Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-06-2009, 18:22   #110
Suarrilk
 
Suarrilk's Avatar
 
Reputacja: 1 Suarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodzeSuarrilk jest na bardzo dobrej drodze
Wieść o karze, jaka miała spotkać Ezymandra, o tym, co przedsięwziął i jak przez to skończył, dotarła do Erytrei w ciepły, słoneczny poranek, który młoda czarodziejka spędzała na tarasie, ukrytym częściowo pod dachem, ciesząc się słońcem, obserwując, jak jego promienie igrają wśród winorośli, wydobywając z nich wszelkie możliwe odcienie zieleni. Blasfemar spał, zwisając głową w dół z belki. Aromatyczna herbata, sprowadzana z odległych krain, dopełniała harmonii i przydawała świeżo rozpoczętemu dniu nastrój spokoju i wytchnienia. Kobieta przybyła do domu późną nocą po długiej podróży, zmęczona atmosferą Waterdeep, rywalizacją i niechęcią między magami, a przede wszystkim – rozczarowana pewnym romansem. Posiadłość była pusta i cicha, tak odmienna od wielkiego miasta, od Wież Magii, od rozgardiaszu, od tętniącego życiem świata. Lubiła te poranki w posiadłości, przypominały jej dawne czasy, gdy żyła matka, gdy ojciec bywał częściej z rodziną, gdy ona i Ezymander byli jeszcze całkiem mali. Jakże inni byli wtedy i jakże inny był świat. A teraz? Nawet Erytrea rzadko bywała w posiadłości, domem zajmowała się tylko wierna służba. Ezymander... Pisywał do niej, lecz nie mogła mu odpowiadać, nigdy nie zatrzymywał się na dłużej w jednym miejscu... Z wyjątkiem Crimmor. Co się stało, że zatrzymał się tam na dłużej? Przestał przysyłać listy. Erytrea martwiła się jego milczeniem, lecz przecież był dorosły, choć wciąż taki młody. Wciąż postrzelony. Żałowała słów, którymi go zraniła, ale nie mogła pogodzić się ze ścieżką, którą wybrał. Nie mieszała się więc do jego życia. Czasami tęskniła jednak za młodszym bratem.

Ciszę przerwała stara służąca, Issa. Jej twarz zdradzała niepokój, gdy podchodziła do czarodziejki.
- Posłaniec, panienko – rzekła. Erytrea uniosła głowę, by ujrzeć niewysokiego, szczupłego człowieka o smagłym obliczy, podkrążonych oczach, ledwo trzymającego się na nogach. Od ilu dni mógł być w drodze? Jakie wieści przynosił? Magini kazała go wpierw nakarmić i napoić w przestronnej kuchni, centrum życia w tym samotnym domostwie. Udała się tam wraz z nim i Issą. Dopiero gdy człowiek się najadł do syta, wysłuchała, co miał do powiedzenia. Jej serce zamarło ze zgrozy. ~Och, Ezymandrze, wiedziałam, że to się tak skończy!~, przebiegło jej przez myśl. Następnego dnia ona i Gwiazda byli już w drodze.

Dotarła za późno, by cokolwiek zdziałać. Zbyt późno, by w ogóle dać Ezymandrowi znać, że jest tu, przy nim. Przeciskała się przez tłum z determinacją, chcąc być jak najbliżej, chcąc wszystko widzieć i słyszeć... Miała to zapamiętać już na zawsze.

