Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-06-2009, 20:33   #22
Sulfur
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
Myślisz, że łatwo jest być nieodłącznym fragmentem skomplikowanej układanki, bez istnienia którego zdarzenia ostatniego pięćdziesięciolecia nie mają większego sensu? Naprawdę? Posłuchaj zatem niezwykłej i nieco zresztą pokręconej historii o zupełnie zwyczajnym chłopcu. Chłopcu, który za przeżycie zapłacił cenę co najmniej wielką.



Była taka noc, kiedy na cichej zwykle uliczce Privet Drive pogasły latarnie. Nagle, jednocześnie i bez znaczniejszego powodu. Mrok nocy, który zalał wtedy wszystko poczynając od chodnikowych kostek, a na czubkach latarni kończąc, w sposób wręcz mistrzowski skrył sylwetkę przemykającą ku drzwiom oznaczonym mosiężną cyfrą 4. Futro, dech spalin i okulary w rogowej oprawce. No, i oczywiście małe zawiniątko pozostawione na progu domu Dursleyów. Krótki list, który w obliczu zaistniałej sytuacji, uchodzić mógł za bezczelnie skąpy w informacje, obok zaś dziecko. Małe, bezbronne. Mimo niemowlęcych lat naznaczone wyraźną blizną błyskającą złowrogo w przyćmionym, zbudzonym właśnie z letargu świetle kaganka domu przy Privet Drive 4. Znacznie później zaistniała wściekła, wrząca nienawiścią i przerażeniem zawierucha. Rozgorzała zaraz po odkryciu podrzuconego nieznajomego, który, jak się okazało, nieznajomym wcale nie był.

Był taki dzień, gdy tajemnica omal nie przelała się nad potężnymi ściankami kielicha pozorów, tak misternie kutego przez całą trójkę Dursleyów. Mimo zabitych dechami drzwi od komórki pod schodami, mimo skrajnego nieistnienia nie tylko na zdjęciach, ale i w pamięci, mimo nawet obowiązku wymazywania z pamięci każdego niepożądanego zdarzenia. Do tragedii brakowało jeszcze tylko kilku kropel. Postanowiono sobie, że już nigdy nie da się im szansy złączenia się z gorzkim dla jednych, cudownym i słodkim dla innych napojem.

Były takie noce, kiedy przychodziły koszmary i kłębiły się pod powiekami snu niczym wielkie czarne pająki. Był zimny pot strugami występujący na twarz i plecy. Nie było tylko nikogo, kto powiedziałby, że wszystko jest już dobrze, że pod rozklekotanym łóżkiem nie czai się żaden straszliwy potwór gotowy w każdej chwili wyskoczyć z cienia.

Były takie dni, gdy zamiast jajecznicy na talerzu pojawiała się ogryziona do białego kość z tłustymi śladami znajdującego się na niej uprzednio soczystego mięsa. Godziny mijały z wolna na niewolniczej pracy polegającej na czymś równie bezsensownym jak podlewanie ogródka w czasie deszczu. Za duże ubrania, ciągłe równanie z podłogą i późniejsze zeskrobywanie pozostałych szczątek tylko po to, by za chwile rzucić je w miejsce, skąd zostały zebrane.

I była masa dziwnych zdarzeń, która nie odstępowała go nawet o krok. Znalezienie się na dachu komina, ta opłakana w skutki afera z najprostszym faktem wyjścia do zoo i wiele, wiele innych.

A potem na horyzoncie pojawiły się sowy. W sensie dosłownym i przenośnym. Całe setki skrzydlatych puszczyków, puchaczy, płomykówek i całej masy innych mniej lub bardziej znanych gatunków tych drapieżnych ptaków. Z początku zapowiadało się zupełnie niegroźnie – bo kto z normalnych ludzi lęka się najzwyklejszych pierzastych kłębków z jednej strony zakończonych ostrym dziobem, z drugiej pazurami? Nikt, to przecież logiczne. Pojawia się jednak pytanie, co należy czynić, gdy te niewinne ptaszki za wszelką cenę próbują dostać się do twojego czystego i pięknego domu? Kiedy wykorzystują w tym celu komin, każdą szczelinę w oknie? Wtedy zaczyna się problem… I, przynajmniej w tym przypadku, nie kończy się szybko, a już na pewno nie w sposób łatwy i ubogi w poświęcenia.


To właśnie mniej więcej od tego momentu rozpocząć można właściwą historię pewnego chłopca, który w swoim młodym życiu doświadczył o wiele więcej niż niektórzy przez sześciokrotną liczbę jego wieku kroczenia po ziemi. Dokładniej mówiąc od momentu rozpieczętowania pergaminowej koperty opatrzonej starannym, pochyłym pismem. Nie znaczy to oczywiście, że przedtem nie było zupełnie nic. Po prostu ten letni, wakacyjny dzień wyrył w pamięci wielu osób bardzo głębokie i trwałe litery układające się w zdania nie tyle opisujące, co będące, samymi pamiętnymi wydarzeniami.

