Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-06-2009, 18:48   #33
Sulfur
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
Duchy, które pojawiły się tak naprawdę znikąd, bo kto, a raczej co normalnego wyłazi nagle z kamiennej ściany, określić można było mianem niesamowitej atrakcji wieczora i każdego dnia wspominać je jako coś, co zdarza się tylko raz na wieczność, i to akurat na naszych zwężonych niedowierzaniem oczach. Jednak w obliczu zdarzenia, jakim była próba nawiązania nici komunikacji między duchem, czy raczej całym zastępem duchów, a świadkami, samo spotkanie sklasyfikować trzeba na trochę niższym poziomie sensacyjności. A gdyby tak dołączyć do tego obraz, jaki ukazał się oczom Harrego tuż po przekroczeniu progu wielkich drzwi jeszcze większej Wielkiej Sali? Niecodzienność i przyspieszony oddech - jak na razie tylko to dało wyłowić się ze zbitej masy uczuć takich jak niedowierzanie, osłupienie, strach i fascynacja.

Chwila, kiedy ponura profesor McGonagall ponownie zawitała do niewielkiej salki tuż obok tej ogromnej, skąd dobiegały huki, krzyki i hymn zabawy lepszej niż doskonała, była jedną z bardziej obfitych w zimny strach dodatkowo oblany spotniałymi kroplami paraliżu. W każdym razie dla większości przyszłych uczniów - obecnie pokurczów - w swej dziesiątkowej liczbie lekko się trzęsących i podrygujących w dziwnym rytmie zupełnie nie pasującym do tego, który wybijany był metalicznym szczękaniem zębów. Chwila zaś, która nastąpiła chwilę później, stanowiła idealną definicję słowa "cisza grobowa". W każdym razie przez krótką chwilę.

Pomieszczenie to, sala, pałac, dom, czy wszystko to połączone razem w jedno nieopisane majestatyczne, żyjące własnym życiem płomiennych ogników i lodu sklepiennego coś tchnęło uczuciem, wspomnieniem, troską i brzemienną radością, czyli, jeżeli by się porządnie zastanowić, tym wszystkim czym była magia. Blask setek, może nawet i tysięcy świec swobodnie lewitujących ponad głowami weselił się skwierczącymi iskierkami w lśniącej prawdą głębi oczu biesiadników. Absurdalnie wręcz towarzyszyło mu chłodne światło gwiazd, którymi upstrzone było niebo wymalowane farbami życia na litej skale - zakradało się ku miejscom, gdzie uprzednio zawitał już ogień i wiązało z nim w tańcu namiętności niewyobrażalnym, niepojętym, tworzącym nierozerwalną jedność.


W wir ten rzucona została grupka przyszłych czarodziejów. Onieśmielona wspaniałością w takiej obfitości rozlewającej się przed ich oczyma i nie do końca wiedząca jak wypada się zachować. Usiąść przy wielkich stołach rozstawionych w czterech rogach sali, zostać tu gdzie się stoi, czy może też rzucić do panicznej ucieczki z wrzaskiem i tumultem na ustach i w stopach? Z opresji wybawiła ich po kilku sekundach profesor McGonagall. Niosąc ratunek, bądź też prowadząc ku otchłani zagłady i nieszczęść, poprowadziła ich naprzód, ku... samemu środkowi sali. Ustawiła w szeregu, coś powiedziała i zniknęła.

W tej właśnie chwili Harry jakby obudził się z cudownego letargu i z całą mocą uświadomił sobie, że twarzą w twarz spotkał się z całą społecznością Szkoły Magii i Czarodziejstwa. Zamarł.

Za czterema wielkimi jak wszystko wokół dębowymi stołami, ustawionymi równolegle do siebie, przystrojonymi czterema różnymi barwami lśniącymi pięknie w półmroku, zasiadał ogrom rozgadanych twarzy, zgodnie jednak skierowanych w stronę łamiącego się powoli szeregu niskich osóbek w czarnych szatach. Widział ich rozbiegane oczy lustrujące szczegółowo twarze przybyłych, czuł, że część jakby na chwilę zatrzymywała się w okolicach jego rozczochranej czupryny, a potem goniona niezidentyfikowanym łowcą uciekała gdzieś szybciej niż tak naprawdę mogła. Czując, że oczekiwanie naprawdę potrafi zabić, rozejrzał się.