Pozwolono jej zabrać brata. I przypilnować, by nigdy więcej jego stopa nie zbrukała ulic Crimmoru. Z kamienną, stężałą twarzą weszła do celi, w której go trzymali. Siedział wyprostowany i dumny, jak zawsze przepełniony pewnością siebie, na sienniku, a jego przewiązana bandażem twarz nie wyrażała emocji.
- Ezymandrze? – odezwała się niepewnie, przystając tuż przed nim. – To ja. Erytrea – dodała bez sensu, nie wiedząc, co innego mogłaby powiedzieć. Jego czarne włosy były długie i potargane, odzież znoszona. Ileż czasu mógł spędzić w tej śmierdzącej celi, nim doczekał się kary i wyroku? Podróż z Turmish trwała wieki... Wyciągnęła rękę do jego twarzy, muskając delikatnie palcami policzek brata. – Zabieram cię do domu – rzekła, a jej głos złagodniał, załamując się nieco. Ezymander nie odpowiedział. Bandaż, najwyraźniej źle zawiązany, zsunął się z jego rany, odsłaniając ziejący pustką oczodół. Erytrea wciągnęła głośno powietrze, gdy wtem... jej brat poderwał się niespodziewanie i uderzył ją w głowę. Upadła na kamienną podłogę, zaskoczona, wylądowała na brzuchu. Jakiś niesamowity ciężar przygniótł ją do kamieni, odbierając na chwilę oddech, coś ostrego wbiło się w jej ciało, głośny ryk wypełnił jej uszy, przestraszona, zdezorientowana, poczuła się tak, jakby ktoś wydzierał z niej duszę, a w każdym razie próbował to zrobić, chciała krzyczeć, ale mogła tylko jęczeć, był tylko ból, przeszywający, rozdzierający, pulsujący, promieniował na całe ciało z jednego punktu na plecach, zalewał na przemian falą zimna i gorąca, otępiał zmysły... Ezymander? Nie... To tylko wspomnienia, prawdziwie nieprawdziwe, chyba była nieprzytomna, uderzyła się w głowę, rozcięcie krwawiło, brew, skroń - były mokre, coś zlepiło jej włosy... To zły sen, podświadomość zmieszała wspomnienia z koszmarem... Ból przyćmił myśli, coś naprawdę wbiło jej się przed chwilą w plecy, rozdarło skórę i ciało, coś przygniatało ją do skały, nie mogła się ruszyć, nie mogła złapać oddechu, słyszała tylko ten ryk, odbierający jej wszelką odwagę, paraliżujący, chwytający za serce... Niczego nie wiedziała z twarzą tuż przy podłożu skalnej półki, w ciemności. Czuła bliską obecność Blasfemara, który po zapadnięciu zmroku wyruszył na polowanie, musiał wrócić, gdy poczuł, że z jego panią dzieje się coś niedobrego. Piszczał, trzepocząc skrzydłami gdzieś w górze, ale bał się, czuła jego strach, on czuł jej przerażenie i ból, nie mógł nic zrobić, nie mógł pomóc. Wtem poczuła niesamowitą lekkość, jakby uniosła się nad ziemią – zrozumiała, że bestia, która ją zaatakowała, rzuciła się na kogoś innego. Odgłosy walki docierały do niej jak przez mgłę, ból nie pozwalał się skoncentrować, jęknęła rozdzierająco. Kręciło jej się w głowie. Nie mogła się ruszyć, chociaż bardzo chciałaby zwinąć się w kłębek, stać się jak najmniejsza, zaszyć się w głębi siebie, by schować się przed tym bólem, by zniknąć, zniknąć, zniknąć, by otępiające pulsowanie przestało szarpać jej plecy, by to nieznośne rwanie ustało, nie mąciło jej umysłu, nie wprawiało w drżenie, nie zalewało całego ciała bólem, okropnym bólem... Leżała więc, z całych sił starając się nie być. Jej myśli falowały w rytm pulsującego darcia rany, przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest ani co się dzieje. Mdliło ją. Nigdy wcześniej tak nie cierpiała, a swoją delikatność odziedziczyła po matce. Matka... Wspomnienia zalały kobietę falą, znów mącąc myśli. Dopiero po chwili zorientowała się, że ktoś coś do niej mówi. Ryk ustał, odgłosy walki, które przebiły się na parę chwil przez czerwono-białą mgiełkę bólu, także nie dobiegały więcej jej uszu. Czy to Araia pochylała się nad nią?
- Możesz wstać?
Kilka uderzeń serca trwało, nim magini skupiła się na tyle, by zrozumieć pytanie. Chciała skinąć głową, ale nie miała siły. Półelfka pomogła jej wstać, lecz musiała prawie nieść Erytreę, która zawisła jej na ramieniu i ledwo przebierała nogami. Ból stał się jeszcze bardziej nieznośny, zwłaszcza gdy Araia przytknęła kawałek płótna do rany, by choć prowizorycznie zatamować krew. Erytrea wydała z siebie stłumiony okrzyk. Jej wola mogła być żelazna, lecz na ból nie była ani trochę odporna. Nie potrafiła, tak jak elf, zachować stoickiego spokoju. Dopiero lecznicza mikstura oraz opatrunek, który założyła jej Martha po oczyszczeniu rany, w świetle magicznej laski Eliota, którego Araia poprosiła o wejście do jaskini, aby tropicielka miała widno, uśmierzyły ów odbierający świadomość ból. Ku swemu zaskoczeniu, czarodziejka poczuła, że czuje się dobrze. Podziękowała Arai i Marcie. Napiła się wody z niewielkiej manierki, całkiem zaschło jej w gardle, usta spierzchły... Blasfemar uspokoił się, gdy poczuł, że nic jej już nie grozi.
- Możesz chodzić? – spytał Brog, zbliżając się do niej. Mimowolnie zaśmiała się na widok uzbrojonego krasnoluda, przyciskającego do piersi maleńkie lwiątko. Tworzyli nader groteskową parę.


