Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-06-2009, 10:38   #1
Nightcrawler
 
Nightcrawler's Avatar
 
Reputacja: 1 Nightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemu
THE END[Neuroshima] Oczy Boga

Prolog


I spojrzał Pan na pustynię swojego gniewu i zobaczył na niej człowieka. Ze znoju i pyłu zrodzonego pustelnika bez nadziei i wiary. Brnącego w swym grzechu jako i reszta ludzkości, z uporem trzymającego się cienkiej granicy między Niebem a Piekłem. Jednego z wielu ślepców nie dostrzegających próby, jaką stawił przed nimi Pan 30 lat wcześniej...


***
[media]http://www.youtube.com/watch?v=NU7H3zy__os[/media]


Drobiny kurzu wirowały leniwie w snopie słonecznego światła wpadającego przez rozbite okno do pomieszczenia. Potargana szmata – smętna imitacja zasłony - delikatnie nadymała się od podmuchów pustynnego wiatru.

Mężczyzna starał się skupić wzrok na pokruszonych resztkach szkła sterczących z okiennej ramy niczym kły monstrum z koszmarów. Jednak świat do którego właśnie powracał z sennych majaków sam był koszmarem. Koszmarem, który rozpoczął się ponad trzydzieści lat wcześniej i wyrył w świadomości każdej istoty ludzkiej prawdziwe imię Bestii.

Wraz z cichnącym szeptem Tornado do świadomości mężczyzny docierało coraz więcej szczegółów otoczenia. Spróchniały stół, na którym w zakrzepłej kałuży wosku umarła świeczka; kalekie krzesło o trzech brudnych nogach; szafki rozwierające łapczywie swe obwisłe skrzydła drzwiczek w pustym krzyku mrocznego wnętrza. On sam leżał na bezkształtnym brezentowym worze, wypchanym pożółkłą trawą porastającą okoliczne skażone stepy.

Spazmatyczny szloch wstrząsnął ciałem mężczyzny. Wizje utraconej cywilizacji szarzały i odpływały w niebyt pozostawiając go samego wśród gruzu i wszechobecnego rozkładu. Był pewien, że czuje w ustach gorzki smak pyłu zmieszanego z krwią. Gdy przymykał powieki widział wieżowce kruszące się pod naporem niszczycielskiego oddechu atomowej destrukcji; szpitale zapadające się w sobie; szkoły eksplodujące fontannami szkła i tynku; mosty i drogi pękające niczym piszczele nagich szkieletów miażdżone gąsienicami czołgów - machin sterowanych przez elektroniczny umysł, który sami stworzyli. Niczym zamek z piasku cały świat rozwiewał się przed nim w wirującą trąbę szkarłatnego, skażonego pyłu.

W tym momencie nie był nawet w stanie określić czy daleki odgłos burzy i miarowy szum deszczu był tylko resztką narkotycznej wizji, czy rzeczywistością - kwaśną plwociną skażonej atmosfery.
– Nawet Niebo opluwa nas za nasze grzechy – pomyślał gdy kolejne łzy ryły ślad na jego brudnej twarzy.

Powoli uniósł głowę znad barłogu. Tłuste strąki włosów opadły mu na plecy, gdy wsparł ciało na łokciach. Jęknął cicho prostując się do pozycji siedzącej. Podkulił pod siebie nogi i obejmując je rękami przytulił czoło do kolan. Przez chwilę łkał jeszcze cicho, nieznacznie kołysząc się w przód i w tył.

