Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-06-2009, 20:42   #36
Sulfur
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
To naprawdę niesamowite… - jedna z dwóch postaci odezwała się po krótkiej chwili wymownej ciszy. – Żyć tak na świecie i nawet nie zdawać sobie sprawy z tego, że gdzieś jest ktoś, kto zrozumie każdy twój gest, każde najmniejsze westchnienie, każdy…
- … Bólu jęk? – wpadła jej w słowo postać przycupnięta tuż obok.
- …Każde spojrzenie i… - ucichła zaskoczona. – Co? Co powiedziałeś?
- Nic szczególnego, zamyśliłem się tylko – odparła postać głosem niezachwianym i miękkim zarazem. – Ale masz rację, to naprawdę niesamowite, a zdarza się jednak tak często. Sprawia tyle bólu i cierpienia, istna tortura psychicznej sfery człowieczego umysłu. Straszne, prawda?
- Tak… A tylu ludzi to spotyka
. – Nagle rozpromieniła się i krótko powiedziała. – Ale my mamy siebie, prawda, kochanie?
- Masz rację, Effie, jak zwykle masz rację… - postać uśmiechnęła się w sposób co najmniej dwuznaczny.

Jakąś godzinę potem podnieśli się z ławki i przez zalany ciemnością nadchodzącej nocy park ruszyli ku ożywającemu jakby teraz miastu. Minęli tworzące jedność z zieloną ścianą drzew i krzewów płaty żeliwnej bramy i zniknęli w wirze jarzących się bielą, żółcią i czerwienią świateł nieodłącznych dwudziestemu pierwszemu stuleciu, jakie zaczynało swoje rządy na zagubionej w oceanie nicości planecie Ziemi.


Kilkaset, bądź kilka tysięcy kilometrów dalej, w niewielkim mieszkaniu, mogącym być własnością zarówno najuboższej warstwy społecznej, jak i tej postawionej nieco wyżej, a żyjącej skromnie z wrodzonej lub nabytej cechy oszczędności czy najzwyczajniejszego skąpstwa, pewien mężczyzna o wyjątkowo unikalnym grymasie rysującym się na twarzy, gorączkowo bazgrał coś na białej kartce – jednej z wielu, układających się poniżej w wielki, nieregularny stos o postrzępionych brzegach.

Słychać było ciche posykiwanie dobiegające co chwila z jak najprawdziwszych ludzkich ust, ale też popiskiwanie, źródła którym, a właściwie megafonem, były usta pióra wiecznego w najlepsze tańczącego sobie po gładkiej powierzchni zbitej w cieniutką kartę masy drzewnej. To, co względnie dało się odczytać, i co bezsprzecznie musiało być tekstem właściwym brzmiało mniej więcej tak:

Los wybucha salwą śmiechu
Góry na wierzchołkach stają
I morze suchością opływa
W naszym małym kraju
Gdzie rzeczywistość
Z kpiną się chędoży

Ostrze tępi ostrze niewiedzy
Pamięci się bestia domaga
I do ludzkich serc zakrada
Wieść cicha niesie koniec
Choć początek dopiero czuje
Dusza skrytego artysty

Kontrast
Absurd
Napięcie
Krew
Krew
Krew

Krew… Tyle jej tu, wokół… W świecie naszym pięknym i niewinnym, dla każdego pięknym i dobrotliwym. Śmiać się czy płakać? Wkładać barwy żałoby czarnej, czy w biel się odziewać i ku górze spoglądać? Odpowiedzią jedyną głos z głośnika teleodbiornika. Skrzek kruczy, próba wyzwolenia duszy. I spadanie, spadanie, wraz ze światem, który miast wzlatywać ciąży u pasa, ciągłe spadanie. W wydarzeniach świata smród, w chwilach szczęścia ból, rozpacz, a potem… od nowa? (wielki bazgroł, w który niewątpliwie przelano tyle irytacji, gniewu i agresji, że wystarczyłoby do zmiecenia z powierzchni ziemi całej armii Czyngis Hana)

Mężczyzna targnął się rzucając pióro w najciemniejszy kąt pomieszczenia, w następnej chwili dołączyła do niego zmięta w kulkę kartka. W powietrzu zadrgał rozwścieczony ryk niemocy, potem jęknięcie i głuchy plask opadającego na blat stołu bezwładnego ciała.

