Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-06-2009, 21:03   #12
Sulfur
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
Jedną z najtrudniejszych rzeczy, z jaką człowiek, czy istota spotyka się na co dzień, jest niewątpliwie okazywanie nieszczerych uczuć. Szczególnie takich, które wymagają zarówno mimiki twarzy, odpowiedniej modulacji głosu, postawy, nie za wolnego, ale też i niezbyt szybkiego oddechu, tętna, mrugania okiem, potrzęsywania kącikiem ust, chlapania językiem nawet. Biorąc pod uwagę wszystkie te czynniki DS. 10-43 musiał być mistrzem w swym fachu szkolonym przez samych mistrzów mistrzów, którzy nauki, niewykluczone, pobierali od samego półboga lub kogoś o podobnej hierarchii, majestatyczności i niezrównanym intelekcie. Mógł też wcale nie mijać się z prawdą. Ale przybliżmy może ogólny jego wygląd.

Wyrwidrzew stał w nieokreślonym bliżej miejscu i czasie, ale nie liczyło się to, lecz raczej sposób w jaki to czynił. Otóż postronny obserwator nie mógłby jednoznacznie stwierdzić, a tym bardziej już oddać za swą zwiewną pewność ręki, czy blaszany stwór zamarł w bezruchu, czy też już dawno zerwał się z miejsca i utonął w dynamice nieskończonego biegu. Widział naprężone ścięgna, kabelki, obudowy, czuł… czuł niepewność. Ale nie taką szarą i wahającą się pomiędzy jednym a drugim. Nie, to była niepewność wybuchająca alternatywami. W jednej chwili, teraz i już, zalewała ogniem przymuszonej niemożności uczynienia wszystkiego naraz. Dalej była też twarz. Choć z pozoru nie mogąca wyrazić nic ponad nieczułość, jaką okazywać potrafi tylko i wyłącznie metal, w chwili obecnej stężała w nadmaszyńkim wysiłku. Zdawałoby się, że gdyby tylko mogła, zalałaby się niezliczoną liczbą malutkich, perlistych kropelek najprawdziwszego potu. Po chwili jednak… Tu pojawiały się wątpliwości. Udawał? Miał ku temu cel? Trudno ocenić. To była idealna chwila dla kapitulacji każdego potencjalnego, spragnionego zgłębiania psychiki ożywionych nieżywych nigdy materii, badacza, eksploatora, czy najzwyklejszego przechodnia zaskoczonego niecodzienną ekspresją wylewającą się wielkimi falami z oków metalowych powłok. Hop, hop, bęc i już taki jeden z drugim uciekał drogą, lasem, podniecony, by gdy tylko osiągnie próg swego leża wyciągnąć papier, pióro i rozpocząć sromotne w skutki dywagacje na temat nieznanych zakątków umysłu, który wytworzył się nie na drodze ewolucji, ale techniki. Techniki! Bogini naszej i pani jedynej. Biegł taki, siadał i łechtał swoją próżność i dumę, która rozrastała go niczym korzeń dębu drążący nieustępliwą skałę. Łechtał myślą o przynależności do gatunku tak doskonałego, że przewyższał samą stwórczynię po stokroć, czynił z niej swą niewolnicę, wkradał się tam, gdzie nikt inny nie miał prawa postąpić nawet najcichszego kroczku. A potem przychodziło otrzeźwienie. Zazwyczaj niestety za późno, bo już wraz z błogim chłodem milutkiego, przytulnego grobowca, czy krypty.

DS. 10-43 miał przed oczyma tylko dwa fakty. Nic ponad, nic poniżej. Miejsce mordów masowych i rzezi krwawych, i tortur, i okropności – tartakiem zwane, a także wiadomość, która swą prostotą znaków pulsowała gdzieś pod czaszką: „nie ma powrotu do Ashenvale. To niemożliwe…”. I toczył zażartą bitwę pomiędzy drużyną Moralności i próbującej sprostać jej drużynie Przetrwania. Obie miały jednak o wiele za wiele graczy gotowych pójść na pewną śmierć. Ponadto byli wyszkoleni bardzo, bardzo dobrze. Nie znali pojęcia „przegrana”. I nie przegrywali…

Mętlik, paplanina, niezrozumienie, wątpliwość, bezsilność, bezradność, wycieńczenie, złość, patetyczność, patetyczność, bohaterskość, ratować, rycerstwo, paladyn, błogość, radość, miłowanie, swoboda, zapomnienie, uciekanie, uciekanie, niepokój, absurd, absurd, absurd, znowu… mętlik. I jeszcze raz od nowa…

Aaaaaaaaaa!