Po swojej prawej ręce miał Rona. Szepnął mu do ucha, że wszystko na pewno będzie dobrze i ponownie wpatrzył się przed siebie, tym razem na powracającą profesor McGonagall. Teraz jednak w jej osobie było coś intrygującego. Dokładniej to nie w samej osobie, a czymś, co z godnością i dumą niosła przed sobą na wysokim, drewnianym stołku, który po chwili wylądował na kamiennej posadzce tuż przed "pierwszorocznymi".

Była to... Harry dokładniej się przyjrzał, jakby to odmienić miało charakter owej rzeczy. Była to... Harry przetarł oczy; obraz wydawał się jednak ostry i prawdziwy. Była to tiara. Tak wystrzępiona i sponiewierana wodami czasu, które specjalnie dla niej musiały się chyba skupić w wyjątkowo olbrzymi i potężny wodospad, że mimowolnie zachodziło się w głowę, jak kapelusz trzyma się jeszcze zbitej kupy. Leżał sobie taki łach nieruchomo, zdawał się zaraz obrócić w proch, z którego powstał i nie robił zupełnie nic znaczącego.


Może będzie trzeba wyciągnąć z niej królika? - w głowie Harrego pojawiła się straszna myśl. Przecież nie miał pojęcia o magicznych sztuczkach. Jedyne co na ten temat wiedział, to to, że w świecie mugoli też urządzano sobie takie zabawy. W cyrkach - takich wielkich namiotach, słyszał niekiedy z ust przejętego Dudleya - chyba...

Rozważania przerwało mu jednak coś, czego nie wyśnił by nawet w najbardziej szalonym śnie, najbardziej zdziwaczały umysł. Zdewastowany kapelusz o ostrym wierzchołku zaczął śpiewać, rozwierając przestrzeń pomiędzy rondem a resztą materiału.

[...] Gryfindorze ...
... Hufflepuffie ...
... Ravenclavie ...
... Slytherin ...
[...]

Cztery domy, które od zarania wieków toczyły ze sobą małą wojnę o honor i o wszystko to, co tylko dało się za nim ukryć. Dla niektórych prawdziwy, pierwszy dom, dla pozostałej większości ten drugi. Miejsce dorastania, środowisko, które kształtować miało osobowość, z jaką zetknie się wielki świat, kiedyś, tam, za ileś długich lat, dni, minut. Ostoja, szczęście. A teraz wybór. Niezależący od zupełnie nikogo poza sobą samym i tym wszystkim, co gnieździ się bardzo, bardzo głęboko.

[...]Więc bez lęku, do dzieła!
Na głowy mnie wkładajcie,
Jam jest Myśląca Tiara,
Los wam wyznaczę na starcie!

Koniec pieśni utonął w burzy oklasków i wiwatów, a także kłaniającej się gawiedzi Tiarze Przydziału, która zamarła w wyczekiwaniu.

- Więc po prostu musimy przymierzyć ten kapelusz! Zabiję Freda, opowiadał mi o pojedynku z trollem... - usłyszał gdzieś z boku głos zabarwiony nutką agresji i niepohamowanego pragnienia upuszczenia jej, co pokutowałoby trwałym uszkodzeniem pewnych części ciała pewnej osoby.

Profesor McGonagall przedstawiła ogólne zasady "segregacji uczniów" i zaczęło się...

Na pierwszy ogień rozpoznawczy poszła niejaka Hanna Abbott. Po chwili nad salą rozniósł się iście bojowy okrzyk "Hupplepuff" i towarzysząca mu eksplozja radość z okolic stołu po prawej stornie. Kapelusz Rozgraniczenia, Tiara Podziału odłożona została na miejsce honorowego kombatanta - tj. na szczyt swojego wysokiego stołka.