List, a nawet listy – to one były bezpośrednim czynnikiem warunkującym wprost proporcjonalny do złości wzrost agresji na twarzy wuja Vernona, równie zwięźle połączony z purpurą występującą na policzki i żyłką, w szaleńczym rytmie pulsującą nad lewą skronią. Ich treść wypisana szmaragdowym atramentem była jakby brzemienna w moc. Potrafiła zmienić niemal wszystko. Poczynając od sposobu, w jaki wuj traktował swego kuzyna, aż do jakże wymownego gestu przeniesienia sypialni z komórki pod schodami do bardziej kameralnego pokoju, nie obfitującego aż tak w czarne pająki i wszędobylską ciasnotę.

Napięcie narastało powoli, z uwagą miarkując zabójcze fale stresu przelewane na ramiona trójki Dursleyów. W końcu wybuchło podsycane jeszcze ostatecznym przerażeniem i świadomością własnej niemocy wobec jakieś piekielnej siły wyższej, która za nic nie chciała odpuścić. Wybuchło postanowieniem. Nieważne czy uczynionym z własnej woli. W efekcie wszystkiego na progu domu, do którego uciec przed nieuchronnym próbowali Dursleyowie pojawił się ogromny, skrajnie owłosiony… hm… człowiek. On uiścił początek końca dotychczasowej rzeczywistości świata, a przynajmniej tej, którą znał Harry – chłopiec który przeżył.

W przeciągu kilku następnych tygodni niezwykłość i magia w swej pierwotnej postaci zalała życie chłopca tak, jak robi to toń morza wdzierająca się do wykopanej w piasku plaży fosy obwarowującej dziecinny zamek. Szczególny miejscem była Ulica Pokątna. Drugi świat, zdający się nigdy nie istnieć, zagubiony w bezkresie bezczasu. Malutkie herbaciarnie, kawiarnie, setki sklepów z mniej, bardziej, lub całkiem niesamowitymi indegrencjami mającymi stanowić bazy do eliksirów będących idealną kwintesencją średniowiecznych eposów.

***


I kolejny skok. Na dworzec King’s Cross tym razem. Nie w pełni świadomie, jakby przez mlecznobiałą płachtę mgły przed oczami utajał się olbrzymi rozbiegany tłum spieszący ku celom równie zawiłym co przysłowiowy węzeł gordyjski. Pośrodku tego wszystkiego zaś mały chłopiec rozważający możliwość okrutnego zażartowania sobie z niego i, powiedzmy, nagrania jego nadziei i emocji ukrytą kamerą.


- No więc jesteśmy na miejscu, chłopcze – zadudnił nad nim głos wuja Vernona, który za wszelką cenę próbował ukryć okrutną radość, jaka w nim wrzała. - Peron dziewiąty, peron dziesiąty. Twój peron powinien być gdzieś między nimi, ale chyba go jeszcze nie zbudowali, co?

Łypną na skołowanego Harrego spod oka, nasycił się chwilą i odwracając się w kierunku wyjścia rzucił jeszcze cedzą kolejne słowa w sposób tak zjadliwy, jak tylko pozwalała na to niewielka liczba sylab w zdaniu:

- Życzę pomyślnego semestru.

Odszedł, odjechał zanosząc się od niepohamowanego teraz śmiechu, czy raczej uciesznego ryku. A Harry? Ten nastoletni chłopaczek z wielkim kufrem przy boku, śnieżną sową szczypiącą go w ucho i burzą nieskładnych kruczoczarnych włosów na głowie? Stał jak wryty nie wiedząc co zrobić i próbując nie wpaść w pozbawioną granic panikę, rzecz jasna. Peron dziewięć i trzy czwarte… Gdzie szukać, jak znaleźć?

Trzeba w ogóle zacząć od tego, że londyński dworzec King’s Cross był miejscem niezrównanym w swej wielkości. Składający się z kilkunastu torów, po których co chwila ze zgrzytem przejeżdżały długie, przeważnie czerwone, międzynarodowe pociągi, setek kiosków, stopni ruchomych schodów i całej masy uzbrojonych, podejrzliwych strażników. I te tysiące ludzi przewijających się w tę i z powrotem od stacji do stacji, z drzwi pociągu jednego do drzwi innych, ledwie widocznych na płachcie rozlanych kolorów. Orbitowali w granicach kilkunastu peronów oznaczonych liczbami naturalnymi z przedziału od jednego do kilkunastu. Tak więc kolejno zauważyć się dało uwieszone wysoko tablice z wypisanymi nań kolejno numerami: 1, 2, 3… 9, 10… Ale… Żadnych połówek, ćwiartek, czy czegokolwiek pomiędzy. Po peronie 9 i ¾ nie było nawet śladu!

Harry w wyrazie desperacji przetarł okrągłe szkła okularów. Łudził się, że może chociaż na chwilę odciągnie to wzrok wścibskich podróżnych, którzy coraz częściej lustrowali jego nietypowy bagaż w sposób co najmniej nachalny i bezczelny. Już, już ktoś miał położyć dłoń na żeliwnych prętach pohukującej nerwowo sowy, gdy rozległy się podniecone głosy ożywionej rozmowy, która dosłownie po chwili, w burzy rudych włosów, miotnęła bezczelnym typem ku miejscu skąd przyszedł.

