Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-06-2009, 18:52   #103
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
- Hej, góral ci ja góral!
Hej, na Burzowych Rogach!
Hej, wicher po nich hula!
Hej, zima bywa sroga!
Heeeeej!!!!!


Aż się chciało zawyć starą piosenkę ludową górali z wielkiego pasma wyniesień otaczającego Cormyr od zachodu i północy zwanego Burzowymi Rogami. Chyba tylko krasnolud z ich drużyny mógł przedłożyć ciemne korzenie ziemi nad cudowny blask popołudniowego słońca przeplatający się z arcybłękitną barwą nieba. Promienie złotożółte igrały w wodzie, pluskając się w jasnych kroplach pobliskiego jeziora, a powietrze było tak przezroczyste, iż wydawało się, że odległe o wiele mil szczyty są właściwie tuż tuż ... że wystarczy wyciągnąć rękę, żeby dosięgnąć ich dumnych wierzchołków. To samo dotyczyło potwornej rozpadliny rozciągającej się niemal pod stopami podróżników. Złudzony kryształem powietrza wzrok przybliżał. Pół mili do dołu? To przecież niemożliwe! Niemożliwe zapewne ... dopóki nie popatrzyło się na wielkość drzew i skaczących pomiędzy nimi kozic górskich, które z tej odległości przypominały malutkie, filigranowe zabawki.

Góry zawsze budziły szacunek swoją nieokiełznaną potęgą. Stanowiły prawdziwy test odsiewający ziarno od plew. Tutaj dumny człowiek czuł się mały, a prastary elf myślał o sobie, jak o niedorosłym dziecku. Dla nich teraz stanowiły drogę, nie do domu, ale do cywilizacji, do osób, którym mogli przynieść ostrzeżenie o gnieżdżących się w okolicy orkach. Wszyscy byli zmęczeni, niektórzy ranni. Araia i Lurien, mocno pokaleczeni w potyczce, dźwigali swoje pakunki, jak pozostali. Nawet zapytałby, czy nie pomóc, czy nie wziąć czegoś, ale wystarczało, że popatrzył na samą minę Arai, zdecydowanie, uznał, niesprzyjającą jakiejkolwiek formie konwersacji i stracił wszelką odwagę, żeby zagadnąć. A o elfie, który od dawna pokazywał, że świat ma gdzieś, to nawet nie było co mówić. Lurien budził w Eliocie pewien rodzaj lęku, bynajmniej nie z powodu tego, kim był, lecz tego, co niósł ze sobą, owej totalnej obojętności. Czarodziej znał kilku elfów nawet dość dobrze, ale żaden nawet trochę nie przypominał tego zamkniętego w sobie wojownika.

Spodziewali się mieć na karku orki, które, rozwścieczone utratą kilkunastu wojowników, mogły ścigać drużynę. Musieli więc pędzić, maszerować szybkim tempem ile sił w nogach, byle tylko jak najdalej oddalić się od zdradzieckiego siedliska niebezpiecznych stworów. Mieli za sobą już zdrowy kawał drogi w podziemiach, a tu czekał ich jeszcze dłuższy marsz. Tym trudniejszy, ze w terenie, wśród obsuwających się kamieni, po nierównościach, składający się z szeregu spadków i ostrych podejść, ale też zapewniający widoki, które przyprawiały o zawrót głowy. Innym miłym akcentem dnia był Lulek, który usłyszał wezwanie maga i wreszcie późnym popołudniem zdołał dotrzeć do Eliota, wyprzedzony przez jastrzębia Marthy. Ale to nic, milo było zobaczyć jego smukłą sylwetkę na tle zachodzącego słońca. Zawszeć ponadto drużyna zyskiwała, wraz z Metysem, zwiadowcę, przynajmniej za dnia.



***

Zachód słońca był równie piękny, jak niebezpieczny. Noc miała udowodnić sprawność ich przewodników, którzy starali się prowadzić ich tyleż szybko, co skrycie, by uchronić się przed ewentualnym pościgiem orków.


Szczęśliwie Martha zdołała wypatrzyć jaskinię, która dawała schronienie, a jednocześnie była kryjówką, lub nawet punktem oporu. Dojście do niej zabierało dwadzieścia kilka kroków ostrej wspinaczki i kończyło się niewielka półką skalną: dwa duże kroki na pięć, skąd wchodziło się już do wnętrza. Tu można było się bronić. Długo bronić. Praktycznie przed dowolnymi siłami, dopóki wystarczyłoby picia i pożywienia. Wprawdzie zamieszkiwały ją jakieś zwierzaki, ale cóż, czarodziej miał nadzieję, że dzikie stworzenia wytrzymają jakoś noc bez swojego legowiska. Drapieżniki nawet przecież boją się ludzi, kiedy są w wielkiej kupie, a ich była cala siódemka.