Gdy wykrzyczane zostały dziesiątki nazwisk i imion, po których następowała regularnie jedna z czterech nazw domu, dzikie okrzyki i gwizdy, gdy szereg skurczył się do swojego minimum, gdy pierwsze litery nazwisk niebezpiecznie zbliżyły się do "P", gdy panna Grenger stała się walecznym lwem oblanym złotem i czerwienią, gdy...

- Potter, Harry!

Gdy... to już?

Poczuł na ramieniu czyjąś dłoń, usłyszał słowa otuchy, potem kolejne. Postąpił krok do przodu. I wtedy zaczęło się nieuniknione. Wielka Sala rozbrzmiała podnieconymi szeptami i dużo głośniejszymi spojrzeniami taksującymi drobnego chłopca w okrągłych okularach. To ten Potter? To naprawdę on? - dobiegało już niemal zewsząd. Czuł ciężar podnoszących się z miejsc uczniów, ich wzrok, napięcie równe jego napięciu, a może i ciut większe - byli jak widownia z nadzieją i we względnej ciszy wyczekująca na moment radosnego wykrzyknięcia słowa "gol!".

Zapadła ciemność.

- Hmm - z czeluści kapelusza, który opadł mu na nos słyszeć dał się cichy głosik. - Hmm... Trudne. Bardzo trudne.

Siedział spięty, dłońmi kurczowo obejmując brzegi stołka. Ten szept wprowadzał w sercu niepokój, wwiercał się w nie mimo rozsadzających czaszkę protestów. Był spokojny, zadumany, stary, prawie że śmierdział kurzem.

- Mnóstwo odwagi, tak - kontynuował myślący, jak sam siebie nazywał, kapelusz. - Umysł też dość tęgi. To prawdziwy talent...

Harry mimowolnie zastanawiał się, czy głosik mówiący o wielkim talencie i uzdolnieniu nie rozbrzmiał przypadkiem w głowach wszystkich poprzednich "gości zaproszonych na uroczystość".

- ... och, na Boga, tak... i zdrowe pragnienie sprawdzenia się... tak, to bardzo interesujące. Więc gdzie mam cię przydzielić?

Tiara najwyraźniej próbowała skonsultować z nim przyszły wynik swoich obrad. Postanowił milczeć i czekać. W głowie przewijała się jednak nieustanna, nerwowa myśl, jednoznacznie mówiąca, wrzeszcząca "NIE" Slytherinowi.

- Nie do Slytherinu? Jesteś pewny? Możesz być kimś wielkim, tak, to wszystko jest tu, w twojej głowie, a Slytherin na pewno pomoże ci w osiągnięciu wielkości...

Przestraszył się, słysząc, co tiara "zobaczyć" potrafi w jego, pracującej z wydajnością większą niż ponadprzeciętna, głowie. Poczuł jednak jakieś rozluźnienie. Spokój. I słowa. Tak, właśnie tak. Bardziej je poczuł niż usłyszał.

- Nie? No dobrze, skoro jesteś pewny... niech będzie...
- GRYFFINDOR!

To, co nastąpiło potem dałoby się opisać tylko zmodyfikowanym odpowiednio i wzbogaconym patetycznością określeniem "hipernovej szaleństwa". Wszystko to skondensowało się w proporcjach co najmniej niebezpiecznych,w każdej chwili gotowych przelać się ponad krawędzią bezpieczeństwa. Na ławie, pośród dumnych i napuszonych zwycięstwem w jednej z najważniejszych bitew Gryfonów, Harry siadał w asyście uścisków dłoni i gratulacji, w których ponad wszystko górowali bracia Weasley - bliźniacy.