- Aż roi się od mugoli! – adresatem tych słów był nie kto inny niż pulchna czerwonowłosa kobieta otoczona pokaźną gromadką równie jaskrawych dzieci co ona. – Nie do wiary!

Grupka w równym stopniu co on obładowana kuframi minęła go i zwróciła się w stronę odległej o jakieś dziesięć metrów ściany pomiędzy peronami dziewięć i dziesięć. Z pozoru normalni ludzi udający się na długie wczasy w zapadłej dziurze jakim niewątpliwie było miasto jakiejś zapomnianej cioci, ale… To słowo: „mugole” i… tak!... Harry w rzece podręcznych i wielkich bagaży zauważył, a raczej usłyszał… sowę! Nieodłączny atrybut świata, o przynależności do którego dopiero co się dowiedział. W jednej chwili przypomniał sobie rewert na Privet Drive 4, którego bezpośrednimi winnymi były właśnie sowy. Pewny swego ruszył za oddalającym się szybko światełkiem w długim, mrocznym tunelu nieznanego.

Zatrzymał się i z niedowierzaniem wpatrzył w… znikającą w murze wysoką postać.

- Fred, teraz ty.

Ta sama ruda kobieta powiedziała do jednego z dwóch identycznych chłopców. Ten zamienił z nią kilka słów, z których jednoznacznie wynikało, że on i rudzielec obok są bliźniakami. Potem, podobnie jak jego poprzednik zniknął gdzieś przed barierką.

Wielki zegar pośrodku dworca niemym głosem dwóch wskazówek krzyczał, że nie zostało mu więcej niż dziesięć minut. Harry zorientował się, że to może być ostatnia szansa. Wszystko było lepsze od zostania tutaj, pośród nieznanych ludzi, którzy myśleli o nim nie inaczej niż: czubek.

- Prze…. – spróbował zwrócić na siebie uwagę rudowłosej kobiety obok. – Przepraszam…
- Dzień dobry, kochanie – z szerokim uśmiechem na twarzy zwróciła się w jego stronę. - Pierwszy raz do Hogwartu?
- Tak – odpowiedział bez wahania. Kobieta wydawała się naprawdę miła.
- Ron też jest nowy – gestem wskazała na chudego, piegowatego chłopca w wieku Harrego. – Zastanawiasz się jak dostać się na peron?

Skąd wiedziała? Poruszył się niespokojnie.

- Tak.
- Nie martw się – odpowiedziała natychmiast. – Musisz iść tylko na tę barierkę pomiędzy peronami dziewięć i dziesięć. Nie zatrzymuj się i nie bój, że na nią wpadniesz, to bardzo ważne. Jak ktoś jest trochę nerwowy, najlepiej biec prosto na barierkę. No, idź przed Ronem – udzieliła mu szybkiej, fachowej rady i lekko pchnęła w stronę zdradliwie połyskującej barierki.

Później zdał sobie sprawę, że z samego biegu pamięta niewiele. Był strach, krótka chwila napięcia i w końcu ciemność jaka nastąpiła po zamknięciu oczy nie chcących widzieć struktury metalowej przegrody z odległości zbliżonej zeru. Sam do końca nie wiedział, w której dokładnie chwili znalazł się po drugiej stronie – w tumanach pary wypluwanej przez czerwony parowóz ekspresowy Londyn-Hogwart. W każdym razie wtedy liczyło się tylko to, że się udało, że przybył do kolejnego punkt niezwykłej przygody sennych marzeń.

Tuż przed nim pogwizdując cicho i aż bulgocząc od rozpierającej ją energii stała olbrzymia lokomotywa z doczepionym do niej długim rzędem wagonów. Te zaś w stopniu najwyższego skompresowania nieużywanej materii zajmowała rozgadana młodzież. Z pootwieranych okien wystawały liczne głowy żywo konwersujące z stojącymi na peronie rodzicami, babciami, czy dziadkami. Ogólnie mówiąc panowała atmosfera nieogarniętego rozgardiaszu, który skutecznie potęgował fakt, że czuł się jakby wyprany ze skutecznych możliwości do postawionego przed nim celu – mówiąc pokrótce, gdzieś w jego wnętrzu rozlewała się bezsilność. No, i oczywiście fascynacja i ciekawość nowego.

Słysząc ponaglający pisk gwizdka ruszył szybko ku jednemu z wagonów stojącego najbliżej. Z trudem przebijał się przez gęsty, wiercący się tłum, ale w końcu udało mu się postawić stopę na metalowym schodku zawieszonym poniżej drzwi.

To ta chwila…

Wszedł do środka. I w chwili krótszej niż ta potrzebna na nabranie tchu stał się jednością z nową rzeczywistością, światem magii i czarodziejstwa. Poczuł to, zobaczył.

