Zapytał jego towarzysz. Zaskoczył przebranego zakonnika. Ten, pragnąc się nie ujawniać, schylił głowę i rozłożył ramiona. – Sprawdziłem poddasze, ale niczego tam nie znalazłem. A tobie jak poszło? Co to za krew?
– Jeden z zakonników się stawiał. Musiałem go jakoś uciszyć.
- To stąd ten wystrzał. Słyszałem aż na górze. Generał nie będzie zadowolony.
- Kiedy opowiem mu, jak do tego doszło, zapewne zrozumie. – Niby to krztusząc się własną śliną zakonnik, zdawkowo klecił zdanie, aż w końcu utworzył się logiczny ciąg wyrazów.
- Nie bądź zbyt pewny siebie. Generał nie jest dzisiaj w dobrym nastroju. Chodź, pójdziemy sprawdzić, gdzie podziało się to psisko.
Kiedy znaleźli wreszcie psa, udali się do sali, gdzie zgromadzono wszystkich braci. Wspomogli braci A’randez w przesłuchaniach. Pod ponad półtora godzinnej batalii z modlącymi się zakonnikami, dołączył do nich Kristobal, wiedzieli już, że nadszedł czas na podróż.
–Wiemy już gdzie szukać! Wsiadać na konie. Jedziemy na przejażdżkę. – zawołał wesoło młodszy z braci. Dochodziła godzina dziewiąta. Wyruszyli w stronę drugiej siedziby zakonu. Wybrali drogę mniej uczęszczaną, za to o wiele bezpieczniejszą i pewniejszą. Zapewne tą właśnie wybrali porywacze. Kto wie, może będą mieli szczęście i trafią na nich po drodze?

[ ... ]


[ Ares Nailo ]

Rozproszeni po lesie poszukiwali schronienia. Wiedzieli, że należy się ukryć przed strażami. Nie byli głupi. Zwłaszcza, że ich szkolenie obejmowało również takie sytuacje. Należało najpierw opanować sytuację, potem wykorzystać ją na swoją korzyść, nigdy nie powinno się działa impulsywnie, bo to jedynie szkodziło dobrze wykonanej misji. Zazwyczaj kończyła się ona zupełną klęską. Ukryci w krzakach, za drzewami, pośród ciemności starali się wyczuć nastroje pozostałych. Nie było czasu sprawdzać czy ktoś jest ranny. Żołnierze opuścili las po trzech mozolnych godzinach poszukiwań. Była już noc. Nie było sensu szukać kogokolwiek. Zbójcy już dawno uciekli. Jeżeli byli wystarczająco rozsądni.
- Musimy gdzieś przenocować. Nie możemy biegać tutaj z pełnym ekwipunkiem. Zaczną nas podejrzewać. Kto zna w pobliżu jakąś gospodę z dyskretnym karczmarzem?
Odpowiedziała mu głucha cisza. Wszyscy byli zdania, że należy przenocować pod gwiazdami. Przecież mieli potrzebny sprzęt. Koc, poduszę, którą w razie potrzeby zawsze mogła stanowić torba, albo zwinięty w rulon drugi koc. Podzielą się zadaniami. Jedni znajdą drewno. Dwóch będzie pilnowało okolicy i w razie potrzeby zawiadomi resztę.
- Wyruszymy z samego rana. Książe nie może być daleko. Zakradniemy się pod wieże i prześledzimy drogę porywaczy. Powinniśmy na coś trafić.
- Gorzej jeżeli nic nie znajdziemy. A jeżeli z zatarli ślady?
- Pomyślimy gdzie mogli się udać.
- Jeżeli to sprawka Zakonu, pewnie do drugiej siedziby.
- Mieliby być aż tak głupi? Przecież to oczywiste samobójstwo.
Dyskusja toczyła się jeszcze wczesnym rankiem. Należało jednak się zbierać. Jeżeli mieli znaleźć jakieś ślady musieli to zrobić szybko.
- Czekajcie! Przecież tam było pełno żołnierzy. Na pewno zatarli większość śladów. Znajdziemy wyłącznie ich odciski butów i końskich kopyta. – Zawołała kobieta. Żołnierze omal nie nakryli Lie na szpiegowaniu. Opowiedział reszcie, czego się zdążyła dowiedzieć. Wcześniejsze czuwanie, nie dało jej takiej możliwości. W przeciwnym razie już dawno byliby w drodze. Cała grupa skupiła wzrok na przywódcy. To od niego zależało jak postąpi.
On zaś wydał rozkaz kierowania się na drugą siedzibę Zakonu. Nawet nie przypuszczał, że tego dnia szczęście się ponownie do nich uśmiechnie, choć oni już dawno o nim zapomnieli. W czasie kiedy pędzili na złamanie karku, dostrzegli zbliżających się do nich trzech jeźdźców.
- To przecież książę! – Krzyknął nagle jeden z nich. Przy drodze znajdował się las. Gęsty. Pełen potężnych drzew. Idealna kryjówka dla najemników, którymi okazali się być podróżnicy. Skryli się pośród nich, odpędzając konie. Lie i Nailo nieco dalej wyczekiwali w razie gdyby któryś z nich zamierzał uciec. Gdy tylko dystans zmalał do kilkunastu metrów, padł strzał, który ranił ostatniego jeźdźca. Książę po chwili wahania postanowił uciec, jak przewidywali napastnicy. Pościg okazał się czasochłonnym zajęciem. Edgar był znacznie lepszym uciekinierem niż im się zdawało. Manewrował doskonale między drzewami. Jadąc mimowolnym zygzakiem dezorientował ich. Nagle ktoś zagrodził im drogę. Dwa kolejne, pojedyncze strzały uzmysłowiły parze, że to oni byli celem król wystrzelonych z długich strzelb. Lie po chwili padła na ziemię. Koń nadal gnał przed siebie. Skręcił tylko, żeby minąć drzew stojące mu na drodze. Nailo trafiony został w udo. Przed nim stało dwóch uśmiechających się do niego jeźdźców. Obaj mieli oparte na ramionach broń. Znalazła się w patowej sytuacji. Walka również nie wchodziła w rachubę, przynajmniej, jeżeli wziąć pod uwagę tę uczciwą.

[ ... ]


*Szczegóły dotyczące walk znajdziecie w komentarzach
 

Ostatnio edytowane przez Idylla : 07-06-2009 o 11:29.
Idylla jest offline