Gdy emocje lekko ostygły i pozwoliły na kontynuowanie ceremonii, Harry znalazł wreszcie okazję do zaczerpnięcia powietrza. Rozpierało go jakieś dziwne uczucie bezpieczeństwa, spełnienia i spokoju. Spojrzał po twarzach wkoło. Rozpoznał Percy'ego - wysokiego chłopaka, najstarszego syna pani rudej pani Weasley spotkanej na Kings Cross, Nevilla, Hermionę Granger i bliźniaków Freda i Georga oczywiście. Było coś jeszcze. Obiekt naprzeciwko, który dopiero teraz zetkną się z jego spojrzeniem - stół kadry nauczycielskiej. Harry dojrzał tam machającego do niego Hagrida i... srebrzystowłosy, długobrody, uśmiechnięty, tak to musiał być on... i Dumbledora. Wyglądał zupełnie jak na karcie dołączonej do czekoladowej żaby - tej, która w wpadła w ręce Harrego jeszcze w pociągu. Dałby głowę, że spojrzał na niego tym swoim mądrym, a jednak niepoważnym wzrokiem i uśmiechnął się. Mogło być to tylko złudzenie, bo w owej chwili tiarę na głowę założył Ron. Po dużo krótszej chwili, niż tej, której potrzebowała tiara na rozprawienie się z Harrym, rozbrzmiał głuchy grzmot, z którego wyłowić dało się jedno piękne słowo - Gryffindor. Ron niezbyt jeszcze przytomny podszedł do klaszczącego tłumu i złączył się z nim raz na zawsze.

Kilka minut i jeden okrzyk później profesor McGonagall z namaszczeniem chwyciła za stołek z Tiarą Przydziału i zniknęła w którejś z bocznych sal. Powstał rozpromieniony Albus Dumbledore - dyrektor Hogwartu, spojrzał po ucichłych natychmiast setkach ust i otworzył swoje, w celu wygłoszenia mowy powitalnej.


- Witajcie! Witajcie w kolejnym roku w Hogwarcie! Zanim rozpocznie się Uczta, mam dla Was kilka słów. Oto one: Głupol! Mazgaj! Śmieć! Obsuw! Dziękuję Wam!

Usiadł.

Harry przez chwilę zadumał się nad jakimś ukrytym sensem wypowiedzianych wyrazów. Nie mogąc jednak ustalić niczego poza lekkim odchyłem psychicznym profesora, wpatrzył się w stojący przed nim, lśniący czystością nieskalanego złota talerz. Drgnął nagle. Bo to nie była już ta sama zimna, metaliczna pustka, ale... parująca biała masa tłuczonych ziemniaków! Gapił się ogłupiały na dziesiątki potraw w półmiskach i misach, które pojawiły się dokładnie z... skądś. Czuł jak narasta w nim głód tylko podsycony pożartymi przed kilkoma godzinami słodyczami.

Rzucił się, próbując jakoś tam zachować umiar, na stosy jedzenia nakładając sobie wszystkiego po trochu. Zaczynając od kiełbasek, a na puddingu kończąc. Już pierwszy kęs pospiesznie podany ustom przez widelec, utwierdził Harrego w przekonaniu, że jedzenie smakuje dokładnie tak, jak wygląda - po prostu cudownie.

I w ten właśnie sposób, określona tym jednym słowem, przebiec mogła uczta. Gdyby nie jedno malutkie, prawie niezauważone, ale jednak znaczące i brzemienne w pewne skutki wydarzenie. Tuż po zakończeniu dyskusji rozgorzałej między Percym i Hermioną, dotyczącej oczywiście nauki, kiedy Harry czuł, że zjadł niestety więcej niż był w stanie i że już niedługo odbije się to na jego samopoczuciu, ospały wzrok błądzący po równie ospałej sali, natrafił na jednego z nauczycieli - młodego mężczyznę imieniem Quirrell, którego dane było mu spotkać już przedtem, w pubie "Dziurawy Kocioł". Para zimnych oczu wwierciła się głębiej niż powinna, tchnęła czymś oślizłym i ociekającym czernią, a po chwili była gdzieś zupełnie indziej. Pozostawiła po sobie jednak prezent - nie do końca przyjemny. Ból...

Krzyknął rażony niewidzialnym pociskiem w sam środek rozpalonego nagle czoła i łapiąc się za głowę padł na stół. Oczy zaszły na chwilę czernią, w uszach zapiszczało, skronie zdusiło ciśnienie i wszystko ustąpiło.

- Harry, co ci jest? - usłyszał tylko gdzieś z nieostrego i zamazanego boku.
- Nic - zdołał wydukać podnosząc się z blatu.