Dość wąski korytarz łączący poszczególne przedziały, w większości wypchane już po brzegi, uznać można było za czystą kpinę dla majestatu pomysłodawcy i pierwszego budowniczego wszelkich przejść, które, jak zakładał miały być drożne i możliwie jak najwygodniejsze. A to, które rozpościerało swą obitą boazerią postać tuż przed jego oczyma było po prostu… zatłoczone. Zewsząd wyzierały trójki, dwójki, czy nawet dziesiątki taszczących obite skórami kufry uczniów powracających na nauki do Hogwartu. Słychać było śmiechy, chichy, zaczątki jakieś bójki, urąganie, komentarze i… głos jaki wydaje ruch w swym najbardziej ognistym stadium ruchomości.

Harry, motywowany gniewnym hukaniem sowy śnieżnej, doszedł do wniosku, że na czas podróży będzie musiał znaleźć sobie jakieś siedzące miejsce. Jedynym problemem, wcale zresztą niemałym, było to, że na peronie zawitał jako jeden z ostatnich i, mimo woli, prawie każdy przedział posiadał już komplet użytkowników. Czując jak pociąg przejawia chęć pokonania leniwej granicy pomiędzy zastojem i prędkością, ruszył wysoko unosząc głowę i rozglądając się.

Minął spory tłumek, jaki zebrał się wokół chłopaka z dredami, minął następujący po chwili krzyk przerażenia i jakby obrzydzenia, nie był w stanie porzucić jednak nie tyle łakomych, co nachalnych spojrzeń zdecydowanie zbyt często zatrzymujących się w okolicach jego czoła. Za każdym jednak razem, gdy próbował nawiązać z przechodniami kontakt wzrokowy, spuszczali głowy w wymownym geście niewiedzy, albo też znikali też dając się ponieść żywiołowi spieszącego tłumu.

Powoli zaczynał już myśleć, że kolejne kilka godzin spędzi usytuowany pod ścianą jednego z przedziałów deptany przez setki nieuważnych stóp, gdy kącikiem oka dostrzegł coś, co rozradowało go niepomiernie.

Pchnął ciężkie drzwi. Na wygodnej kanapie siedział tylko jeden chłopak, zdecydowanie tak jak on odbywający pierwszą podróż do Hogwartu. Trzymał przed sobą kolorowe czasopismo z wyrysowaną na okładce… miotłą! Nie miał czasu rozważania czego w gazecie dla młodych gospodyń szukać może nastolatek. Kufer naprawdę ciążył, a nerwowe ugryzienia ze strony kochanej Hedwigi – sowy śnieżnej stawały się nie do zniesienia.

- Cześć, można? – zapytał dość głośno stawiając obok siebie bagaż, który tylko cicho tąpnął i jęknął.

Poczuł nieznośne mrowienie ponownie w okolicach… blizny. Miał dość. Co było niezwykłego w powypadkowej bliźnie? Zwykłej pozostałości dawnej rany, która tylko dla niego mogła mieć jakiekolwiek znaczenie. Przywodziła na myśl nie poznanych nigdy rodziców. Ale oni? Przecież dla całej reszty to były tylko trzy nieregularne kreski układające się w coś na wzór błyskawicy. Oczywiście tylko wtedy, gdy otworzyło się przymknięte do tej pory oczy wyobraźni.

- Jasne. Mathew Wallace – odpowiedział chłopak przywracając go do tłocznej rzeczywistości dnia pierwszego września.
- Harry Potter – zdradził swoje imię, bo i nie miał szczególnego powodu by tego nie robić.

O słuszności decyzji wejścia do tego przedziału przekonał się chwilę później, gdy Mathew pomógł mu wtaszczyć ciężki kufer na podróżną półkę. Usiedli naprzeciw siebie. Gdzieś z zewnątrz dobiegały głosy. Głosy te znał. Należały do rodziny rudzielców, która na przeprowadzenie ostatniej rozmowy pożegnalnej obrała sobie wolny spłachetek peronu – tuż przed coraz bardziej niespokojną lokomotywą.

- Hej, mamo, zgadnij kogo właśnie spotkaliśmy w pociągu! – wołał jeden z bliźniaków, Harry zgadywał, że był to Fred. - Pamiętasz tego czarnowłosego chłopca, który stał koło nas na stacji? Wiesz, kto to jest?
- Kto?
- Harry Potter! – odkrzyknął podniecony odkryciem potencjalny Fred.
- Och, mamo – teraz usłyszał głos dziewczynki, której do tej pory nie zauważał – mogę wejść do pociągu i go zobaczyć? Mamo, proszę!

Opadł ciężko na siedzenie. To naprawdę zakrawało o absurd. Znowu przemawiało do niego to dziwne coś, co mówiło, że wszystko czego doświadcza, co mu naopowiadano to jeden wielki, przygotowany z pompą żart. Tylko kto by się tak trudził, by zrobić mu przykrość? Nie miał pojęcia.

Zamienił kilka uniwersalnych słów z Mathew’em na temat najnowszego modelu miotły. Właściwie to mówił tylko on. Harry milczał udając, że wie o co chodzi. Nie chciał wyjść na innego, szczególnie po usłyszanym skrawku rozmowy. A potem drzwi ponownie się otworzyły. Do przedziału wszedł rudy chłopiec nazywany przez matkę Ronem. Wydawał się być czymś zniesmaczony.

