Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-06-2009, 19:01   #19
Idylla
 
Idylla's Avatar
 
Reputacja: 1 Idylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znanyIdylla wkrótce będzie znany
[ Nett Curio ]

Zaskoczony przeciwnik spróbował jeszcze raz szarpać się z napastnikiem, marne były jego szanse na sukces. Silny uścisk mężczyzny trzymającego go w stalowym uścisku za szyję był niemożliwy do przełamania. Wiedział doskonale, co robi. Ciągnął Ashgana w tył, aby pozbawić równowagi. Najemnik skutecznie zablokował próbę podcięcia nogą, ale już kopniecie w kolano zaskoczyło go. Klęczał z oplecionym wokół gardła ramieniem i sapał ciężko. Zaczynało mu brakować oddechu. Powinien się poddać, w przeciwnym razie jego życie skończy się przed tym niby lasem z kilkoma rzędami długich, krzywych drzew. Płuca powoli przestawały pracować. Albo on ustąpi i podda się. Albo tamten go zabije na miejscu. Miał nieciekawy wybór i wąskie pole manewru. Zwolnił uścisk, którym
miażdżył ramię napastnika. Zniknęło ono gdzieś chwilę później. Łapczywie łapał oddech. Kaszlał i pocierał szyję. Przeklął kilka razy dla odreagowania. Kiedy już pewnie łapał oddech, usiadł na ziemi. Ukuły go ostre, małe kamyczki. Syknął i ponownie przeklął.
Kątem oka widział nieprzytomnego towarzysza i siedzącego obok niego drugiego przeciwnika. Był mocno zgarbiony. Głowę miał zwieszoną. Jego rękaw był cały czerwony. Dłonią ściskał miejsce, gdzie zapewne zlokalizowana była rana.
„To już chodzący trup. Nie wie jedynie, że nadszedł jego czas.”
Uśmiechnął się mimowolnie usatysfakcjonowany. Jednego miał praktycznie z głowy. Wystarczyło cierpliwie poczekać, a będzie martwy. Drugi nie wydawał się tak słaby. Wiedział, jak go obezwładnić, jakie chwyty zastosować i co najważniejsze zdołał go zaskoczyć. Nie powinien sobie na to pozwolić. Był doskonale wyszkolonym najemnikiem. Nieraz napotkał na swojej drodze wroga. Nigdy jednak nie przegrał w ten sposób. Ten drugi był sprytny, albo takiego zgrywał. Czas pokaże.
Nagle padł na niego cień. Była to miła odmiana po palącym, letnim słońcu. Zbliżały się wysokie temperatury charakterystyczne dla tej pory roku. Ashgan spojrzał w górę. Dostrzegł nad sobą wpatrzonego w niego napastnika.
–Jeżeli zamierzasz mnie przesłuchać, przeszukać, przekupić, zabić albo coś w tym rodzaju, to z góry zapewniam się, że będzie to strata twojego i mojego czasu. -
Zmrużył jedno oko i uśmiechnął się, unosząc zdawkowo kąciki ust. Skrzyżował nogi,
rozłożył ramiona i z zamkniętymi oczami oznajmił: - Rób więc, co musisz.