Szum deszczu przeradzał się w metaliczny klekot - odległy chrzęst łożysk i trybów - metalu trącego o metal. Mężczyzna zerwał się z posłania. Bladą twarz wykrzywił grymas strachu. Chwiejnym krokiem dopadł ściany i przylgnął spoconymi plecami do butwiejącego drewna. W uszach słyszał własny dudniący oddech. Skronie pulsowały napiętymi żyłami. Niczym wielki robak mężczyzna podpełzł do okna i nieznacznie wychylił głowę by omieść wzrokiem okolicę. Prawie natychmiast upadł na podłogę zakrywając w panice usta obiema dłońmi…


***

I wejrzał Pan w myśli tego, którego imię było Wojna i zasmucił się ogromem cierpień i katuszy, które przepełniały jego algorytmy. Machiny zrodzone z trzewi Bestii niszczycielską mocą przetaczały się po dawnej domenie Jego ludu. Tak oto Dziecię zwróciło się przeciw własnym stwórcom jako i oni odwrócili się od Ojca swego. Kaźń zrodzona z ich własnej krótkowzroczności trwać miała póki wreszcie nie padną na kolana żałując swego występku. Póki co jednak Dzieci trwały w grzechu, niczym robactwo pożerające padlinę, nie znając żalu.

Odwrócił więc Pan wzrok od tego padołu i pozwolił by Bestia wypatrzyła jego dzieło na własne podobieństwo.


***

Ojciec i syn stali na wzgórzu spoglądając w dół na mechaniczne oddziały wkraczające na teren zrujnowanego miasteczka. Obaj odziani byli w ciemne płaszcze dokładnie okrywające ich ciała. Kaptury odrzucili na plecy, wystawiając na słońce oblicza o nienaturalnym odcieniu kredy. Wyższy spoglądał ze spokojem na niszczejące w dole zabudowania poprzez czerwoną soczewkę zamontowaną w lewym oczodole. Drugi, młodszy, zagryzając blade usta lustrował oddziały żółtymi oczami kota.

Tuż za połyskującymi metalicznie owadzimi robotami podążała zwarta grupa istot na pierwszy rzut oka przypominających ludzi. Jednak w porównaniu z kilkunastoma ażurowymi maszynami druga grupa przypominała tępe, ociężałe stado krów. Wzbijając tabuny kurzu zwaliste istoty o zbyt małych w porównaniu z przerostem masy mięśniowej w pozostałych partiach ciała, pomarszczonych główkach powarkiwały na siebie, ciągle się szturchając i ścierając w marszu. Pod ich nogami zwinnie przebiegały dzieci, o wydłużonych niczym u małp górnych kończynach. W kurzu wzbijanym przez ich, najczęściej bose, stopy co chwila pobłyskiwał jakiś metaliczny korpus. Na swój groteskowy sposób wyglądało to jakby mechaniczne pasterskie psy zaganiały swe zmutowane owieczki w odpowiednim kierunku.

Uważny obserwator mógł dostrzec, iż zarówno „dzieci” jak i dorosłe osobniki tego nienaturalnego stada co rusz błyskały stalowymi pazurami. Dodatkowo wśród większych egzemplarzy dało się zauważyć mechaniczne ingerencje w ciało. Jedni mieli błyszczące w słońcu metalowe kończyny, innym z brzuchów na kształt odsłoniętych jelit sterczały druty, zwoje kabli i drgające rury. Praktycznie każdy z nich nosił stalowe naramienniki i posklecane z kawałków blach prowizoryczne pancerze.

Niespodziewanie jeden z większych mutantów przystanął i zaczął łapczywie wciągać powietrze przez nozdrza. Po chwili roztrącając towarzyszy ruszył w stronę jednego z budynków stojących nieopodal trasy ich przemarszu. Przekrzywiając głowę na modłę zaciekawionego psa węszył zawzięcie, z każdym wielkim krokiem zbliżając się nieubłaganie do budynku.

W tym momencie od stada oderwał się mały metalowy cylinder na pajęczych nogach i popędził w stronę oddalającego się stwora, wydając ostrzegawcze piski. Olbrzym jednak nie zwracając uwagi na rosnące natężenie elektronicznego wizgu blaszanego owada brnął dalej w stronę odrapanego z tynku budyneczku. Mechaniczny pasterz wyminął go w pędzie i zagrodził mu drogę, wysuwając z cylindrycznego tułowia niewielki pręt zakończony różkami, pomiędzy którymi przeskoczyła elektryczna iskra.

