Rankiem...
Raczej nie rankiem, to na pewno było południe, Edgar powoli, z bólem otworzył oczy i powoli rozejrzał się po pomieszczeniu. Było w jeszcze gorszym stanie niż poprzedniego wieczora. Do całego tego bajzlu doszły cuchnące butelki i opary spoconych, pijanych ludzi. Deckarda i Etana już nie było. „Najwidoczniej byli w lepszym stanie niż ja i Hermes” – pomyślał. Powoli, lekko się zataczając podszedł do okna i po raz kolejny, jak zwykle zaczął mocować się ze skoblem. Tym razem szybko poszło i już po chwili do zatęchłego wnętrza wleciało ożywcze, zimne powietrze. Edgar odetchnął pełną piersią, co spowodowało niezamierzony skutek w postaci torsji. Przechylił się jeszcze bardziej i zwymiotował wprost na grządki z marchewką.
Jak przez mgłę przypomniał sobie wydarzenia poprzedniego wieczora. Trochę krzyków, kłótni, jakieś bzdurne pomysły związane z porwaniem córki kupca, bezsensowne wymyślanie planów głównych a potem awaryjnych... I całe morze bimbru. Paskudnego, cuchnącego i palącego w gardło specyfiku o mocy porównywalnej z kwasem wydobytym z trollowego żołądka.
I słowa Etana: -...ale jutro w południe chce was widzieć koło Wysokiej Bramy.
Zebrał się w sobie, obmył twarz i przestępując śpiącego Hermesa wyszedł z pokoiku. Ostrożnie, trzymając się ściany dla utrzymania równowagi zszedł po chybotliwych schodach i wyszedł na ulicę. Bezsensownie krążył po mieście, nie mając żadnego pomysłu na to co robić, w jaki sposób wziąć się do wykonania zadania zleconego przez Bauera. Tuż przed południem zjadł marne śniadanie, kupione na straganie z pieczywem, dopytał o drogę do Wysokiej Bramy i ruszył na spotkanie z Etanem, który powinien tam czekać w okolicach południa. |