To było czyste szaleństwo rozpalone do białości. Coś ponad rozum wspomagany hojnie elektroniką. Tyle możliwości, konsekwencji, tyle zła i dobra, a pomiędzy tyle nienazwanych uczuć, które cisnęły się na wargi samym tylko nieskładnym krzykiem, wyciem niemal, które wyrazić i nazwać potrafiło je o wiele doskonalej niż wszystko inne. To było przedwieczne, nie wieczne, po prostu pochodzące zza zasłony czasów cywilizowanych, z epok, kiedy kamień na kamień ustać mógł nawet i cały dzień.

Wdech… Wydech… Wdech… Wydech…

Zupełnie tak, jak na początku. I od nowa, samą tylko myślą, bo oczywistym było, że powietrza nie potrzebował, a i zaczerpnąć go nie mógł. Uspokoić pulsujące, posplatane, gotowe do kolejnego wybuchu nici skojarzeń i wizji. Już… już wszystko dobrze.

Opadł na ziemię bez ruchu. Wycieńczony, z wirującym przed oczyma światem. Był jak dziecko. Z tą tylko różnicą, że zamiast całej naiwności wyposażony był w inteligencję i zdolność analizowania faktów, wyciągania wniosków. „Przymknął oczy”.

Nie mógł znieść tego, co widział. Nie mógł znieść tego, przed czym w tak bezczelny sposób go postawiono. Wybieraj albo śmierć tysięcy, albo milionów. Wybieraj i wiedz, że niezależnie od tego co zrobisz, ktoś rozleje czyjąś krew. My tylko cię uświadomiliśmy w zaistniałej sytuacji. Nic więcej. My tylko ci pomagamy. Podejmujemy słuszną decyzję za ciebie. Manipulujemy, siejemy niepewność, zakradamy się do wnętrza twojej głowy i zasiewamy ziarno, albo cały wór ziaren wątpliwości. Nadchodzimy! Krew, żywica, mord! To, czym świat żyje od zawsze, to, czym się syci i pożywia, bez czego nie może żyć. Na kolana, woła, oddajcie mi cześć w postaci gniewu w swej czystej postaci – cieszyć się będziecie mą łaską, która potrwa… do następnej ofiary. I od początku!

Czerń, szarość, biel, żółć, jasna zieleń, ciemniejsza zieleń, zieleń, zieleń życia.

Zobaczył kogoś. A właściwie coś. Twarz kobiety. Powiedziała kilka słów. Kilka pięknych, pogodnych jak serce Ashenvale słów pociechy i pojednania. Tchnęła w serce pojednanie. Wyjście z wąskiego labiryntu tuneli zajaśniało światłem złocistego dnia.

Zieleń życia, zieleń, ciemniejsza zieleń, jasna zieleń, żółć, biel, szarość, czerń.

Wstał. Pożywiony już ułudą swojego umysłu, którą stworzył w procesie samoobrony wyuczonym dawno temu. Jedna z zapór. Skutkowała prawie zawsze. Miała jednak uboczne skutki. Ale one przychodziły później. Ważne było to, że istota i to, co siedziało wewnątrz niej nawiązali nić porozumienia. Grubą, splataną z metalu, hartowaną w oddaniu, nitowaną wizją zażegnanych strat tak po jednej, jak i po drugiej stronie.

Koniec.