Stojący na wzniesieniu młodszy mężczyzna wzdrygnął się gdy ujrzał niewielkiego robocika próbującego zapędzić człekokształtną górę mięśni z powrotem do stada. Już miał ruszyć zboczem w kierunku resztek osady, gdy jego towarzysz z nienacka zagrodził mu drogę wysuniętą spod płaszcza ręką. Chłopak spojrzał na niego ze zdziwieniem, lecz wyższy mężczyzn nie odwzajemnił jego wzroku. Wpatrując się wciąż przed siebie pokręcił tylko przecząco głową.

W milczeniu obaj obserwowali jak olbrzymi mutant smagany po umięśnionych łydkach elektrycznym pastuchem robota z ociąganiem powraca do idącego stada.


***

Skulony w kącie budynku ćpun rozdrapywał w panice szarą glinianą masę, którą kiedyś łatał dziurę w ścianie. Wciąż przed oczami miał widok wielkiej szarej masy mięśni kroczącej złowrogo w stronę jego legowiska i węszącej jak pies gończy. A przecież tylko wyjrzał, zdziwiony posykiwaniami i chrząknięciami dochodzącymi z zewnątrz. Był pewien, że olbrzym nie mógł go dostrzec. Jednak teraz już wierzył w opowieści o zwierzęcych instynktach tych stworów.

Mężczyzna wiedział, że musi uciekać, bo druga taka okazja może się nie powtórzyć. Gdy tylko glina ustąpiła przecisnął się przez otwór, szorując brzuchem po ziemi pełzł niczym robak przez pył i gruzy. Byle jak najdalej od potwornego stada.

Co chwila przystawał, rozpłaszczając się na ziemi, nasłuchując w napięciu. Gdy upewniał się, że żadne ze stworów nie podąża za nim ruszał z mozołem w dalszą drogę.

Dopiero gdy po prawie godzinie dopełzł na skraj zrujnowanego parku miejskiego odważył się unieść głowę z brudu. W tej chwili wydało mu się, że miedzy budynkami błysnął metalicznie jakiś przedmiot. Skupił wzrok na miejscu, gdzie zauważył niepokojący ruch, lecz nie zauważył już śladu wrogiej maszyny. Drżącą dłonią otarł pot z czoła i splunął na ziemie.
- Pewno coś mi się przywidziało – sapnął do siebie i wstał lustrując okolice.

Jak okiem sięgnąć wszędzie majaczyły tylko smętne resztki odrapanych z tynku budynków. Wkoło puste oczodoły okien spoglądały na niego nieprzeniknioną ciemnością zza powybijanych szyb i wypadających okiennic. Po przeciwnej stronie skweru pełnego wyschniętych kikutów wierzb, stało samotnie jedyne nie zawalone piętra szkoły podstawowej. Okna w jej murze szeleściły na wietrze powyginanymi plastikowymi żaluzjami. Prócz tego jedynego dźwięku wokół panowała martwa cisza. Jakby cały świat wstrzymał oddech w oczekiwaniu na nieuniknione. Nic się jednak nie działo.

Mężczyzna ruszył pochylony, okrążając park w stronę hali starego supermarketu. Gdy dopadł do pofalowanej blachy, która opadła z dachu budynku, rozejrzał się na wszystkie strony, potem wychylił zza rogu i zlustrował pustynną okolice. Nigdzie nie było ani śladu ani mechanicznych wojowników, ani stada potworów. Za jego plecami, górując nad resztkami miasteczka, majaczyło puste wzgórze. Jedno z pierwszych znaczących zalążek ciągnących na horyzoncie Gór Skalistych.

Uspokojony widokiem pustelnik odetchnął z ulga i ruszył lekkim truchtem na południowy – wschód – nieznacznie w stronę gór.
Nie miał zamiaru wracać już do swojego leża. Nie chciał nawet się odwracać. Wciąż czuł strach, jaki ścisnął jego trzewia na widok wielkiego mutanta i stada potworów. Nie chciał nawet o tym myśleć. Czuł jednak, że musi ostrzec okoliczne wsie. Ruszył szybciej nie oglądając się za siebie.