- To do niczego… Do niczego! Jestem jak głaz torujący najważniejszych szlak królewski. Zimny, nieczuły… a w dodatku niewymowny. Szlag… Chędożony szlag…

Szept zmienił się w nieprzerwany potok wymyślnych modyfikacji jeszcze wymyślniejszych przekleństw. Trwał on przez dobre kolejne kilka minut, potem na powrót stał się narzekaniem. I tak w kółko przez dłuższy czas, aż do chwili, kiedy ich twórcy nie pokonała niewymowna potrzeba zamknięcia zapuchniętych zmęczeniem powiek.

Tylko zza ściany dobiegał jeszcze zduszony kilkoma centymetrami betonu głos radiowego speakera. Mówił coś o wielkim wybuchu w elektrowni atomowej na Ukrainie, o rosnącym szybko napięciu między głównymi partiami politycznymi w Polsce, pośród którego znaleźli się niewiadomo skąd górnicy. (Mówiło się, że gdy tylko wyszli spod ziemi zobaczyli uliczną burdę. Czując silny głos rozsądku, a w każdym razie instynktu, czy czegoś w tym rodzaju, dołączyli do niej wykrzykując propagandowe hasła. Dalej potoczyło się samo.) Napomknął też o niewyjaśnionym zniknięciu autokaru pełnego dzieci jadących na wypoczynek ku słonecznym wybrzeżom Hiszpanii. Potem zamilkł zduszony śpiewnym głosem pani Goździkowej, która zachwalała nową smaczną zupę dominującej na rynku obuwniczym firmy Knuur… a może to była tylko nocna mara, która nawiedziła zawieszonego w śnie mężczyznę, który mimo szczerych chęci nie potrafił zostać artystą, poetą, pisarzem i dramaturgiem w jednym. Szczerze mówiąc nie potrafił nawet udawać chociażby jednego z nich. Ale teraz sobie smacznie spał. Jego spragniony innej rzeczywistości mózg sycił się ulotną bajędą przez siebie stworzoną i nazwaną. Żyć nie umierać… A raczej śnić nie umierać… A może śnić, nie budzić się? Wszystko jedno…

***


Słońce stało wysoko na niebie kiwając się w między granicami drugiej a trzeciej części nieba i rzucało najsilniejszy jak dotychczas żar na spopielałą ziemię, która mimo najwyższych chęci odtrącała swą nie tyle co nudną, ale obrzydliwie przygnębiającą barwą produktu mięsnego w zaawansowanym stadium gnicia, pleśnienia, rozpadania się, fermentowania, śmierdzenia i przyciągania much. Po chwili skupienia dochodziło się do nieprzyjemnych wniosków, że porównanie koloru ziemi do… tego czegoś… nie było wcale przypadkowe. Bo oto przed samymi oczami roztaczał się obraz… no, identyczny z minionym wyobrażeniem. Tyle tylko, że było odrobinę większy. Uroku całej sytuacji dodawały też szczątki konia spoczywające kawałek dalej. Tak, piękny krajobraz – każdy chciałby doświadczyć czegoś takiego podczas popołudniowego spacerku, odbywającego się tuż po zjedzeniu pysznego, tłustego, niedzielnego obiadku.

Ale… Grupka stłoczona wokół truchła bynajmniej nie urządziła sobie niczego, co zakrawałoby nawet o pospieszne przejście z punktu A do punktu B w cela czysto zdrowotnych. Ba, nie spożyła nawet niczego, co można nazwać by obiadem, kolacją, deserem, podwieczorkiem, czy przekąską. Była wyraźnie zmęczona i, co raczej dużo ważniejsze, zdenerwowana. Szczególne objawy tego stanu zdradzał niespokojny osobnik trzymający się trochę z dala.