Ashgan sprytnie poczekał na momentu, kiedy obaj będą na tyle zdekoncentrowani, że odbierze im broń i grożąc nią zmusi do poddania się. Jeden był ledwie żywy, więc problemu nie stanowił. Drugi chyba zbyt mocna trzymał się życia, żeby pozwolić sobie na jego stratę. Sprawa była prosta. Logika nie zawiodła go tym razem. Pozbawieni broni napastnicy szybko stali się ofiarami. Wystarczyło zaledwie kilkanaście minut.
Broń już wycelowana była w głowę tego silniejszego. Miał właśnie nacisnąć spust, gdy od strony lasu usłyszeli podejrzane strzały. Trzy strzały.
„Ares oberwał? Albo Lia...”
Jak na zawołanie jego towarzysz ocknął się w pełni świadomy. Poderwał się w górę. Tuż przed czwartym wystrzałem, po którym wszystko ucichło. Ashgan podbiegł do miejsca, gdzie się wcześniej ukrywali i zabrał swoją torbę. Konie powinny być gdzieś na skraju lasu. Przywiązane do drzewa i przerażone. Oby tylko nie zrobiły sobie nic złego przez te wystrzały. W przeciwnym razie będą mieli problemy z ucieczką. Podał Kruskowi swoją broń. Gianni padł nieprzytomny na ziemię.
„Pewnie zemdlał z wycieńczenia, albo nie żyje. To teraz nieważne.”
- Trzymaj ręce w górze, żebym widział, że niczego nie kombinujesz. Inaczej zabiję.
- Nie gadaj tyle, tylko ich zabij. Nie są nam potrzebni.
- Bądź wreszcie cicho. Leć poszukać koni.
- A niby gdzie mam je teraz znaleźć. – Warknął oburzony. Poczerwieniał na policzkach. Chwycił się nagle za głowę. – Do licha! Łeb mi pęka! – Syknął. Spojrzał na zakrwawioną rękę i szybko wytarł ją o ubranie. Podczas gdy on męczył się z zabrudzoną koszulą, Ashgan pokręcił głową. Po chwili, widząc zmieszanie towarzysza, który chyba nie był przytomny w stopniu, w jakim się początkowo wydawał, podpowiedział mu:
- Nie mówiłem o ich koniach tylko naszych.
- To wyrażaj się jaśniej. Wiesz, że oberwałem w głowę. – Poskarżył się. Marudził pod nosem zmierzając skrajem lasu, w poszukiwaniu koni, które powinny być przywiązane do drzew.
Ashgan został sam na sam z zakładnikami. Role szybko się odwróciły na ich korzyść. To znaczyło, że szczęście jest po ich stronie. Wystarczyło je wykorzystać. Nie rozmawiał z nimi. Mógł nie opatrznie powiedzieć o kilka słów za dużo. Cofnął się kilka kroków, gdy zza pleców usłyszał parskanie koni.
- Już jestem. Jedna dorodna klacz i wspaniały rumak zgodnie z zamówieniem.
Siedząc już w siodle, Ashgan wycelował w przeciwnika i pozorując wystrzał, cicho puknął. Uśmiechnął się po tym szeroko i spojrzał głęboko w oczy swojej niedoszłej ofiary. Gotowi do drogi, odjechali szybko w stronę, gdzie po raz ostatni widziano księcia.

Ostatnim śladem po obecności słońca na niebie była ognistoczerwona smuga biegnąca wzdłuż linii horyzontu. Stanowiła doskonałe tło obrazów malarzy i natchnienie dla poetów. Idealna i nastrojowa. Pełna ukrytych emocji i niepokoju. Niepokoju, który zbliżał się wielkimi krokami nad głowy mieszkańców Sirinionu. Również Nett patrzył na ten widok. Po prostu patrzył przed siebie. Na drogę przed sobą. A ponieważ pole było puste, widział tylko je i stykające się z nim niebo. Zapewne rozmyślał o ucieczce więźniów, których nie zdołał upilnować.
O jego plecy opierał się Gianni. Związani paskiem, aby przez przypadek nie spadł. Siedzieli na koniu, przybiegł do nich zaraz po ucieczce dwóch zakładników. Nie dowiedział się o nich nic konkretnego. Tylko to, czego sam się domyślił. To wojownicy szukający zarobku. Nic ponadto.
Gdyby nie ranny towarzysz nie darowałby sobie pewnie takiej sposobności na uzyskanie bliższych informacji. Zostawić też go nie mógł. Sumienie mu na to nie pozawalało. Gianni bardzo gorączkował. Należało się nim jak najszybciej zająć. Wyjąć kulę, która zdawała się tkwić niezmiernie głęboko, a potem zaszyć i zabandażować ranę.
Zabieg mógł wykonać jedynie wyszkolony medyk. Tylko, że w promieniu parunastu kilometrów nie było nikogo, kto mógłby tego dokonać. Żaden człowiek nie zapuszczał się w przed dzień tak ważnego święta w daleką podróż. Oni niestety nie mięli innego wyjścia, należało wykonać rozkaz. Sprawę ułatwiał niezmiernie fakt, że obaj nieszczególnie przepadali za świętami rodzinnymi, które niewątpliwie stanowiło święto Lazar. Na horyzoncie pojawiły się kontury Palasti. Uratowany Nett popędził konia wprost do niej.