Nie zauważył więc naturalnie, jak chwilę później niewielki robot wygrzebał się z gruzu i na pajęczych nóżkach ruszył w ślad za nim…




Wstęp


Słońce leniwie wypełzło znad zboczy Sangre De Christo, zalewając porośniętą kępkami pożółkłej trawy i rachitycznymi drzewkami równinę chorobliwym szkarłatem. Pomimo letniej pory w kotlinach między Górami Skalistymi z rana panował przenikliwy ziąb. Skuleni wokół kilku niewielkich ognisk uczestnicy karawany dygotali z zimna. Dwaj stojący na warcie mężczyźni przeciągali się ziewając i wystawiając twarze na pierwsze ciepłe promienie brzasku.


Mortimer Vasqomb rozgarnął poły starego brezentowego namiotu i ziewnąwszy podrapał się leniwie po wydatnym brzuchu, skrywanym dyskretnie w połach przybrudzonej flanelowej koszuli. Wciągnął rześkie powietrze w płuca i zapiał pas w zielonych bojówkach, których nogawki luźno wpuścił w wysokie, w tym momencie rozwiązane buciory. Tuż za jego szerokimi plecami z namiotu wychynął jego syn Alex, niosąc w rękach niewielką skrzynkę, na której spoczywała ogromna, wysłużona patelnia. Chorobliwie wręcz chudy dziewiętnastolatek o bujnej blond czuprynie był ubrany podobnie jak ojciec z tym, że koszula i spodnie wisiały na nim niczym zgrzebny wór na strachu na wróble. Nie czekając na nic ruszył śpiesznie w stronę największego z ognisk. W karawanie pełnił rolę kucharza – i było to jedno z niewielu zadań w których sprawdzał się anemiczny młodzik.


Vasqomb patrzył w ciszy na truchtającego syna i uśmiechnął się pod nosem. Wiedział, że ta praca sprawia młodemu radość i cieszył się jego entuzjazmem. Gdy Alex kucnął przy ognisku rozkładając prowiant, handlarz zlustrował swój dobytek.

Tuż przy namiocie stała stara wojskowa ciężarówka – chluba Mortimera - na której woził najcenniejsze towary oraz radiostację. Tuż obok, niczym spasiony knur, spoczywał obładowany po brzegi pick-up Eda Barnackie. Choć stary Ed był świetnym monterem na starość zaczął składować na pace swojego wysłużonego Dodge’a nieprzebrane masy śmiecia, złomu i przeróżnych części niewiadomego pochodzenia. Gdy jednak ktoś zwracał mu na to uwagę, z powagą odpowiada, że wszystko to kiedyś na pewno do czegoś mu się przyda, a rdza to tylko taki stan przejściowy. Sam Mortimer wychodził z założenia, że lepiej mieć więcej niż później biadolić, więc nie ograniczał kolekcji staruszka, póki ten nie wrzucał nic do jego własnej ukochanej sześciokołówki.

Kawałek dalej, zwinięty na kocu przy swoim motorze, spał Kot – czerwonoskóry z plemienia Cheyennów. Choć ciężko czasem było się z nim dogadać, to domorosły szaman znał się jak nikt na tytoniu, wszelkiego rodzaju ziołach i maściach naturalnego pochodzenia, a także, o dziwo, na posługiwaniu się Magnum, którego wypieszczony egzemplarz nosił w kaburze na prawym udzie.


Tuż obok jednośladu rozstawiła swój namiocik Lila Cox i jej milczący brat Craig. Sprytna dziewczyna zarabiała głównie na gladiatorskich walkach brata, ale miała też pokaźny zestaw książek i płyt, którymi handlowała lub wymieniała na inne, gromadząc wiedzę z dziedziny geografii i historii Stanów. Była też pomocą kuchenną i okazjonalnie oferowała ukojenie zmysłów i upojną noc u swego boku, co okazywało się dość intratnym, acz krótkotrwałym biznesem w mniejszych mieścinach. Abstrakcyjnego wizerunku tej dwójki dopełniał zaparkowany opodal niewielki japoński samochodzik terenowy o barwie brudnego fioletu, za którego kierownicą zwykle zasiadał zwalisty gladiator.

