Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-06-2009, 20:59   #121
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Pukanie przerwało Sharpe'owi lekturę. To lokaj Zenon pytał, czy madame Davies może go odwiedzić.
- Oczywiście, przekaż lady Davies, że jest zawsze mile widzianym gościem. Mam nadzieję, ze także czuje się lepiej po tym nieszczęśliwym wypadku.
Służący pokiwał tylko głową. Raczej nie wyglądał na zbyt rozmownego. Jednak, silnym był na pewno, bo przyniesienie Courtney nie sprawiało mu zbyt wiele problemu.

- Miło panią widzieć, lady Davies - uśmiechnął się przyjaźnie Edric. - To miłe z pani strony, że przybyła pani odwiedzić rekonwalescenta mimo własnej rany.
Dziewczyna była wyraźnie trochę zmieszana:
- Tak naprawdę przyszłam by pana przeprosić ...
Courtney należała do wyjątkowej grupy osób, której się nie zbywało grzecznymi słówkami. Była kimś, komu mówi się prawdę.
- Rozumiem - skinął poważnie głową - i doceniam gest. Sam wiem, jakie to trudne. Jest pani odważna kobietą, lady Davies. Przyjmuję pani słowa i cieszę się, że możemy razem porozmawiać.
Pokiwała głową:
- Tak, powinnam była z panem wcześniej to uzgodnić, ale cały pomysł o zwierzeniach przyszedł mi do głowy tak ... spontanicznie, że nie do końca się zastanowiłam, co mówię ...
- Pani Davies, od kiedy powiedziałem, że przyjmuję przeprosiny, sprawa przestała dla mnie istnieć. Po prostu cieszę się, iż przyszła mnie pani odwiedzić, mimo własnej kondycji i chciałbym wierzyć, że uczyniłaby to pani także przy innych okolicznościach
.
Irlandka uśmiechnęła się do Edrica:
- Zawsze miło mi z panem porozmawiać, no i trochę się martwiłam, bo nie zjawiał się pan na wspólnych posiłkach.
- Wie pani
- rozłożył ręce - nie najlepiej się czuję w tym towarzystwie. Sama pani widziała mój spór z Windermare'm. To, co dla mnie jest oczywiste, dla nich jest idiotyzmem. Widziałem wzrok, którym na mnie patrzyli, jak na rewolucjonistę, albo wariata. Cóż, trzeba się z tym pogodzić, że nie jestem mile widziany na salonach. Zna pani to przysłowie "gdzie cie nie proszą, tam kijem wynoszą." Nie mam zamiaru przeszkadzać więc jaśniepaństwu we wzajemnej zabawie prowadzonej na zasadzie: chwalą nas, wy mnie, a ja was. Mi to naprawdę nie jest potrzebne, im także, dlatego postanowiłem trzymać się z daleka od wspaniałego towarzystwa.