[ … ]


[ Kristobal A'randez ]

Żołnierz natychmiast podbiegł do bramy zbadać sytuację.
- Szukam generała A'randeza. Mam przesyłkę. Doręczenie wyłącznie do rąk
własnych – zakomunikował, gdy mężczyzna po drugiej stronie bramy wyciągnął ochoczo rękę, by odebrać przesyłkę. – Usłyszał głos po drugiej stronie. Mężczyzna stał tuż obok niego, właśnie ściągał z głowy kaptur. Wyciągnął z torby list i pokazał strażnikowi.
- Przekażę mu wiadomość. Jestem jednym z dowódców zmiany. - Zapewnił
nieufnego posłańca.
- Wyłącznie do rąk własnych. Jeżeli nie jesteś generałem, to nie mamy, o czym rozmawiać. – Szczególnie zaakcentował słowa „rąk własnych”. Posłaniec wpatrywał się w strażnika. Oczekiwał jakiejś reakcji. Zdenerwowany żołnierz prychnął i odprawił ruchem ręki.
- Więc zaczekaj na generała tam, gdzie jesteś. Nikt nie wie, kiedy wróci, a my nie przyjmujemy obcych. – Odszedł bez słowa pozostawiając osłupiałego posłańca. Chwilę później najwyraźniej dotarła do niego treść wypowiedzianych przez żołnierza słów.
- Tak traktujesz królewskiego posłańca?! Pożałujesz tego! – Zagroził głos zza bramy.
- Jak zawsze w gorącej wodzie kąpany. Nie pomyślałeś, że jeżeli jest kimś ważnym, to nam się wszystkim oberwie, nie tylko tobie.
- Nasze nowe motto: „Jeden wszystko psuje, reszta go wspiera”.
- Sam je przed chwilą wymyśliłeś, żeby ocalić skórę. – Drugi strażnik spojrzał na towarzysza z grobową miną. Kiedy ten uniósł brwi z niemym pytaniem, wybuchł śmiechem.
- Jesteś niepoważny, Hanis. Najpierw tak traktujesz posłańca, w teraz stroisz sobie ze mnie żarty. Jesteś podły. – Oddalił się o kilka kroków. Stał do niego plecami. Pilnował przeciwległego końca bramy.
- Oj, nie poradzę nic na to, że sprawia mi przyjemność wykorzystywanie twojej naiwności i łatwowierności.
- Otwierać! Generał jedzie! Teraz wam się dostanie! – Zawołał zza bramy posłaniec. Kiedy Hanis wyjrzał sprawdzić podejrzane informacje, generał znajdował się kilka metrów od bramy. Szybko rzucił broń towarzyszowi i otworzył jedno skrzydło. Zaraz za nim odchylił drugie. W ostatniej chwili uciekł przed rozpędzonym koniem generała.
Zadowolony posłaniec wykorzystał okazję i wpadł zaraz za nim. Minął osłupiałego strażnika i popędził w stronę przybysza.
- Witaj generale. Mam dla ciebie pilną wiadomość od króla i drugą, bardziej poufną.

„Drogi generale,
jak długo potrwają poszukiwania mojego syna. Przekonałem lud by zorganizował uroczystość święta Lazar, jednak obiecałem im także, że pojawi się na nich także mój syn. Oczekuję informacji o postępach w poszukiwaniach oraz rychłego sprowadzenia mojego syna. Wybuchły również zamieszki w Palasti. Oczekuję, że wesprze pan swoim oddziałem tamtejszych policjantów. Doszły mnie również słuchy, że tajne stowarzyszenie spiskuje przeciwko mnie. Gdy tylko odnajdziesz generale mojego syna wraz z oddziałem otrzymasz zadanie ochraniania mnie. Przygotuj się najszybciej jak możesz.
Artur Istvan.”

