Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-06-2009, 23:44   #108
obce
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Araia zmrużyła przyzwyczajone do półmroku i chybotliwego światła pochodni oczy. Dopiero teraz zdała sobie sprawę jak ciemne i duszne było powietrze w jaskiniach. Rozległe, łagodnie opadające jezioro podwajające chmury i szczyty gór, słońce oświetlające ukośnymi promieniami kamienne iglice. To był ładny widok i – dla wychowanej w leśnych dolinach półelfki – egzotyczny. Powietrze miało tutaj zupełnie inny zapach, słońce zaś zdawało się być chłodniejsze i bardziej odległe niż w domu.

Zadziwiało za każdym razem.

Po dusznych, klaustrofobicznych jaskiniach otwarta przestrzeń i wysokie niebo przynosiły ułudę spokoju i rozgrzeszenia za krew i pot. Słońce jak obojętne oko boga bezlitośnie złociło twarze, ujawniając pokrywający je brud, obnażając go naprzeciw krystalicznie czystej wodzie, naprzeciw odległemu krzykowi dzikiego ptaka, naprzeciw krajobrazowi samotności, gdzie nie było nikogo, kto mógłby go osądzić.

Jezioro kusiło możliwością oczyszczenia.

Wiedząc, że nie mają czasu do stracenia, odłożyła na ziemię płaszcz, worek ze swoimi rzeczami oraz Zahir na ziemię i uklęknęła, zanurzając w wodzie głowę, spłukując z włosów, twarzy pył i czerwone smugi krwi. O tak, tak było o wiele lepiej. Po niecałych dwóch minutach już zwijała ciasno wełniany płaszcz, który teraz tylko przeszkadzałby jej w marszu i wciskała go do swojego prowizorycznego plecaka. Była gotowa do drogi.

* * *

Szła spokojnie. Równym, płynnym, elfim krokiem. Nie mówiła wiele, oszczędzając oddech. Na jej wargach jednak – od czasu opuszczenia jaskini – igrał lekki uśmiech, skośne, zielone oczy utraciły pochmurny wyraz. Zmęczenie, obolałe mięśnie, zapewne kolejna rana, która na zawsze naznaczy jej ciało – to były tylko drobiazgi. Żyła. Żyli pozostali. Nie żałowała niczego. Nawet jeśli gdzieś w głębi serca czuła gryzące rozczarowanie, że nie pozostali w jaskini, by dokończyć to, co było do dokończenia. Rozsądek podpowiadał powrót. To prawda. Ale coś w środku niej wyło zawiedzione, że to rozsądku posłuchali. Więc idąc, nuciła cicho. Smutną, starą elficką balladę o pożegnaniu i stracie, która w jej ustach brzmiała prawie pogodnie, prawie jakby przemijanie można było zaakceptować z ufnością i wyczekiwaniem. Piosenkę krasnoludzkich najemników, której kilka wersów zaśpiewał rano Brog. Więc idąc, dla każdego miała uśmiech. A gdy odwracała się, by sprawdzić, czy nikt nie podąża za nimi, jej spojrzenie zawsze muskało sylwetkę elfa. Uważne, pewne i w jakiś sposób delikatne. Dziwny wyraz jego twarzy, gdy patrzył na nią w jaskini. I ten uśmiech, gdy zdjął kaptur z głowy i pozwolił promieniom słońca dotykać swoich włosów, jakby był jedyną istotą na ziemi, jakby odzyskał wolność po długim uwięzieniu. Wtedy nie był posągiem. Coś sięgnęło do jego wnętrza i coś w nim odpowiedziało. Na kilka sekund jego oblicze stało się otwarte, na moment wyzwoliło się z pancerza samokontroli. Złagodniało. A Araia poczuła się jak złodziej zostawiający brudne ślady na cudzej pościeli. Zmieszana odwróciła głowę pozwalając mokrym włosom zakryć jej twarz, mając nadzieję, że nie dostrzegł tego, że ona zauważyła pęknięcie w jego masce.

***

Gdy zapadł zmrok i opadł welon mgły, poczuła ulgę, że już niedługo będą mogli odpocząć. Usiąść, zjeść coś z ubogich racji żywnościowych, które mieli i złapać trochę snu. Erytrea, Eliot i Lurien powinni wypocząć, ona jednak wiedziała, że rano da radę wziąć jedną wartę. Rozłożenie wart na cztery osoby, wydawało się najlepszym pomysłem, szczególnie gdyby Martha wzięła ostatnią z nich, gdy czerń nocy przemienia się w szarość poranka. Machinalnie pomasowała rękę, która pomimo mikstury nie odzyskała zwyczajnej sprawności. I gdy podniosła wzrok napotkała spojrzenie elfa.