Mówił to spokojnie, bez jakichś uniesień. Ot, po prostu wyrażał swoja opinie i guzik go obchodziło, że Virgil ma inne. Żyj i daj żyć innym.
Courtney uśmiechnęła się pogodnie:
- Tak, niektórzy mają dość ugruntowane poglądy co do podziału klasowego, mnie łatwiej zaakceptować, bo jestem kobietą i nie mówię zbyt wiele.
- Wie pani, ponoć ludzie nie są równi. Pewnie nie są, ale wiem tyle, że szlachectwo zobowiązuje. Że ten, kto stoi nad innymi, powinien być tyleż większego serca, ile wyżej jest ustawiony. Naprawdę wierze w to. I, proszę mi wybaczyć, cieszę się, że jest pani kobietą.
- Mnie też to nie przeszkadza
- Powiedziała wesoło. - Co do szlachectwa ... myślę, że kiedyś pewnie tak było, w czasach gdy rycerze walczyli w obronie honoru, a swe tytuły zdobywali dzięki odwadze i poświeceniu. Te czasy już jednak niestety minęły. Dziś szlachta w większości jest gnuśna, małostkowa i zadufana w sobie.
- Cóż, może właśnie dlatego zajmuje się historią, nie teraźniejszością. Wśród tamtych bohaterów lepiej jest czasem. Myślę, iż łatwiej ich bym zrozumiał niż takiego Windermare'a, czy, proszę wybaczyć, gdyż wiem, że jest pani przyjacielem, lorda Lexingtona
.
Courtney popatrzyła na niego uważnie.
- Jim ma swoje wady i swoje zalety jak każdy ... - zawahała się lekko - myślę, że... jest pan trochę uprzedzony, ale zostawmy ten temat.
- Och, nie wiem, zazwyczaj człowiek nie wie, że jest do kogokolwiek uprzedzony. Ba, im bardziej jest, tym pewnie bardziej jest przekonany o własnej bezstronności. Ale właściwie rzeczywiście o czym innym chciałem. Co pani sądzi o tym rytuale? Wybiera się pani może na ten spektakl?
- Chyba po to dotarliśmy tak daleko w rozwiązaniu tej zagadki, nie sądzi pan
?
Popatrzyła na niego uważniej.
- Mam tylko wątpliwości, czy powinniśmy się tak śpieszyć.
- Cóż, ja się na niego nie planuję wybrać. Przynajmniej na obecną chwilę. Nawet bowiem, jeśli portal się otworzy, to co? Mielibyśmy tam wejść. Ja podpierając się kulą, natomiast pani niesiona na krześle? Bez sensu
.
Posmutniała:
- Tak, mam dziwne wrażenie, że ten rytuał wykluczy mnie poza obszar doświadczeń. W zasadzie mogłabym się poruszać bez pomocy, ale nie jestem pewna, czy dla kaprysu warto ryzykować uszczerbek na zdrowiu.
- Nie wyobrażam sobie tego bez pani, lady Davies
- powiedział dobitnie, żeby jej uświadomić, że w tej sprawie zdania nie zmieni. - Byłoby stanowczo nie w porządku pozbawiać kogokolwiek z nas możliwości w tym zakresie. Pani doskonale wie, co sądzę na temat naszej szlachty, ale takiego czegoś nie zrobiłbym nawet im. Rozumiem, że nie chce pani ryzykować zdrowiem, przyznam, że także nie planuję, ale kiedy obydwoje wydobrzejemy, przypuszczam, że zdołam powtórzyć rytuał, jeżeli zaszłaby taka konieczność.
- Niestety nie wszyscy tak myślą i sądzę, że rytuał jednak się odbędzie. Dla mnie przykry jest sam fakt, że każdy myśli tylko o sobie, nie licząc się ze zdaniem reszty.
- Czy spodziewała się pani tego, ze będziemy sobie ufać i wspierać? To byłoby, tak
- skinął głową - naprawdę tak, jak powinno, ale, nie wiem, co musiałoby się przydarzyć, żebyśmy wszyscy myśleli w taki właśnie sposób. Tymczasem także sądzę, że rytuał się odbędzie. Cóż, życzę powodzenia.

Irlandka przez chwilę trwała w zamyśleniu, a potem stwierdziła:
- Taki rytuał jeśli wyjdzie, może być niebezpieczny, prawda? Po za tym z tego, co zrozumiałam, nie każdy zdoła przejść przez bramę - popatrzyła przed siebie - w sumie nie wiem czy mam ochotę sprawdzać czy jestem dostatecznie godna ...
- Ech, proszę wybaczyć, ale jeżeli nie pani z całego towarzystwa, to pewnie tylko panna Bearnadotte. Jednakże chciałbym nie tyle przekonać się czy jestem godny, ale wie pani, ciekawość naukowca. Ponadto, podróżowała pani po świecie, pewnie ma więc pani żyłkę globtrotera. Czyż nie ciągnie panią, tak po prostu, żeby się przekonać, co tam jest?
- Tak, bardzo, mówię tylko o moich wątpliwościach
- machnęła ręką - zresztą to nieważne, pójdę już, nie będę zawracać panu głowy.

Courtney dała mu do zrozumienia, że jednak przyszła tu wyłącznie dla przeprosin. Zrobiła, co uznała za słuszne i wychodziła. W sumie, dla niej był po prostu jakimś tam mężczyzną, co, niestety, było prawdą. Szkoda, wieka szkoda.
- Tak, rozumiem. Dziękuję za odwiedziny, było mi bardzo miło - skłonił się.
Przez chwilę patrzyła z uwagą na mężczyznę, który ponownie wycofał się za, tak typową dla wyższej sfery, osłonę obojętności. Tak było lepiej, bezpieczniej... - zadzwoniła niewielkim dzwoneczkiem i stojący za drzwiami służący wszedł i zbliżył się do swej pani:
- Zabierz mnie proszę do mego pokoju - powiedziała do niego.
Sługa wziął ją ostrożnie na ręce i ruszył w kierunku wyjścia. Już w drzwiach kobieta odwróciła się do Edrica i powiedziała tak cicho, że ledwie ją usłyszał:
- Niech mi pan wierzy, panie Sharpe, tak będzie lepiej dla nas obojga ... o wiele lepiej ...
- Przykro mi, milady, ale trafiła pani na wyjątkowo twardego naiwniaka, który może potrzebuje niekiedy chwilę oddechu, ale nie ma zwyczaju odpuszczać. Będzie mi miło, jeżeli mnie kiedyś pani odwiedzi
- wyrzekł szybko, lecz spokojnie.