Jedyna spośród nich pochwyciła miecz przypasany do boku gnijącego kawałka tworu ludzkiego, potocznie mięsa, i wymachiwała nim zupełnie tak, jakby dosłownie za chwilę odrąbać miała głowie sobie, albo, jeżeli się nie uda, komuś stojącemu najbliżej.

- Emilu, w którą stronę do miasta, o którym wspominałeś? – zapytała.
- Zapomnij o czym mówiłem – wykpił się tanio; mówił dalej. - Nie mam pojęcia gdzie jesteśmy. To zupełne pustkowie, ale... Możemy iść w stronę tamtego miasta. Innej drogi chyba nie ma. Można skierować się w jakiekolwiek miejsce na horyzoncie, ale nie wiemy gdzie się znajdziemy i po jakim czasie.

Po nazbyt krótkiej chwili milczenia, w którym wyraźnie odczuć dało się niepowstrzymaną chęć Thomasa na temat tego, co myśli o tym całym idiotycznym projekcie niespełna rozumu pseudonaukowców badających reakcje psychiczne ludzi postawionych w skrajnej sytuacji zawieszonej pomiędzy wybuchem gniewu, płaczu i radości, ruszyli w kierunku majaczących dalekim mirażem ruin dość dużego miasta, by pomieścić mogło, tak na oko, ze trzy, cztery tysiące mieszkańców. Oczywiście niegdyś, przed doszczętnym zrównaniem go z ziemi. A jeżeli odnieść by się do teraz, hm… tysiące robaków, glist, żuczków-nie-żuczków, i innych istot żerujących zazwyczaj w takich miejscach. I jeszcze coś, co poznać mieli za jakieś kilka godzin, które równie dobrze mogły skrócić się lub wydłużyć w sposób niewyobrażalny, niepojęty i niewyjaśniony, albo uparcie trwać przy swoich kilku cyferkach.



Zmrok zapadał szybko. Nie niosło to ze sobą jednak spektakularnych i niezapomnianych przeżyć wzrokowych. Po prostu dzień stawała się nocą. Wokół rozpościerała się płachta stężonego niebezpieczeństwa, która absurdalnie trzymała wszelkie licho z dala. Trzeba było jednak zwrócić uwagę na jej rzednącą gęstość i szybko niknącą grubość. Na razie słońce nie schowało się jeszcze za horyzontem i rozścielało dokoła krwawą barwę zachodu, ale… ciemności były blisko.

A oni? Oni też byli blisko. Bardzo blisko. Zdecydowanie stykali się już z pierwszymi oznakami dawnego istnienia tu wyniosłych i surowych w swym pięknie budowli, świątyń i karczem, a może tylko budynków… Wszystko jedno. W obliczu starcia owych z poziomu wzroku obserwującego nie miało to szczególnego znaczenia. No, może wyłączając z tego młodą panią archeolog, która już pewnie kipiała z wewnętrznej uciechy i podniecenia, które niosła ze sobą perspektywa całodobowego dłubania w niespotykanej kupce piasku odmiennej barwy, który okazywał się potem niczym innym niż… stwardniałą czasem kupą tubylca. Ale cóż, każda praca niesie ze sobą ryzyko zawodowe. Zaciska się zęby i brnie dalej. Taka kolej rzeczy.

Przekroczyli pas gruzów, który musiał być kiedyś murem obronnym – pewność ta wynikała z prostego faktu znajdowania się obok kolczastej kraty wysokością dorównującą zapewne dwóm ustawionym na sobie ludziach; była w całkiem niezłym stanie – i dosłownie stanęli jak wryci. Nawet kroczący posępnie, gdzieś z tyłu, milczący Mark.

Dwadzieścia metrów przed nimi, w samym środku okrągłego placyku, z pozostałościami marmuru fontanny, pionowo, niczym strażnik na warcie przed komnatą Króla, stał, a właściwie leżał, nie… stał…

Autokar…

Oznakowany logiem firmy przewoźniczej, ze szkarłatnymi zasłonkami w oknach, widocznymi gdzieniegdzie szybami, najprawdziwszy – o stalowej konstrukcji, powyginanej i lekko przypalonej jakby.