- Cześć, tu wolne? Wszędzie straszny tłok…
- Jasne, siadaj Harry, widząc, że pogrążony w lekturze czasopisma chłopak raczej nie odpowie wskazał mu miejsce i podobnie jak wcześniej Mathew, pomógł umiejscowić kufer w przeznaczonym do tego miejscu.
- Nazywam się Ron Weasley – przedstawił się siadając.
- Mathew Wallace.
- Harry. Harry Potter - wymówili swoje imiona niemal równocześnie.

Mimo tego chłopcy wychwycili z tego interesuje ich słowo i dosłownie oniemieli, co Harry już skitować miał krótkim, nerwowym: „no co”. Rozbrzmiało jednak tłumione niedowierzaniem pytanie płynące z ust samego Mathew Wallace.

- Naprawdę? To znaczy TEN Harry Potter?

Czując, że świat oszalał kiwnął tylko głową. Dowodem na to było kolejne stwierdzenie dotyczące… no nie…

- Rzeczywiście, chyba masz coś na czole!

Przez chwilę poczuł się jak pies na wybiegu, potem odgarnął włosy i wpatrzył się w nieruchomą twarz Mathew’a. Odezwał się jednak rudy chłopak. Z równym niedowierzaniem i zapalczywością w głosie.

- Więc to tu Sam-Wiesz-Kto…
- Tak, ale ja tego nie pamiętam – powiedział szybko nie chcąc drążyć tematu, który dla niego samego nie był całkiem jasny.

Zamilkli. Ron pewnie dlatego, że przypomniał sobie, co jego matka mówiła do jego braci o poruszaniu tematu „Sami-Wiecie-Kogo”, Harry, bo poczuł nagle nieodpartą potrzebę strzepnięcia z ramienia niewidzialnego pyłku. Po chwili jednak rozmowa rozgorzała na nowo. Nie pamiętając już poprzednich tematów zeszła na tory „dyplomatyczne” i równie ciekawe. Chłopcy wymieniali się przeżyciami, dopytywali nawzajem jak to jest żyć w skrajnie różnych środowiskach, niekiedy zażartowali nawet. Atmosfera zdecydowanie się rozluźniła. Lokomotywa z cicha postukiwała mijając kolejne metry długiej drogi przez zielone pola i lasy, świeże powietrze napływało do głowy, odprężało jak nigdy przedtem. Przywodziło na powieki lekkie tchnienie błogiego półsnu.


Jakąś godzinę później w drzwiach pojawiła się niezwykła nawet dla pełnego młodych magów pociągu, postać. Popychała przed sobą ogromny wózek pełen wyszukanych smakołyków i łakoci o nieznanych nazwach ani właściwościach. Czekoladowe żaby, coś wyglądem przypominające fasolki, rurki, pączki, ciastka i całe mnóstwo innych niesamowitych produktów – to wszystko lśniło i połyskiwało niesamowicie w południowym świetle słońca.

Biorąc pod uwagę dwa fakty: że Harry nie widział dotąd niczego z wyżej wymienionych i miał sakiewkę pełną złotych monet, nie można być wielce zdziwionym poznawszy już scenariusz zdarzeń, który brzmiał mniej więcej tak: „Och jakie wspaniałe, kolorowe cukierki! Wezmę! I jakie ciastka, też wezmę i… oochh…”. Dwaj chłopcy, Ron i Mathew, też nie żałowali sobie przyziemnych rozkoszy.

Tak więc kilka minut później, gdy pierwsza łakomość obfitowała już chwilową niemocą połykania nowych kęsów i niechęcią do wszystkiego, co słodkie, zaczęli dokładniej przyglądać się rzeczom, które tak zachłannie zjadali. W największym stopniu zdumiony był oczywiście Harry. Szczególnie, gdy odkrył, że karta włożona do opakowania z jedną z… podskakujących jak żywe żab!, zawiera na swojej stronie tytułowej dwa krótkie słowa: Albus Dumbledore, tak to było niesamowite, zdjęcie. Nie takie zwykłe, nudne zdjęcie, tylko… siwa, brodata postać się poruszała! Łyskała do nich skrytymi pod rogowymi półokularami oczami i uśmiechała się powalająco. Harry czuł, że już nie długo nie zdąży z zapamiętywaniem przeróżnych wymyślnych nazw takich jak na przykład quiditch – gra przypominająca futbol, tyle, że odbywająca się w powietrzu za pomocą… kafli i… złotego znicza!, z tego co mówił Mathew cała rozgrywka odbywała się w powietrzu – na magicznych, latających miotłach. Ale to zdecydowanie nie był jeszcze koniec niespodzianek.

W progu zamigotał zarys dwóch postaci. Dziewczynki o wyjątkowo nieposłusznych włosach i jakby bobrowych zębach przednich, a także zmartwionego chłopca, który niezgrabnym, o ile to możliwe, wzrokiem wodził po przedziale.