Skinęła.
- Będę mogła chodzić. Ale teraz chyba prześpimy się choć trochę? – spytała, kierując pytanie do wszystkich. Byli zmęczeni i poharatani. Nikt nie odpowiedział, lecz dla wszystkich było oczywiste, że potrzebują odpoczynku. Erytrea przyjrzała się lwiątku. Było takie małe, całkiem bezbronne, przestraszone. Musiało się urodzić całkiem niedawno, oczy wciąż miało lekko zamglone, pewnie otworzyło je wczoraj lub dziś. Pewnie było głodne...
- Co z nim zrobimy? – spytała znużonym, cichym głosem. Krasnolud zerknął ze zdziwieniem wpierw na nią, potem na zwierzę.
- A co mielibyśmy zrobić? – odpowiedziała pytaniem Araia.
- Nie możemy tak go zostawić. Zdechnie bez czyjejś pomocy.
- Takie jest życie. Nie będziemy przecież go niańczyć.

Magini wyciągnęła ręce w stronę lewka, odbierając go Brogowi. Krasnolud wzruszył ramionami, po czym wyszedł przed jaskinię. Czarodziejka dostrzegła, że wylewał coś na ścieżkę – najwyraźniej oliwę do lampy. Kiedy wrócił, znów odezwał się do niej.
- Czy możesz wysłać nietoperza na zewnątrz?
Nie odpowiedziała, lecz Blasfemar przemknął tuż przed twarzą Broga i zniknął pod nocnym niebem. Vinden prychnął, po czym zabrał się do rychtowania kuszy. Erytrea tymczasem zaczęła się zastanawiać, czy maleństwo, które pomiaukiwało teraz na jej kolanach, przełknie namoczone w wodzie suchary. Araia zwróciła się do czarodziejki.
- Mamy zbyt wiele swoich własnych problemów, by dodawać sobie kolejny. Tym bardziej, że to nie jest udomowione zwierzę – zauważyła.
Czarodziejka westchnęła.
- Wiem. Ale jest taki bezbronny. To niesprawiedliwe, to... nieludzkie.
Wzruszyła ramionami, zmęczona, zaskoczona własnym brakiem opanowania i rozsądku. Nigdy by nie przypuszczała, że nagle stanie się taka tkliwa.
- Jeżeli orki będą wystarczająco głupie, by w to uwierzyć, można spróbować - rzekła w odpowiedzi na pytanie Eliota. - Nie czuję się kompetentna, by mówić, gdzie. Martha i Falkon lepiej się znają zapewne na takich mylących sztuczkach.
 
__________________
"Umysł ludzki bardziej jest wszechświatem niż sam wszechświat".
[John Fowles, Mag]

Ostatnio edytowane przez Suarrilk : 18-06-2009 o 18:44. Powód: Poprawki w dialogu z Araią.
Suarrilk jest offline