Nie był słaby. Po prostu niedoświadczony i wychowany w świecie, jaki dla niektórych przywodzić mógł ideał, utopię. Nie znał pojęcia wojny w swym powszechnym dla wszystkich wydaniu, nie miał pojęcia o jakichkolwiek intrygach, poza tymi, na jakie natykał się w lesie – na przykład takiej sprytnej kradzieży orzechów przez jedną z wiewiórek. Wiedział tyle, ile sam wywnioskował. Myślał nieszablonowo, bo i jak miał to robić inaczej – bez wzorców, wpływów. O świecie, w jakim żył, a raczej jaki rozciągał się poza świętymi puszczami miał nikłe pojęcie, może jeszcze bardziej zamazane niż noworodek. Gdzieś tam były wysokie góry, mieszkali źli orkowie, piękne i spokojne elfy, pracowici ludzie – rasa próbująca dorównać doskonałością innym. Ktoś zawierał z kimś jakieś przymierza, pakty, sojusze, podpisywał akty o nieagresji, agresji, wojnie, handlu w graniach państwa, poza, handlu ograniczonym, w połowie ograniczonym, z wyłączeniem produktów mlecznych, opodatkowanym, z nadwyżką… od samego wymieniania można było dostać migreny. Setki nazw wymyślonych, by pięknie i podniośle ująć w słowa żądze zawładnięcia całym światem, a jeżeli się nie uda, to chociaż podporządkowania sobie jego malutkiej części. I pomyśleć, że gdyby nie aspiracje, duma, pycha… naprawdę?... nie byłoby zła, krwi roszącej nagie skały, gdzieś, gdzie nikt nie powinien nawet dotrzeć, niegodziwości. To naprawdę takie proste? Nie chciało się wierzyć…

Tym bardziej, że w sam środek tej grząskiej kałuży błota rzucono go – spokojną istotę, która pewnego pięknego dnia z kupy wciąż psujących się podzespołów stała się… czymś. Trzeba było jednak powiedzieć, że to coś wcale nie zamierzało bezwiednie poddawać się… temu elfowi w szkarłatnej szacie, który dopuścił się przecież porwania!

Spokojnie.

Słoneczna studnia. Arthas. Lisz. Legiony. Czas… Płynący niczym rzeka, z trudem utrzymywany w ryzach przez grupę szalonych elfów.

Dobrze, załóżmy, że rozumiał powagę sytuacji. Dopuśćmy możliwość prawdziwości możliwości zmienienia wydarzeń. Pomysł ocalenia – wysłanie grupy ochotników, którzy ochotnikami nie są (źle się za to zabieracie chłopaki…), ok. – wszystko ok, przynajmniej na razie. I teraz najlepsze. Do gotowanej bez przepisu, receptury i smaku zupy, do tego przerdzewiałego kotła dodajemy Wyrwidrzew – DS.’a 10-43. Tego, który nie walczył nigdy i na walce nie zna się wcale, a łatwo domyślić się, że walczyć też nie chce. Tego, który głowę naszpikowaną ma setkami naiwnych twierdzeń, który… nie spełnia podstawowych wymogów życia w świecie bezwzględnym – świecie ludzi, elfów, orków i trolli. Nie rozumiał. Nie pojmował. Nie potrafił wyobrazić sobie smaku tej ohydnej mieszaniny. A było tak pięknie…

Wyrwidrzew z zaburzeniami psychokinetycznymi pogłębianymi dodatkowo manią prześladowczą, lękami, niską samooceną własnej osoby… - tak przypadek ten zaszufladkowałby pewnie jeden z przyszłych analityków. Rodziłoby się pytanie, czy w swej niezrównanej wiedzy i mądrości miałby rację.

Potrzebował jeszcze chwili na zastanowienie. Albo całej wieczności.

Nie miał żadnej bogini, boga. Nie czuł nigdy opieki bytu wyższego, troski, łaski, nic. Wątpił, czy istnieje ktoś, kto przejmowałby się żyjącym wyrwidrzewem – chcąc nie chcąc był swoistą indywidualnością. Tak naprawdę skąd się wziął?







Wydech. Wydech. Wydech.

Nie wpaść w obłęd.

Wydech. Wydech. Wydech.


Istota ludzka już dawno opadłaby w cienie nieświadomości spowodowane niedotlenieniem mózgu.