Drugi, bardziej poufny dotyczył jego tajnego ugrupowania. Nie przeczytał tego listu przy posłańcu, ani przy braciach, którzy przybyli niedługo po nim. Polecił żołnierzom zakwaterować księcia w ustronnym pokoju i zamknąć pod kluczem. Konia zaś nakazał napoić i nakarmić.
Obaj bracia wpadli roztrzęsieni do garnizonu i udali się wprost do jego kwatery. Ledwie zdążył udać się do swoich kwater i nacieszyć się chwilą spokoju, już usłyszał pukanie do drzwi. Zaproszeni do środka bracia mieli niewesołe miny. Danieli ciągnął za sobą przebranego za żołnierza obcego człowieka, którego nikt wcześniej nie widział.
- Podszywał się pod Bradleya. Nie wiemy, co zamierzał. Nie chciał powiedzieć. Przyprowadziliśmy go tutaj na przesłuchanie. Nakryłem go, gdy poszedłem szukać naszych ludzi. Pies widząc mnie podbiegł. Za chwilę podbiegł do mnie Bradley. Pies zaczął na niego warczeć. Zapytałem, co się stało. Kiedy tylko zbliżyłem się do niego wyciągnął pistolet i strzelił w powietrze. Czwarta omal mnie nie trafiła. – Opowiedział szybko i lakonicznie Jonatan.
- Pewnie dołączył do nas w klasztorze. Kiedy rozmawiałem z Bradleyem przed wejściem, był jeszcze sobą. – Talent odgadywania rzeczy oczywistych, którym odznaczał się Daniel ponownie dał o sobie znać.
- Co zamierzasz z nim zrobić?

[ ... ]


[ Brat Albert ]