Nikt na szczęście nie zauważył incydentu. W spokoju i przyciszonych rozmowach uczta trwała dalej. Aż do momentu powstania Dumbledore'a.

- Jeszcze kilka słów. Mam nadzieję że wszyscy najedli się i napili. Chciałbym wam przekazać kilka uwag wstępnych. Pierwszoroczniacy niech zapamiętają, że nikomu nie wolno wchodzić do lasu, który leży na skraju terenu szkoły. Dobrze by było, żeby pamiętało o tym kilku starszych uczniów. Pan Filch prosił mnie też, żebym wam przypomniał że między lekcjami, na korytarzach, nie wolno używać żadnych czarów. Sprawdziany Quidditcha rozpoczną się w drugim tygodniu semestru. Każdy, kto jest zainteresowany grą w barwach swojego domu, powinien zgłosić się do pani Hooch. I ostatnia uwaga. Muszę was poinformować, że w tym roku wstęp na korytarz na trzecim piętrze, ten po prawej stronie, jest zabroniony. Dla wszystkich, o ile nie chcą umrzeć w straszliwych mękach.

Szczególnie to ostatnie zdanie wyśliznęło się z kontekstu całości i zakuło uszy. Tym, co zdecydowanie nie pasowało do ducha chwili obecnej i rozświetlanej blaskiem świec, uroczyście przystrojonej Wielkiej Sali, była śmierć. Toteż zabrzmiało to jak zabrzmiało i nie trzeba było dziwić się znikomej części uczniów, którzy potraktowali informację jako żart. Nerwowy chichot ucichł jednak natychmiast, gdyż dyrektor kontynuował.

- A teraz, zanim pójdziemy spać, zaśpiewajmy nasz szkolny hymn!

Coś się stało. Dwie rzeczy. Po pierwsze dało wyczuć się dwa sprzeczne uczucia płynące z dwóch krańców sali i zderzające się pośrodku niej, po drugie w powietrze, z dobytej przez Dumbledora różdżki, wystrzelił... złocisty tekst prawdopodobnie owego hymnu - z tego, co Harry dojrzał był nieco dziwny, delikatnie mówiąc. Szczególnie dzięki słowom, które miały paść za chwilę i stać się płynną, śpiewną rzeczywistością.

- Każdy wybiera swoją ulubioną melodię i śpiewamy!

I tak też się stało. Melodia popłynęła raniąc śmiertelnie co czulszych na tym punkcie, niekiedy przyprawiając o mdłości. Była jednak niezwykła. I niepowtarzalna. Z każdego zakątka sali, w skrajnie różnym czasie i tempie płynęły wersy piosenki, odpowiednio akcentowane w kilku miejscach.

Hogwart, Hogwart, Pieprzo-Wiperzy Hogwart,
Naucz nas choć trochę czegoś!
Czy kto młody z świerzbem ostrym,
czy kto stary z łbem łysego,
Możesz wypchać nasze głowy
Farszem czegoś ciekawego,
Bo powietrze je wypełnia,
Muchy zdechłe, kurzu wełna.
Naucz nas, co pożyteczne,
Pamięć wzrusz, co ledwie zipie,
My zaś będziem wkuwać wiecznie,
Aż się w próchno mózg rozsypie!

- Ach, muzyka - rzekł sentencjonalnie Dumbledore gdy setki gardeł wreszcie umilkły, na co jednak trzeba było trochę poczekać, bo przyzwolenie uczniom śpiewania hymnu na dowolną melodię owocowało przeróżnym czasem trwania utworu. - To magia większa od wszystkiego, co my tu robimy! A teraz, pora spania. Biegiem do łóżek!

Było to sygnałem do rozlania się na uczniów fali zniecierpliwienia i pośpiechu, która zaowocowała ogólnym bezładem i nieporządkiem. Gdzieś ktoś kogoś nawoływał, kopał po kostkach, popychał, szukał, chrumkał, odchrząkiwał, sapał, gonił, uspakajał, zbierał, prowadził, poznawał, obrażał, zapomniał, by po chwili znów sobie przypomnieć i na nowo podsycić i tak już potężną Bestię Pomieszania, jaka wkradła się do Wielkiej Sali. W końcu udało się jednak prefektom pogrupować tłum na cztery mniejsze tłumki i ograniczając się na razie do krzyku poprowadzić czterema różnymi drogami - do serca zamku.