Straszne… Potrzebował rady. W Ashenvale nie było problemów jako takich. A tu?! Od kogo zasięgnąć pomocy? Od elfki, która w sposób tak łatwy oddawała się po kawałeczku jakiemuś napastliwemu człowiekowi w długiej szacie z kapturem? Kawałek po kawałeczku elfiej dumy, jedności minionych lat świetności tej rasy. Spojrzał na paladyna. Wydawał się… inny. Nie wyśmieje go? Nie, chyba nie. Nie zrobi krzywdy? Przecież co do kwestii łowców głów mogli kłamać. Ale nie… Ich oczy. Zaprzątnięte zupełnie czym innym.

I w chwili, w której już miał podejść do dumnego rycerza o jasnym licu wydarzyły się dwie następujące, a nawet zachodzące na siebie rzeczy skutecznie uniemożliwiające podjęcie, wydawałoby się, jedynego słusznego działania, które umożliwiłoby rychły koniec problemów natury psychicznej, a krócej mówiąc, rozwiązanie licznych rozterek – zupełnie tak, jakby w jakiś niemożliwy sposób te porozumiały się, i skupiły wokół jednego, jedynego rosnącego, piętrzącego się niejasnością zagadnienia. Otóż najpierw od strony Miejsca Wiecznych Kaźni i Tortur nadeszła dwójka o dziwnie rozanielonych twarzach i nieobecnych spojrzeniach. DS. 10-43 kątem oka spojrzał na kroczącą powoli elfkę i natychmiast przeniósł zdziwiony wzrok na kolejnego elfa w obrębie najbliższych trzech metrów, który tę właśnie chwilę obrał sobie za idealną do rozpoczęcia sennego monologu o niepojętym i zawiłym temacie, niestety. Wypowiedź poprzedzona została kolejnym poruszającym się obrazkiem zawieszonym w powietrzu pomiędzy szarą ziemią a niedogonionym nawet przez ptaki niebem. Przedstawiał kilka kręgów wypełnionych pulsującym światłem – jeden mały w drugim większym. Wyglądało to naprawdę fantazyjnie. Przypominało… och… najspokojniejsze, najpiękniejsze z jezior Ashenvale zalewane ogromem złotego słonecznego światła. Lekko wzburzone, choć zupełnie spokojne. Takie, jakie zapamiętuje się na zawsze, i do którego mimowolnie porównuje wszystko, co tylko się napotka kształtem zbliżonym do okręgu, wypełnionym czymś w rodzaju cieczy.

A potem wody o dziwnym kolorze zaistniałe między drobinami powietrza, dosłownie przed nosem wyrwidrzewa zaczęły wrzeć i burzyć się, bez śladu najdelikatniejszego wicherku. Szumiały wściekle, podążały ku miejscu, które mogło być zarówno końcem jak i początkiem dziwnej rzeczy, jakiejś promiennej studni, albo i czegoś nazwą bardzo do niej podobnego. Gdy począł myśleć, że stan rzeczy, jaki przybrał bieg wydarzeń stanie się niezmienny i trwały coś znowu się zmieniło. Bum, mianowicie. Kręgi zapadły się, skotłowały w milionie ton nieistniejącego pyłu i opadły w dół, w górę, a może w któryś z boków. Pulsujący blask zgasł. Najwyraźniej dumny z siebie elf podążył z wyjaśnieniami.

Po stu dwudziestu trzech słowach, DS. 10-43 dokładnie liczył w nadziei, że dotrze do niego sens choć połowy, w miejscu martwej studni czegoś tam wykwitła całkiem przyjemna polana, na której, ku ogromnemu zdziwieniu, wyrwidrzew, nie dostrzegł nawet cienia najlichszego zwierzątka. Tyle tylko, że po zbyt krótkiej chwili, by w pełni zlustrować obfitą i bujną florę, na polanie skotłowali się w walce przedstawiciele… raz, dwa, trzy… trzech ras. Ciemne elfy – te poznał od razu – przypominały stojącą obok wojowniczkę biegłą w sztuce nadziewania na miecz nie tylko potworów, ludzie i… o bogowie!… orkowie! Sam ich widok, obraz, wizja i zwiewna iluzja wywołały w wyrwidrzewie falę gorąca, która poczynając od piersi mknęła tak ku górze, jak i ku dołowi spiętego ciała. Ale zaraz… To nie było najgorsze. To, co przed chwilą zdawało się nieustępliwe i harde w jednej chwili zgasił lód. Zimno, jakie wywołuje strach i wstręt połączone ze sobą w proporcjach niebezpiecznie bliskich zabijających jednym, jedynym słowem je opisującym. Nieumarli…