Zaraz za namiotem przy ognisku spał jeden z trzech braci Dayton – Bill. Dwaj pozostali – Max i Gert - pełnili w tym momencie wartę, choć widok młodego Vasqomba zmierzającego ku centralnemu ognisku sprawił, że rośli ochroniarze ruszyli jego śladem węsząc okazje do wyżerki. Przy ognisku Daytonów swoje posłanie miał również Manni - metys z zacięciem do tropienia i pozbywania się zmutowanego ścierwa, oraz ochroniarz o czujnych oczach, silnie kontrastujących z zabiedzoną twarzą - Jedediasz.

Dodatkową obstawę stanowili Rocket i Pyro, dwóch postrzelonych gangerów, których Mortimer przygarnął po tym jak Hell Angels rozsmarowali po asfalcie resztę ich gangu. Nie był to jednak zupełnie akt miłosierdzia ze strony handlarza. Za ciepłą strawę i jaki taki wikt Rocket opiekował się całą karawaną zza kółka swojego lekkiego, zwrotnego Buggie; Pyro zaś nie dość, że potrafił sprawić by prawie każdy silnik ruszył na dowolnej cieczy, to jeszcze robił wyśmienitą amunicję i z wprawą używał wysłużonego Garanda.

Ostatnimi czasy do drużyny dołączyła przewodniczka świetnie znająca okolice Vegas – Sky Larivero. Dodatkową zaletą dziewczyny była wszechstronna wiedza medyczna i, co najważniejsze, wprawa w jej używaniu w nieprzyjaznym terenie. Mortimer był bardzo zadowolony, że udało mu się namówić ją na współpracę, liczył bowiem w duchu także na to, że dzięki Sky wreszcie dotrze w okolice miasta neonów, a także nawiąże tam nowe kontakty handlowe.

Wiele nadziei wiązał też z upartą MJ. Choć zamknięta w sobie, z łatwością uruchomiła jego starą radiostację, a na dodatek potrafiła ją tak ustawić, że na ogół nim dotarli do jakiejś większej osady już wiedzieli kto nią trzęsie i gdzie unikać kłopotów. Prócz tego znała się na ciężkim sprzęcie, więc Vasqomb mógł wreszcie odpocząć dając jej od czasu do czasu poprowadzić swoją ciężarówkę.

O tak, handlarz miał wrażenie, że wreszcie los się do niego uśmiechnął; szczególnie, że pod Denver wymienił sporo medykamentów na broń i amunicję, a w Peublo sporo oszczędził na zakupie warzyw, ziaren, a także lżejszej mechaniki. Wystarczyło tylko przejść Góry Skaliste by upłynnić z zyskiem towary na terenach Hegemoni i okolic Vegas. Choć nie miał na razie ochoty zapuszczać się do miasta neonów miał nadzieje, że okolica obfitować będzie w tańsze prochy i Tornado. Życie powojennych Stanach było nieubłagane, a dobry handlarz musiał szukać każdego towaru, na który był zbyt. Choć Mort sam nie przepadał za narkotykami wiedział, że aktualnie grafitowe tabletki były dużo warte, tak samo jak wszelkiej maści leki na każdą możliwą chorobę.