Harry próbował trzymać się w pobliżu Rona, lecz w miarę jak zbliżali się ku dwuskrzydłowym drzwiom, jak na złość, coraz bardziej się od niego oddalał. Ktoś boleśnie uderzył go łokciem pod żebra wstrzymując chwilowo oddech. Rozejrzał się, ale wkoło dominował tumult taki, że nawet gdyby i bardzo chciał nie złapał sprawcy za rękę - o ile w ogóle by go dostrzegł. Wszystko zresztą zaczynało pogrążać się w monotonni barw i złotych plamek. Oczy przesłaniała lepka zasłona, czy patrząc na jej ciężkość i gęstość - kotara. Stopy, choć miały znaleźć się z przodu, zostawały gdzieś bardzo daleko w tyle. Za dużo tego jedzenia... - myślał wlekąc się szerokimi marmurowymi schodami i obojętnie spoglądając na podskakujące postacie na obrazach wkoło - buł zbyt zmęczony by się fascynować.

Tym, co wybudziło go pierwszej fazy lekkiego snu, była niewątpliwie... wiązka lasek w asyście syku i rechotu rzucająca się na prowadzącego ich labiryntem korytarzy Percy'ego, który krzycząc coś zasłaniał się rękami.

-Oooooch! Pierwszoroczniaki! Ale zabawa! - rozległo się z ust małego, złośliwego już na pierwszy rzut oka człowieczka.
- Uciekaj stąd Irytku! Mam na ciebie donieść Krwawemu Baronowi? Zaraz to zrobię!

Zanim rozległ się krzyk Percy'ego i Irytek poszybował w bliżej nieokreślonym kierunku, Harry zauważył, że duch ten, czy raczej Poltergeist, ubrany jest po prostu dziwnie, że ma małe czarne, rozbiegane, błyszczące oczka i zrodziło się w nim dziwne przeczucie, że ten osobnik jeszcze niejeden raz zakłóci spokój nie tylko jego, ale całej społeczności szkolnej. Zresztą nie miał wątpliwości, że robił to wcześniej. Jego przypuszczenia potwierdził sam Percy.

A potem, zza ciepła, które powoli brało nad nim górę, usłyszał zbawienny komunikat, na który czekał.

- Jesteśmy...

Nie zauważył nawet kiedy znalazł się w przytulnym, dużym i co najważniejsze wygodnie ciepłym łóżku, po nos nakryty kołdrą. Nie był świadom chwili, w której zlepiły się zmęczone powieki i przeniosły go do świata baśni, tak obficie wzbogaconego przeżytym dniem - tym pierwszym w świecie magii. Nawiedził go tylko jeden niepokojący sen. Kilkanaście razy próbował włożyć Tiarę Przydziału na głowę, ale ta za każdym razem ześlizgiwała się i lądowała na ziemi. Gdy wreszcie mu się udało, w głowie zadudnił wrzask tak straszny, że aż niemożliwy do wydania, a zaraz po nim jedno słowo, które potrafiło zmienić wszystko: Slytherin. A potem pustka. Przewrócił się niespokojnie i oddalił do krainy nieskończenie szczęśliwej i bezproblemowej.

***


Słońce poranka...

Obudziło go słońce poranka. Jego delikatne promienie muskające gładką twarz. Jakieś wspomnienie, gdzieś, bardzo daleko stąd.

Przeciągnął się, rzucając kilka ostatnich godzin w zupełną niepamięć, w jaką przy takiej czynności zapada się zazwyczaj sen. Był wyspany, z lekka głodny, szczęśliwy, ogólnie rzecz biorąc gotów do sprostania trudom dnia powszedniego, który swoją szarością dla jednych, złotem jaśniał dla innych.

- Śpisz jeszcze, Ron? - mruknął szukając na szafce nocnej swoich okularów. - Hę?