Staruszek żwawo przemierzał ulice miasta. Kierował się do ukochanej biblioteki, którą prowadził niezmiennie od pół wieku. Już jako młody adept był przyuczany starannie do zawodu pod okiem mistrza i prawdziwego kolekcjonera białych kruków literatury Sirinionu.
Nazywał się Amidiusz Stiepasz. Był cenionym znawcą i bibliotekarzem w stolicy. Odwiedzały go tysiące turystów, pasjonatów książek i opowieści zakazanych. Uznaje się go za nieoficjalnego założyciela Bractwa Sowich Synów. Swoim zapałem zaraził kilkunastoletniego bratanka. Wprowadził go w świat książek, barwnych historii opowiedzianych za pomocą słów i obrazów. Prawda zawarta o świecie znajdowała się w bogatym zbiorze. Wszystkie egzemplarze dobierane tematycznie latami, zbierane dokładnie i z najwyższą uwagą. W szanowanej bibliotece nie powinny znajdować się dzieła nieznanych i mało wiarygodnych twórców. Opowieści pogrążonych we własnym świecie autorów, należało składować w miejscu innym niż rozprawy filozoficzne i naukowe cenionych uczonych.
Uczniem tego wielkiego człowieka, legendy Bractwa, którego był oficjalnym członkiem, został Ralf . Bratanek Amidiusza, bliski krewny, jeden z nielicznych, którzy przeżyli wojnę na początku wieku. Dożył już swoich lat. Przyszła więc pora na powierzenie opiece zdolnych, młodych i pełnych energii ludzi cały jego majątek i dziedzictwo, jakie pozostawi Sirinionowi. Przepięknie oprawione, ustawione w piętnastu rzędach, na kilkuset regałach sięgających do sufitu, posortowane tematycznie, później alfabetycznie, a na końcu starannie dobrane i wybierane z należnym im szacunkiem. Ralf miał już 75 lat. Wiedział, jak należy dbać o księgozbiory, znał się na ludziach, po wybranych przez nich książkach, określał ich charakter, szkicował sobie w głowie ich przybliżoną osobowość, którą w dużej mierze determinowała wyobraźnia. Był pewnym siebie, cierpliwym staruszkiem, który nie dawał się oszukać byle komu. Ostatnim śmiałkiem, jaki dopuścił się próby okantowania bibliotekarza, był Adam Nawahl. Nie skończył w więzieniu. Dobroduszne serce staruszka nie pozwoliło tak młodemu, kreatywnemu umysłowi zakończyć życie jako banity.
– Dzień dobry. Dziś rano przyszło kilka interesujących egzemplarzy. Jak zawsze rzuciłem na nie okiem i wybrałem dla pana najlepsze. - Usłyszał, gdy tylko dzwoneczek umieszczony na drzwiach dał znać, że zjawił się nowy klient.
– Dziękuję Adamie – uśmiechnął się i bez problemów pokonał trzy wysokie schody prowadzące w dół do czytelni. Zaraz za nią znajdował się jego skromny gabinet. Jedno biurko, na którym leżała spora ilość książek do skatalogowania, kałamarz otoczony zaschniętymi kropelkami atramentu i dwa pióra spoczywające spokojnie na gołym blacie. Adam to wprawdzie dobrze zapowiadającym się bibliotekarzem i spadkobiercą jego pokaźnych dóbr, ale straszny był z niego bałaganiarz i łapiduch. Staruszek pokręcił głową i sięgnął po szmatkę, którą próbował zmyć ślady atramentu z podniszczonego biurka. Widząc bezcelowość swoich działań westchnął i przyjrzał się tomom, które dostarczono mu z samego rana. Przyjrzał się grzbietowi, stronnicom, przekartkował szybko książkę od pierwszej do ostatniej strony, wsłuchiwał się w szelest papieru, zbadał rogi, porównał ze sobą zawarte w niej obrazy. Zadowolony odłożył na obok tomik. Podobny rytuał powtórzył się w następnych sześciu przypadkach.
Dwie godziny później odwiedził go Adam. Przyniósł ze sobą zalakowaną kopertę z pieczęcią królewską odwzorowaną na czerwonym laku.
- Przyszło już zamówienie od kanclerza?
- Właśnie dostarczono nową listę. Tym razem będzie trzeba uruchomić dawno zapomniane znajomości. To prawdziwe rzadkości. Nie rozumiem, skąd Marceli o nich wiedział. - Zapytał Adam w drzwiach. Jedną nogą znajdował się na zewnątrz w czytelni, drugą pozostawał jeszcze w gabinecie Ralfa.
- Zamierzasz dzisiaj odwiedzić brata? To rodzinne święto. – Zapytał poważnie staruszek wyglądając zza stosu książek, które już zdążył posortować. Patrzył na niego z zadartą głową, spod okularów.
- Pan mnie próbuje do tego zmusić? – Spojrzał spode łba na Ralfa. Bynajmniej nie żartował. Poważnie traktował kwestię stosunków z bratem i wtrącanie się w nie. Nie lubił, gdy ktoś naruszał jego prywatność. Postawił wcześniej wyraźną granice jego stosunku do pracy i życia prywatnego.