Lila Cox drobna osiemnastolatka o kruczoczarnych włosach i naiwnym wyrazie twarzy, z zasady nie przyjmowała w swoim namiocie nikogo prócz klientów. Dlatego też dwie pozostałe kobiety należące do karawany musiały zadowolić się uprzywilejowanym miejscem przy centralnym ognisku. Choć opatulone kocami i zapięte w śpiworach, Sky i MJ czuły zbyt wolno ulatniający się chłód przemijającej nocy. Nagła fala ciepła bijąca od podsyconego ogniska sprawiła, że dziewczyny rozprostowały zziębnięte członki i przysunęły się bliżej ognia. Jednak dopiero pierwsze stuknięcia drewnianej łyżki o metalową patelnię sprawiły, że otworzyły oczy. Po przeciwnej stronie płonących drew siedział po turecku Alex Vaqomb. Już chwile wcześniej rozłożył nad ogniem metalowe rusztowanie i powoli wbijał na patelnie świeże jajka. Przy jego nodze ułożone w równe piramidki na drewnianych tacach spoczywały kromki chleba.

Młodzik uśmiechnął się do kobiet i nie przerywając pichcenia powiedział wesoło:
- Przepraszam, że tak bezczelnie budzę, ale słonko już wstało i czas na śniadanie ! – spojrzał stronę ojca, który właśnie sprawdzał wiązania brezentowej płachty okrywającej pakę ciężarówki.
- Tatko chce wyruszać jak najwcześniej, ma nadzieje szybko przeprawić się przez Góry i dotrzeć do tej całej Hegemonii…-


Choć faktycznie mieli się znaleźć u progu Arizony Sky wiedziała, że okoliczne osady tak naprawdę nie czują się specjalnie związane ani z Szarymi mundurami Generała Bano, ani z mieszkańcami Utah czy tym bardziej mafijnymi rodzinami z Vegas. Choć w tych okolicach zdarzały się napady meksykańskich Banditos, to równie często grabieży i rozbojów dokonywały tutaj „białe” gangi. Trochę martwił ją więc fakt, że stary Vasqomb uparł się by przeprawiać się przez góry starą droga numer 17 zamiast nadłożyć kilka dni drogi i przejść bezpieczniejszymi kotlinami. Jednak handlarz wierzył tak w jej umiejętności, jak i w zwiad prowadzony przez Rocketa; a widać przy tym było, że zależy mu by jak najszybciej znaleźć się na zachodzie.

Kawałek dalej przy mniejszym z ognisk ze snu wybudzali się Manni, Jedediasz i Bill Dayton; głównie za sprawą najstarszego z braci – Maxa, który to podbiegł do posłań pozostałej trójki i ryknął nad uchem młodszego brata: Ruszże dupsko patałachu, bo ci zjemy cały przydział dzisiejszej paciai! – po czym rzucił się pędem w stronę większego ogniska. Bil zerwał się na równe nogi i po chwilowej panicznego szamotania z zapiętym i owiniętym wokół ciała kocem i śpiworem ruszył pościg za drugim mężczyzną. Nikogo nie dziwiło już zachowanie osiłków, szczególnie, że średnia wieku tej trójki wynosiła 21 lat – najstarszy Gert miał 24, Max 21 a najmłodszy Bill zaledwie 17 lat. W sytuacjach kryzysowych jednak bracia Dayton wykazywali zadziwiające wręcz opanowanie i umiejętności strzeleckie.

Manni, który wraz z Billem pierwszą część nocy spędził na warcie wstając z własnego posłania zauważył jak z niewielkiego namiotu tuż obok wysuwa się powoli półnaga olbrzymia postać Graiga Cox’a. Musiał przyznać, że przy łysym olbrzymie większość mężczyzn w karawanie wyglądała niepozornie. Gladiator, który jako członek rodziny mógł z rzadka nocować w namiocie młodszej siostry, skinął Łowcy głową i w samych spodniach ruszył po śniadanie, które zawsze z porażającym spokojem dostarczał do azylu Lili. Zazwyczaj zaraz po tym wychodził przed namiot, by zrobić krótką rozgrzewkę.



 
__________________
Sanguinius, clad me in rightful mind,
strengthen me against the desires of flesh.
By the Blood am I made... By the Blood am I armoured...
By the Blood... I will endure.

Ostatnio edytowane przez Nightcrawler : 05-07-2009 o 07:49.
Nightcrawler jest offline