Nie mogli zauważyć go wcześniej, przesłoniły go wielkie głazy za nimi, poza tym chyba nie byli wystarczająco skupieni by dostrzec coś poza sobą. A teraz… Czy to nie absurd? Sen? Pieprzony sen!

To jednak zdecydowanie nie był koniec.

Wśród grubo zaściełającego ziemię popiołu, prochu, cząstek kości, czaszek, kawałków mieczy, strzał, łuków, tarcz i wszystkiego, co tylko mógł wyobrazić sobie maniakalny, seryjny morderca, wśród resztek ścian, mostów na wyschłymi do ostatniej zbawiennej kropli kanałów, wśród krzyku i podskoków biegły ku nim… dzieci. Ale to nie były zwyczajne dzieci. Nie takie w każdym razie, jakie widuje się w piaskownicach, na placach zabaw, czy przy stawach w parkach. One wyglądały jak malutki potworki-mutanciki. Zresztą zdrobnienia raczej tu nie pasują. Mimo niskiego wzrostu, rzekomej niewinności ich widok mroził krew w żyłach i przywoływał fale wymiotne.

Biegły, a za sobą zostawiały szlak brudu, odchodów i krwi. Biegły w kupie. Nie dało odróżnić się która ręka czy głowa jest czyja. Ale nie z racji tłoku i ścisku, bynajmniej. Bezpośredni wpływa na to miała bowiem anatomia ich dziecięcych ciał. Biegły, a z ust ich dobywał się już nie krzyk radości, ale ryk… jakby bólu, poniżenia, udręki, błagania o pomoc, chyba wszystko, co ostateczne tu pasowało.

Teraz, gdy zbliżyły się wystarczająco blisko, zauważyć się dało, że przynajmniej połowa naszpikowana jest przeróżnymi ostrymi częściami autokaru, od ułomków szyb poczynając, a na tłokach silnika kończąc. W dodatku, jedno czy dwa najwyraźniej kończyło pożywiać się… swoim kolegą czy koleżanką.

A potem, gdy już wydawało się, że dosłownie zmiotą liczbą i siłą stojącą u progów miasta-wspomnienia grupę po prostu rozpłynęli się w powietrzu. Pozostawiając zapach stęchlizny i nieświeżości. Cichnąc zupełnie. Coś w autokarze wyraźnie się zakotłowało.

- Efekt Delevarino. Paskudna sprawa…

Głos odezwał się gdzieś z boku i należał do istoty o wyglądzie niespotykanym. Oczy przewiązał czarną wstęgą z dwoma wyszarpanymi dziurami w miejscach oczu. Do boku przypasał brzydko wystrugany w drewnie mieczyk z krzywo przybitym gwoździem jelcem. Był niskiego wzrostu, patrzył z góry, garbił się, ogólnie rzecz biorąc próbował wyglądać groźnie i poważnie.

- Będą tak znikać i pojawiać się aż ktoś z powrotem ściągnie tą złą machinę, tam, skąd przybyła. Dziwne rzeczy dzieją się dzisiaj na świecie.


W asyście osłupiałych spojrzeń przysiadł sobie na pozostałości jakiegoś murka i w najlepsze kontynuował monolog, ba, w skupieniu przymykał nawet oczy!

- Ale jak gdzie ma kultura osobista… - sapnął. – Na imię mi Augustus Septembus Winterus. Jestem rządcą miasta Raven, aaa… - zająknął się, czego pośrednią przyczyną było kichnięcie – a właściwie to tego, co z niego pozostało. Napijecie się… hm… hm… hm… - dłuższą chwilę drapał się po brodzie – nie wiem czy… a niech to, chyba nie mam już wywaru z szaleńca pospolitego. Zadowolicie się Naparem Tyrtum Dyrdum?

Z wyczekiwaniem podniósł lśniące oczy ku grupie.
 
Sulfur jest offline