- Szukamy żaby Nevilla. Nie widzieliście jej gdzieś tutaj? – zapytała, chyba już mimo woli unosząc się dumą i sprawiając wrażenie, że wie wszystko, albo bardzo, bardzo dużo.
- Nie – odpowiedział Ron krótko i skupił się na trzymanej w ręku sfatygowanej różdżce, którą nie wiadomo kiedy dobył i teraz celował jej drżącym końcem w swego parszywego, ospałego szczura Parszywka.
- Będziesz robił czary! – dziewczynka z radosnym wyrazem twarzy rzuciła się zmniejszając dzielący ich dystans. – Mogę popatrzeć? – zadała zbędne pytanie. – Nazywam się Hermina Grenger – dodała po chwili, najwyraźniej uznając, że wypada się przedstawić.
- Jasne. Tylko… A zresztą… - chrząknął, wyprostował się i zaintonował:

Słoneczko, masełko, stokrotki żółciutkie
Cyraneczko, żądełko, pieniążki złociutkie
Zmieńcie szczura tego głupiego, tłustego
W szczura mądrego i całkiem żółtego!

Ku zdziwieniu wszystkich nie stało się jednak zupełnie nic. Jedno wielkie nic. No chyba, że uwzględniać należy przeciągłe chrapnięcie dobywające się głęboko z trzewi szczura Parszywka, który w najlepsze sobie spał nie mając zielonego, czy też żółtego pojęcia, że ma zmienić barwę.

Incydent został skwitowany kilkoma słowami Hermiony – dziewczyny wiedzącej wszystko. Traktowały o tym, że ona już czarowała i wcale jej się ot udało. Zarzuciła ich setką, dosłownie brzmiących zatęchłym kurzem biblioteki, faktów podobno znanym wszystkim i na nieszczęście znowu rozgrzebała niewygodny temat osobowości Harrego Pottera znamienitej dla całej społeczności czarodziejów, wyłączając z tego tylko samego Harrego. Rzuciła jeszcze jakąś wzmiankę o swoich pragnieniach przynależności do Gryffindoru – jednego z czterech domów w Hogwarcie i wraz z chłopcem imieniem Neville zniknęła za załomem ścianki oddzielającej ich przedział od korytarza.

Zaczynało się ściemniać. Sprowadzone do szarości obrazy przewijające się za oknami gnającego ku Hogwartowi pociągu – coraz wyższe pagórki i górki – świadczyły, że są już blisko. Na pewno docierało to do nich teraz z mocą większą niż jeszcze przed godziną. Udzielał się stres.

Harry też to czuł. Tę niepewność i podniecenie. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów robił coś sam, decydował z kim i o czym rozmawia, rozporządzał swoim małym majątkiem i… czuł wolność. Wreszcie docierało do niego, że to wszystko prawda, że to o czym mówił Hagrid podczas minionego tygodnia też nie jest kłamstwem. Pozostawała jednak jedna niepokojąca go kwestia. Ten cały Voldemort, czy raczej Sami-Wiecie-Kto, bo chyba zupełnie nikt nie ważył się wymawiać jego imienia. Harremu było to szczerze obojętne. Starał się o tym nie myśleć. Na pewno nie podczas jednego z najszczęśliwszych dni jego życia. Miał kolegów, którzy, tak mu się przynajmniej wydawało, traktowali go na równi. Coś się zmieniało.

Szczególnie teraz, gdy uśpiony wieloma godzinami bezruchu tłum zgęstniał do granic niewyobrażalnego i w każdej chwili zdawał się być zdolnym do rozwalania ścian korytarza, którym z wolna sunął. A tworzyli go tak jak wcześniej uczniowie. Tyle, że teraz nieco bardziej przypominali uczniów. Pod względem zróżnicowania ubioru na przykład. Większość wdziała na siebie bowiem czarne szaty z długimi rękawami. Nie wszystkim pasowały idealnie, ale to był symbol. A z takimi zagadnieniami spierać się nie wolno.

Harry nie chcąc zostawiać niczego na ostatnią chwilę pozbierał papierki, wydobył z wnętrza bagażu swoją zakupioną na Pokątnej szatę i założył przez głowę, na dżinsy. Reszta przedziału, włączając w to Rona, uczyniła podobnie i już wkrótce wszyscy niecierpliwie kręcili się i wyglądali za oknami czegoś, co mogłoby być znamienitym Hogwartem, Szkołą Magii i Czarodziejstwa.

Po mniej niż więcej pół godzinie, a może tylko dziesięciu minutach – Harry stracił poczucie czasu – ekspres Londyn-Hogwart definitywnie zaczął zwalniać. Objawiało się to poprzez standardową w takich sytuacjach utratę prędkości i pędu, ale też i takie znaki jak hałas, rumor i krzyk.