Courtney nie powiedziała nic więcej, ale z jej półprzymknietych oczu mógł wyczytać mieszaninę bólu, strachu i smutku.


Była piękna, tak piękna, że Sharpe chciał zerwać się i podbiec do niej … tylko kula leżała po drugiej stronie łóżka. Dlatego patrzył na nagle zmartwiałą twarz, oczy i drgające wargi. Ta kobieta miała w sobie łzy, bez względu na to, czy i jak często się uśmiechała. Bała się, niczym zagonione w pułapkę zwierzę. Ale przecież była człowiekiem! Kimś przeznaczonym do szczęścia, a nie płaczu. Kimś cennym i ważnym w oczach świata … i Sharpe'a również.

***

Rytuał! To było ...
- Niezwyczajne – tyle zdołał powiedzieć wpatrując się w to, co działo się przed nimi. Jednocześnie jednak miał wielkie pretensje do siebie. Przecież wyraźnie deklarował, że nie przeprowadzi rytuału, gdyż obawia się, iż rzeczywiście mógłby on spowodować przejście do świata elfów. Z tego punktu widzenia było totalnie obojętne, kto dokona wymaganych książką czynności, czy będzie to John Ribaud Weelton-Morris, czy ktokolwiek. Nie planował przyjść, obawiając się, ze portal może się niekontrolowanie rozszerzyć i zostaną zmuszeni do wkroczenia na nieznane rewiry. Do przybycia nakłonił go jednak list Irlandki, która postanowiła jednak zaryzykować. Otrzymał go nad ranem, widocznie pisany był bardzo wcześnie, albo w nocy, lub wieczorem poprzedniego dnia. Nie da się zaprzeczyć, chciał znowu zobaczyć tą niezwykła projektantkę ogrodów. Szczególnie, po takim liście:

Cytat:
Drogi Panie Sharpe.
Nie wiem jak sie pan czuje, ale mam nadzieję, że pana zdrowie poprawia sie tak szybko jak moje. Ponieważ czuję się juz całkiem dobrze, postanowiłam jednak wziąć udział w rytuale, który pan Weelton-Morris postanowił przeprowadzić jutro rano.
Mam nadzieję, że pańskie zdrowie nie przeszkodzi panu w przybyciu na to doświadczenie. Byłoby mi bardzo miło znowu pana zobaczyć.
CD
To było coś, co kazało Sharpe'owi zerwać się i popędzić na przedstawienie Weeltona-Morrisa, chociaż jeszcze niedawno miał ochotę machnąć na to ręką. Ale chciał być … na wszelki wypadek. Teraz obserwował. Wydawało się, szczęśliwie, że nie zostaną nagle ogarnięci tą dziwną, świetlistą strefą. To dobrze, bo za grzyba nie miał się zamiaru tam pakować chodząc o kuli. Gdziekolwiek to owo „tam” mieściło się. Kto chce, jego sprawa, ale na pewno nie on. Ranny, mający ograniczone możliwości ruchowe, zdecydowanie nie byłby dobrym globtroterem, szczególnie, nowych światów. Wprawdzie ta świetlista smuga zrobiła na nim wielkie wrażenie, ale ... ale podświadomie miał nadzieję, że jeżeli już idzie na ten nieszczęsny rytuał, to chciałby, żeby się powiódł, nawet, jeżeli naukowe przeświadczenie podpowiadało mu, że to idiotyzm.

- Moje gratulacje, mister Weelton-Morris – wreszcie powiedział. – Udało się, jeżeli to akurat to, co zostało napisane w książce?. Można trafić do krainy faerie – wskazał ręka na portal, który wprawdzie nie przypominał wrót, ale pełnił identyczną rolę. – Jeśli wierzyć zapiskom, rzecz jasna. Wprawdzie, póki nie zaleczy mi się noga, nie planuję tak się udać, ale później, któż wie? Przyznam, że nie zostawiłbym specjalnie istotnych spraw, żeby się nimi bardzo przejmować na czas pobytu tam. Nie mnie, nie teraz, na pewno jeszcze nie teraz. Tymczasem państwo? – zapytał obecnych.

Rzecz jasna, na taka wyprawę wziąłby, tak na wszelki wypadek, szablę, karabin z zapasem amunicji i prochu, jedzenie, napitek, podstawowe przybory podróżnicze, coś do ubrania, jeżeli byłoby tam bardzo zimno, albo niezwykle ciepło. I nie poszedłby tam ranny.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 26-06-2009 o 21:08.
Kelly jest offline