Nie słysząc odpowiedzi nałożył na nos szkła i z rozbawieniem zerkną na obraz malujący się kilka kroków przed nim, na łóżku swojego nowego kolegi.

- Myślę, że twój szczur czuje się... głodny.

Jeszcze raz popatrzył na wgryzającego się w kołdrę Parszywka i aż syknął, gdy ten, zamiast kolorowego materiału, ugryzł ucho swojego pana. Przeczuwał najwyraźniej, co stanie się po krótkim, urwanym krzyku, bo w pośpiechu zeskoczył z łóżka i pod nim zniknął.

- Bezużyteczny pasożyt! Au! - pomstował cicho zbudzony brutalnie Ron, trzymając się za krwawiący fragment ciała. - Na co mi taki... szczur?!
- Przestraszyłeś go... - świadom tonu z jakim wymawia tę skargę mruknął Harry i cudem uniknął spotkania z lecącą w jego kierunku poduszką.
- Myślisz, że śniadanie będzie w tej wielkiej sali? - zapytał powstający Ron po chwili wymownego milczenia i usiłowania wciągnięcia na nogę skarpetki.
- Myślę, że to możliwe. Znasz drogę?

Na twarzy Harrego wylądowało gniewne spojrzenie.

- Byłem zbyt zmęczony żeby cokolwiek zapamiętać. Jakoś sobie poradzimy. - dodał po chwili.

Dojście do Wielkiej Sali okazało się jednak dużo większym wyzwaniem, niżby mogli zakładać na początku. Korytarze nie chciały prowadzić tam gdzie powinny, schody załamywały się w kierunkach zupełnie nieoczekiwanych, a uczniowie, którzy mieli stanowić potencjalne źródło pomocy, wpatrywali się oniemiali w bliznę w kształcie błyskawicy na czole Harrego i mamrotali coś niezrozumiale. I te duchy...

Do Wielkiej Sali trafili w momencie, gdy większość chwytała już za sztućce. Szybko podbiegli do stołu Gryfonów i zasiedli na długiej ławie, zapełniając jeden z niewielu pozostałych szczerbów całości. Od razu zauważyli, że wokół ich stołu kręci się profesor McGonagall i rozdaje coś uczniom. Jakieś takie podłużne karteczki zapisane rzędami czarnych literek. O tym, czym są owe świstki dowiedzieli się dopiero w momencie ich otrzymania i zerknięcia na ich lica. Plany lekcji... I pierwsza godzina nauki w Hogwarcie. Pierwsza lekcja magii. A dokładniej jej historii. Historia magii z profesorem Binnsem. I to w dodatku lekcję łączoną - z Hufflepuffem, czy też Puchonami, jak powszechnie nazywano uczniów zgromadzonych w tym domu.

Do klasy profesora Binnsa trafić było o wiele łatwiej. Po pierwsze dlatego, że odległość ta była znacznie mniejsza, a po drugie, bo szli w dużej grupie. Z torbami na ramionach, z książkami w ich wnętrzach i z ciekawością i rządzą wiedzy w głowach stawali pod zamkniętymi na razie drzwiami i czekali. Niepewni co przyniesie następna godzina, niedoświadczeni jeszcze. Nie potrafiący przewidzieć kryjącego się za rogiem niebezpieczeństwa, a co dopiero mu przeciwdziałać.

- Tylko się nie zdziw jak zobaczysz naszego nauczyciela. Podobno jest duchem
- usłyszał gdzieś z boku, z tłumu obok, z którego wyodrębnił poznaną wczoraj twarz Mathew'a. - Słyszałem, że jego lekcje w skali nudziarstwa od 1 do 10 mają 15 punktów.


Zdziwiony tą niecodzienną uwagą, niepewny czy jej zawierzyć mruknął tylko coś w rodzaju "naprawdę?" i wpatrzył się w drzwi, jakby to miało nieść ze sobą jakowaś odpowiedź, czy wytchnienie.
 

Ostatnio edytowane przez Sulfur : 27-06-2009 o 17:07.
Sulfur jest offline