W momencie, gdy pociąg zatrzymał się zupełnie, kumulowane do tej pory napięcie eksplodowało. Było wszystko, implozja, fala uderzeniowa zamieszanie. No i uczniowie, którzy to z nieznana sobie mocą pchnięci zostali ku o wiele za małym dla zaistniałej sytuacji drzwiom poszczególnych wagonów. Kilkanaście długich chwil częściowego bezdechu później stanęli w luźnej, bezskładnej kupie. Owiewani zimnym wiatrem nocy. Słysząc pisk metalowych kół pociągu, który ruszał w nieznane, albo jak kto woli z powrotem na King’s Cross, i widząc przed sobą niewiele więcej niż czerń, czenriejsza czerń i srebro księżyca doczekali jakoś pojawienia się długiego kordonu posępnych powozów, a potem – Harry oniemiał – wielkiego, co najmniej czterometrowego… Hagrid.

- Pirszoroczni do mnie! Pirszoroczni! – dał się słyszeć przywodzący na myśl wycie gromu głos.

Skupili się w ciasnej, emanującej strachem i stresem w swej najczystszej postaci, grupce wokół tego wielkiego człowieka, który równie dobrze mógłby być niewielkim pagórkiem. Widzieli jak reszta uczniów wsiada do powozów i odjeżdża czerniejącą w mroku drogą. Oni zostali. Ale co ich czekało?

- To już wszyscy Pirszoroczni? Taa, no to jazda za mną.

Niemal zwiewani przez silny wiatr z wąskiej, wijącej się serpentyną ścieżki ruszyli za cieniem Hagrid, którego, swoją drogą, nie dało zgubić się z zasięgu wzroku. Szli i szli prawie wcale się nie odzywając, z coraz większym strachem śledząc kontur wzgórza, na którym wyzierał już coś jak zarys zwalistej budowli. Przynajmniej tak im się wydawało. Wyobraźnia robiła swoje.

Było zimno. To zdecydowanie skutecznie ograniczało wymowność co niektórych. Hagrid jednak co chwila pomrukiwał coś pod nosem, najwyraźniej dumny z powierzonego mu zadania. Uśmiechał się do Harrego, puszczał przysłowiowe oczka, rzucał w półsłowy wyrazy uznania, czy co tam mu na myśl przychodziło. Po kilku minutach marszu Hagrid radosny jak dziecko rzekł do podążającego za nim wężyka malutkich postaci wyraźnie się trzęsących:

- Zaraz zobaczycie Howgart!

I rzeczywiście. Gdy tylko zostawili za sobą zakręt ich oczom ukazał się widok niezwykły. A już na pewno nie taki, który widzi się na co dzień chadzając w tę i z powrotem do szkoły czy pracy. Ponad olbrzymim jeziorem połyskującym tonią swych wód wznosiła się dość wysoka nawet góra, na niej zaś wybudowano zamek. I to jaki! Przytłaczał swą wielkością i majestatem nawet pośród czarnego aksamitu nocnego nieba. Jaśniał tysiącem złotych błysków okien, zdawał się żyć razem z niesionymi gdzieś z jego wnętrza odgłosami zabawy. Był wspaniały. Harry nie mógł dokładnie dostrzec, ale wydawało mu się, że setki strzelistych wieżyczek sięgają wprost ku samemu niebu i rozcinają jego zbitą płachtę. W tej budowli coś było. I na pewno nie chodziło tu o cegły, czy materiał budulcowy, z którego ją wybudowano.

- Nieźle, co? – zagrzmiał Hagrid i po chwili mocniejszym już głosem zawołał - dobra, wsiadać mi po czterech na jedną łódkę, ani jednego więcej!

Harry rozejrzał się zdumiony i dopiero teraz zauważył, że na brzegu falującego niespokojnie jeziora ustawiono w równym rządku całą masę jednakowych, małych łódek. Razem z innymi ruszył w ich stronę. Wszystko było wspaniałe, ale… poczuł się trochę zawiedzony. Łódki? Przecież to takie mugolskie i normalne. Gdzieś w głębi oczekiwał czegoś magicznego i niesamowitego. W sumie niecodziennie pływał łódką. Nie była jednak najcieplej.

Już po chwili siedział w łódce mając obok siebie Rona, Mathew i jakiegoś chłopaka, którego imienia nie znał. Kątem oka zauważył, że do łódki obok wsiada napotkana już dzisiaj Hermiona Grenger i wiecznie poszukujący swojej ropuchy Neville.

Popłynęli. Gdyby nie nocna pora, nie, przecież to ona nadawała wszystkiemu takiego uroku i niepowtarzalności… gdyby nie lód, w jaki niewątpliwie zamieniał się Harry, mogło być naprawdę cudownie i pięknie. Płynąć środkiem czarnego jeziora, w którym kryła się niejedna tajemnica, ku jeszcze nie zwyklejszemu zamkowi. I pomyśleć, że to dopiero pierwszy dzień. Początek roku szkolnego. Przed nim jeszcze pełne dziesięć miesięcy. Nie mógł tego ogarnąć, więc posłuszny nawoływaniu Hagrida skłonił głowę. Znaleźli się w jakiejś zalanej wodą jaskini w połowie przerobionej na port.