- Wreszcie, po kilku tygodniach rzezi, na świecie nie będzie już orków, ludzi, ani nocnych elfów. Będzie tylko śmierć. Mam nadzieję, że teraz rozumiecie powagę waszego zadania – usłyszał wyrwane z kontekstu całości zdanie; jego znaczenia pewien był aż nazbyt.

I… kierunek, w którym mieli podążać wskazany został przez wyciągniętą rękę. Tylko dlaczego nikt, choćby i bez zbytniej uprzejmości, nie zapytał ich czy chcieli. Podejmować ryzyko dla świata, który i tak prędzej czy później stoczy się tak nisko, że nawet demony z pogardą patrzeć będą na jego kwiczącą rozpaczą porażkę? Ratować rasy ludzkie, elfie i orcze przed rzezią ze strony potężniejszych tylko po to, by za chwilę ofiary zamieniły się w bezwzględnych agresorów i rzuciły się do swoich względnie sojuszniczych gardeł? Był sens? Pomijając nawet życie-nie-życie szarej jednostki jaką był on. Warto?…

Hm… Ale…

Był też inny świat. Ten zielony i rześki tętniący radością na tyle wielką, na ile pozwolili im na to oświeceni techniką mordercy. On też chciał istnieć, dążyć ku swoim ideałom, dzielić się tym wszystkim, co miał. Dzielić się, nie dawać obrabowywać i łupić. Las… Jeżeli jakimś cudem udałoby się powstrzymać katastrofę przepowiadaną przez wszystko wiedzące elfy-strażników czasu zyskałby on kilka do kilkunastu lat bytu. Tylko tyle. Warto?…

A może…

W sumie był dziwadłem, które każdy chciał zniszczyć i przetopić. Mniejszością tak małą, że prawie żadną. No ale towarzystwa nigdy nie szukał. Zadał sobie pytanie czy on jest właściwy, dobry i czy przypadkiem nie stanowi zagrożenia dla innych. Przecież nigdy nie dowiedział się za sprawą czego tak naprawdę pchnięty został do życia. Jedyną wskazówką, której jak dotąd nie potrafił z niczym powiązać były te błyski boskiej, wydawało mu się, inteligencji i niepowstrzymanego pragnienia zanurzenia się w tabelach liczb. Żywiąc się nadzieją, że może spokój jest tuż przed nim, ciut za ostrym zakrętem, postąpił krok do przodu. Chyba chciał iść. Nie wiedział dlaczego, ale gdzieś pojawiała się myśl, że może naprawdę zdarzyć może się coś nietypowego. Poza tym otoczony wojownikami powinien być bezpieczni, no oczywiście wtedy, gdy nie będą próbowali go zgładzić i porozkręcać na części. Bredził…

Rozejrzał się w poszukiwaniu pomocy, jakiejś rady, słowa otuchy. Zobaczył jednak wokół obraz zbliżony do tego, co od kilku minut przedstawiała jego twarz. Chyba wewnętrznie nie byli mu tacy znowu dalecy. A może wręcz przeciwnie…

Dobrowolnie chciał iść na śmierć? … Jak bardzo potrzebował pięciu minut spędzonych w zielonym zagajniku. Tej świeżości…

- Skąd wezmę pokarm tam? – skierował to pytanie w stronę elfa. – No, to znaczy paliwo – dodał uściślając.

Czyżbym już podjął decyzję?
– jednocześnie zapytał sam siebie w sposób odpowiedni temu, w jaki robią to nierealnie powołane do sprawowania funkcji życiowych wyriwdrzewy.
 
Sulfur jest offline