Mozolnym trudem, nieraz ratując się w ostatniej chwili przed uciekającymi spod nóg kamieniami, nieraz wahając się na kołyszących głazach czy śliskiej skale dotarli do jaskini. Była chyba pusta. Na szczęście, bo Eliotowi wydawało się, że nie jest w stanie obecnie podnieść ani nogi, ani ręki. Zmęczenie rozkładało go, jak gospodyni rozkłada ciasto na stolnicy, by przemasować je kilka razy wałkiem. On właśnie się tak czuł, zmęczony i wywałkowany. Wprawdzie nie bolała go szczęka potraktowana pięścią przez Gruha ...
~ Dzięki Livio!
… to czuł teraz chyba każdy mięsień nóg oraz miejsca, w którym plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Ponadto śmierdział. Wiedział o tym i ani miał siłę, ani wiedział, co z tym obecnie zrobić. Krew z twarzy zmył wprawdzie w jeziorku, tuż przy wyjściu z jaskiń, ale całe ubranie przesiąknęło potem, krwią i ohydnym zapachem orczej siedziby. W swoim własnym smrodzie nie czuł nawet innych i, szczerze mówiąc, był tak zrąbany, że nawet gdyby mieli na sobie nie zmieniane przez miesiąc onuce, było mu to kompletnie wszystko jedno. Wraz z innymi, niemal chwiejąc się, stał na półce przed wejściem, czekając na słowo od Broga i Falkona, którzy udali się spenetrować grotę. Czy groziło im niebezpieczeństwo? Na wszelki wypadek drużyna czuwała, czy jakiś niepokojący odgłos nie pokaże, iż zwiadowcy potrzebują wsparcia. Wtedy mimo bólu, zmęczenia i ran trzebaby było jeszcze raz ruszyć się, naprężyć zesztywniałe mięśnie i co sił pobiec do nich. Z wnętrza jednak dobiegała kojąca cisza … cisza … cisza, jak zwykle zwodnicza.

Skok. Ryk. Mgnienie oka, które sprawiło, że z blasku księżyca na karku Eliota uniosły się wszystkie włosy ze strachu, a ręce odruchowo splotly zasmarkanie prosty czar. Tak! Bardzo banalny, ale teraz nie mógł, nie miał czasu nic wymyślić. Kły wznoszące się nad powaloną przez grzywiastego stwora czarodziejką, ślepiące złowrogą żółcią oczy, wpatrujące się w nich, niczym w kolację, która sama wprosiła się na talerz i nagłe zaskoczenie. Zaskoczenie wszystkich, może poza Marthą, które mogło teraz kosztować Erytreę głowę.


Jakaż potęga! Gracja. Symetria okrutnej siły, która na myśl nasunęła wiersz zapamiętany z dzieciństwa:

"Lew zabójczy w puszczach nocy
Świeci blaskiem pełnym mocy.
Czyj wzrok, czyja dłoń przelała
Grozę tę w symetrię ciała?"


Teraz owa straszliwa siła lśniła nad Erytreą zbliżając się błyskawicznie do jej ciała … pewnie … nieubłaganie … mając zamiar wczepić się w nie, przegryźć delikatną, smukłą szyję, oderwać głowę tłumiąc w przerażonych, kobiecych oczach resztki światła. Potem … potem rozerwać resztę ciała rozwlekając wszystko, plamiąc krwią, śluzem, odchodami. Już! Prawie! Gdy nagły, bolesny ryk przeciął czerń nocnego powietrza. Pewna wydawałoby się szczęka wypełniona gromadą kłów wstrzymała swój zabójczy pęd ciężko wydychając powietrze, parskając, przewracając jęzorem, który wolałby smakować krew, a nie kwas, wpakowany mu rozpaczliwym czarem przez Eliota.

Pstryknięcie palcami. Czar, kwas, ból, który zbiegł się z gwałtownym atakiem pięknej Arai. Chwila na zrobienie czegokolwiek, na ratunek. Krótki moment, który dawał jakąkolwiek szansę na … Szlag! Kątem oka zobaczył sunący przez powietrze kształt tworzący jedną rzeczywistość wraz z brzęczącym dźwiękiem cięciwy smukłej Marthy. Kolejny lew!

~ Cała rodzina? - Przeleciało mu przez myśl. Otumaniony umysł. Super! Bowiem gdyby nie to, pewnie strach sparaliżowałby jego wszelkie działania. Odruch. Nie miał czasu na więcej. Na nic. Araia! Słyszał świst jej miecza. Chyba jej. Tam lew. Tu Martha ledwo uniknęła ciosu długimi na dwa cale pazurami, które próbowały rozszarpać jej udo. Lwica. Nie mniej groźna od samca. Nie tak silna, ale potwornie szybka, choć szczęśliwie ranna. Krew spływała z jej boku … wzdłuż strzały wbitej przed chwila przez łuczniczkę. Ryk! Okrutny, zwiastujący gniew. Niosący przerażenie poprzez górskie zbocza i doliny. Król! Król i jego żona są źli. Wściekli. Niezadowoleni.

Samiec walczył z Araią. Och, żeby nic jej się nie stało! I czarodziejce. Tu była ona. Oczy. Oczy świeciły. Wielkie. Lwica widziała ich lepiej niż oni ją. Była ranna, syczała nienawiścią. Teraz stała od wewnątrz, a Eliot i Martha dalej od wejścia. To dziewczyna! To ona zadała jej ból. Tak, teraz dzikie stworzenie wiedziało, kogo wybrać na cel. Chybiło wcześniej, ale teraz pragnęło trafić tą, która ośmieliła się skierować na nią ten długi klujący kij.

Martha stała przy krawędzi. Unikając poprzedniego ataku musiała gwałtownie odskoczyć i ledwo złapała równowagę nad śliską krawędzią pokrytą wieczorną rosą. Teraz gdyby … gdyby nie udało jej się odeprzeć lwicy, albo nawet … przerażony umysł Eliota już nieomal widział, jak splecione ciała rannego drapieżcy i pięknej łuczniczki spadają splecione w morderczej walce.
- Nie! - Wrzasnął na chwilę, zagłuszając ryk zwierzęcia prącego już na Marthę i nie myśląc rzucił się w przód zamierzając rozpaczliwie swoją lagą. Lwica przystanęła zaskoczona pojawieniem się nowego przeciwnika. Stanęła! Dobrze. Czar przyszedł odruchowo. Końcówka lagi błysnęła nagłym światłem i niesiona szalonym zamachem wylądowała na łbie rozdrażnionego zwierza.
 
Kelly jest offline