Wylali się z łódek wraz z wodą, która mimo ich woli jednak przedostała się do wnętrz. Po krótkiej chwili potrzebnej na zacumowanie środków wodnego transportu pogrążyli się w zupełnej ciemności jakiegoś tunelu czy korytarza tylko po by po mniej więcej minucie wędrówki znaleźć się na… przeogromnych błoniach. Tak rozległych, zielonych, choć to się raczej czuło niż widziało, czuli świeżość powietrza. Harremu przypomniał się odwiedzany kiedyś park. Tyle tylko, że wielkością nie dorównywał nawet dziesiątej części tego, co widział przed sobą teraz.

Nawet nie zauważył kiedy w wielkich dwuskrzydłowych, dębowych drzwiach przed nimi stanęła wysoka, chuda i jakby spięta kobieta w czarnym płaszczu i wysokiej tiarze na głowie. Od razu dało się zauważyć srogi wyraz twarzy i podobny jemu stosunek z jakim obnosiła się do otaczającego ją świata.

Po krótkiej wymianie zdań Hagrid-Mc Gonagall, bo tak właśnie nazywała się owa czarownica, wprowadzeni zostali do środka. Wielkolud gdzieś zniknął, ale nikt się tym specjalnie nie przejął bo oto zobaczyli wnętrze Sali Wejściowej. Wielkiej, bogatej i rozświetlanej światłem licznych pochodni, które załamywało się w sposób równie skomplikowany co relacje łączące Rona z jego szczurem Parszywkiem.

Marmurowymi schodami poprowadzeni zostali piętro wyżej. Po bokach przewijały się rzędy ruszających się oczywiście, prowadzących własne, farbczane życie, obrazów przedstawiających rycerzu w lśniących zbrojach, czarownice o wielkich nosach i portrety wielkich magów, których imiona z pewnością znała zachwycona przepychem Hermiona.

Zaprowadzeni zostali do niewielkiej komnaty obok pomieszczenia niewątpliwie będącego źródłem wszystkich słyszanych wcześniej śmiechów, rozmów i ogólnie pojętego gwaru.

- Witajcie w Hogwarcie. Uczta rozpoczynająca rok szkolny za moment się zacznie. Jednak zanim to nastąpi zostaniecie przydzieleni do jednego z czterech domów: Gryffindoru, Hufflepuffu, Ravenclawu albo Slytherinu. Każdy dom ma swoje cechy i zalety. Przydział jest bardzo ważny, ponieważ do końca szkoły będziecie należeć do tego domu, który zostanie Wam przydzielony. Wasze osiągnięcia będę nagradzane punktami dla swojego domu, a niesubordynacje karane ujemnymi punktami dla domu. Będzie on czymś w rodzaju rodziny. Z innymi mieszkańcami będziecie chodzić na lekcje, spać w jednym dormitorium i spędzać czas wolny w pokoju wspólnym. Mam nadzieję że każde z was będzie wierne swojemu domowi, bez względu na to, do którego zostanie przydzielone. Ceremonia Przydziału za chwilę się rozpocznie, kiedy będziecie gotowi przyjdę po Was.

Po tym krótkim przemówieniu czarnowłosa profesor wyszła pozostawiając ich samym sobie. Zamknęła drzwi i po prostu odeszła. A słowa… Dla Harrego była to czarna magia, nie, to złe określenie. Wszystko co usłyszał było dla niego nowe. Na przykład te domy. Słyszał już o tym co nieco od Rona i Mathewa, ale teraz, gdy teoria powoli stawała się praktyką czuł dyskomfort, delikatnie mówiąc. Choć nie wiedział dokładnie czego się boi, czuł nieprzyjemności, jakie czyni mu jego własny żołądek. Nie był nawet pewny, czy jest prawdziwym czarodziejem. Może się pomylili…

Rozejrzał się. Mimo iż nie mógł wydusić z siebie słowa, wiedział, że inni przeżywają to samo co on, albo coś względnie do tego zbliżonego. Widział niepewne twarze, nerwowe ruchy spięte w, wydawać by się mogło, wiecznym oczekiwaniu. Co się stanie za chwilę? Gdy głos z sali obok ucichnie? Gdy przyjdzie tu ta cała Mc Gonagall i powie, że już czas? Nie wiedział. W głowie miał jeden wielki mętlik. Wszystko zmieniało się zdecydowanie za szybko i to w sposób diametralny i skrajny. Dodatkowo był zmęczony długą podróżą. Ile by dał za możliwość najzwyczajniejszego w świecie snu. Choćby i nawet w zamykanej na klucz komórce pod schodami…

Ale był tu. W Hogwarcie. Wreszcie wolny i… przypomniał sobie, że nie wie co stało się z jego bagażem. Już chciał zapytać Rona, czy może on pamięta chwilę, gdy ktoś zabierał jego kufer, ale zrezygnował wiedząc, że odpowiedź zabrzmi „Nie teraz, proszę cię, Harry…”, albo sensem będzie do niej zbliżona.

Spuścił głowę i czekał na moment, który uwieńczyć miał proces początkowania końca.
 
Sulfur jest offline