Ryk lwa przerwał jej nieme zdumienie.

Araia nie wydała z siebie żadnego dźwięku, gdy zobaczyła płowe cielsko skaczące ku czarodziejce i drugie, szczerzące kły na napinającą łuk Marthę. Jej ręka już pędziła ku rękojeści Zahira, a ona sama spinała się do skoku. Kątem oka widziała, że Lurien już także jest w ruchu.

Skoczyli oboje – każde w przeciwną stronę.

Jeszcze zanim dopadła do samca, ten szarpnął łbem i potrząsnął grzywą zaskoczony nagłym bólem, który wywołał jeden z czarów Eliota. Półelfka prawie wpadła na niego, gdy jeszcze w ruchu, trzymając Zahir w obu dłoniach, wyprowadziła szeroki, płaski cios, wzmocniony gwałtownym skrętem ciała. Ostrze zagłębiło się w jego ciele, lecz nie dotarło do kości tak jak chciała, wyhamowane przez gęstą grzywę zwierzęcia. Araia nie dostrzegała piękna i potęgi zwierzęcia jak Eliot, nie odczuwała współczucia jak Lurien czy Martha. Dla niej był to wróg, którego trzeba zniszczyć, przeciwnik, którego należy pokonać. Bez wahania, bez wyrzutów sumienia, instynktownie. Zanim on zdąży zabić ciebie, lub tego, kogo chronisz.

Żwir poleciał spod jej butów, gdy odskoczyła, tylko po to, by natychmiast dopaść do boku zwierzęcia. Ta walka nie wyglądała na uczciwą. Drobna i niewysoka półelfka przy trzymetrowym, pokrytym węzłami mięśni cielsku wydawała się jeszcze bardziej filigranowana. Nie była jednak bezbronna. Srebrzyste ostrze Zahira kąsało raz za razem, a całe ciało Arai zdawało się aż wibrować od skumulowanej w jego wnętrzu energii. Wiedziała, że tą walkę musi skończyć szybko, że nie starczy jej sił na długi pojedynek, że czas nie działa na jej korzyść. Dlatego dała z siebie wszystko, odciągając samca od leżącej na ziemi Erytrei, nieświadomie uznając, że czarodziejka jest pod jej opieką, pod jej ochroną i nikt ani nic nie ma prawa wyrządzać kobiecie krzywdy w jej obecności.

Wszystko zmieniło się, gdy nocne powietrze przeszył płaczliwy i cienki płacz małego lwiątka. Lew nagle przestał obawiać się miecza i niespodziewanie zaatakował nie licząc się z kosztami. Choć Zahir ześliznął się po jego głowie, odcinając ucho wraz z kawałkiem skóry i mięsa, samiec zdążył rozorać pazurami udo wojowniczki. Araia zaklęła wściekle i rzuciła się na przeciwnika z równą desperacją.

Po kilku krótkich chwilach gniewne ryki lwa umilkły, gdy półelfka z satysfakcją wbiła mu ostrze w szyję, przecinając kręgi i tchawicę. Oddychająca ciężko, zarumieniona, krwawiąca z kilku lekkich zadrapań i trzech głębokich śladów rozcinających jej udo. Wciąż żywa.

Kuśtykając podeszła do leżącej na ziemi czarodziejki i klęknęła koło niej.

- Przepraszam– mruknęła po elficku, patrząc na krwawiące plecy kobiety, na których pazury lwa pozostawiły długie, głębokie bruzdy. - Chodź, pomogę ci iść – powiedziała łagodnie. Jedną ręką przytrzymywała ramię Erytrei obejmujące jej szyję, drugą obejmowała ją w pasie. Podprowadziła ją jaskini i pomogła siąść. Sztyletem rozcięła ubranie tak, by rana była odsłonięta i osuszyła ją delikatnie czystym kawałkiem lnianego płótna.

- Pomożesz jej? - spytała się Marthy, z własnego doświadczenia wiedząc już, że tropicielka o wiele lepiej zna się na ranach.

Dopiero wtedy także siadła na ziemi, opierając się plecami o ścianę i sprawdzając jak głębokie są jej własne rany.
 
__________________
"[...] specjalizował się w zaprzepaszczonych sprawach. Najpierw zaprzepaścić coś, a potem uganiać się za tym jak wariat."

Ostatnio edytowane przez obce : 18-06-2009 o 14:04. Powód: błędy stylistyczne
obce jest offline