- Oczywiście, że nie. Zasugerowałem jedynie, żebyś porozmawiał z nim. Niedługo zostaniesz mianowany honorowym członkiem Bractwa. Twój brat będzie twoim przełożonym jako koordynator personalny.
Przypomniał mu ważną zależność, jaka wkrótce będzie ich łączyła. Ku niezadowoleniu Adama, staruszek jak zawsze okazał się podstępnym manipulatorem. Dobrze wiedział diabeł wcielony, że zależy mu na dobrych układach ze zwierzchnikami. I wiedzę tą wykorzystywał przy każdej nadarzającej się okazji. W dodatku udawał, że to tylko dla ich dobra. Do pełni szczęścia brakowało jedynie opowiastki z czasów jego dzieciństwa albo wymyślonych przygód, jakie przeżywał w czasach młodości.
- Pamiętam doskonale swoje waśnie z bratem, świętej pamięci. Byliśmy tacy młodzi i głupi...
- Jednemu z was nadal tak zostało. – Skomentował cicho. Kiedy natrafił na karcące spojrzenie staruszka, zakaszlał i odwrócił wzrok.
- Jak już mówiłem, byliśmy młodzi...
- My nadal jesteśmy młodzi, a jak pan sam często powtarza, wiele jeszcze przed nami prób, może jedna z nich ma trwać nadal, bo jeszcze nie przyszedł czas na jej zakończenie?
- Powinieneś i tak to zrobić. – Skwitował mężczyzna za biurkiem i ponownie zanurzył się między opasłe tomy. Zakończył tym samym dyskusję, która od początku miała mieć taki finał.
- Nie ma mowy. Teraz trwają największe przygotowania. Ludzie przebierają się. Chodzą na szczudłach po trzech, jeden siedzi na ramionach drugiego. Kiedy się obok nich przechodzi można odnieść wrażenie, że idzie się do pary z olbrzymem. W dodatku dzieciaki roznoszą zaproszenia, za które trzeba płacić. – Narzekał na święto Lazar. Wszedł do gabinetu, aby nie przeszkadzać ludziom w czytelni. Zamknął drzwi, nadal rozprawiając o wadach wielkiego, rodzinnego święta.
- Więc w czym problem. Dostałeś przecież wypłatę dwa dni temu. Już zabrakło ci pieniędzy. Słyszałem od ludzie, że jesteś bardzo oszczędny. – Zaśmiał się staruszek doskonale znając powód jego niechęci.
- Od ludzi pan powiada, prędzej sam pan mnie podpatrzył, a nie od ludzi. Po prostu wydaje mi się to bezsensownym świętem. – Jęknął. Nie miał szans z tym starym piernikiem, ale i tak lubił z nim dyskutować na takie mało poważne tematy. W końcu był jedną z nielicznych osób, która akceptowała jego zawadiacki charakter i osobowość. Lubił kraść, choć jego brat był jubilerem i spokojnie pożyczyłby mu pieniądze, nawet obdarował kosztownościami, których miał pod dostatkiem. Adam nie był uparty, po prostu nie mógł sobie darować, że przegrał z bratem rywalizację o spadek po ojcu. Miał w prawdzie otrzymać 1/3 majątku, ale duma nie pozwoliła mu na przyjęcie darowizny.
- Zmienił nazwisko, odciął się od rodziny i zniknął nie dając nikomu znaku życia?
- To nie było dziecinne.
- Czy ja to zasugerowałem?
- Pyta pan poważnie?
- Oczywiście.
- Dobrze. – Skarcił samego siebie w myślach, że nie potrafi odmówić w tak ważnej sprawie. Nieważne czy to staruszek, czy kto inny by go przekonywał. Skusiła go wizja tych wszystkich kosztowności i mina brata. Poza tym naprawdę nie umiał odmawiać, gdy ktoś tak mocno, przez kilka dni go do czegoś namawiał. - Pójdę do niego, ale proszę pamięć, gdybym nie wrócił o czasie, może mnie pan zacząć szukać u jubilera Johnathana Mralte – Po tych słowach, otworzył drzwi, pokazał stryszkowi język i wyszedł. Fakt opuszczenie przez niego biblioteki zanotowało kilkoro czytelników i dzwoneczek zawieszony na drzwiach.

[ ... ]


[ Ares Nailo ]

Żołnierze długo nie wracali. Ares wreszcie postanowił zaryzykować. Otworzył jedno oko, potem drugie. Gdy nie zauważył na horyzoncie żadnego żołnierza wstał. Kucnął przy dziewczynie sprawdzając czy żyje. Ledwie się do niej zbliżył, gdy usłyszał za plecami jadące konie. Niespokojny położył się przy towarzyszce, żeby ponownie udawać nieprzytomnego, tym razem jednak nie zawaha się zaatakować przeciwka, bez względu na liczebną przewagę.
- Nie żyją?! – Natychmiast poznał głos Ashgana, który natychmiast zeskoczył z konia i pobiegł w ich stronię. Poderwał się i przywitał z nim. Krusk opowiedział, że gdy poszedł szukać konia nie spotkał żadnego żołnierza, ani innego nieprzyjaciela.
Byli całkowicie sami.
- Ci, których zaatakowaliśmy są już pewnie daleko stąd. Zaczekaliśmy chwilę i sprawdziliśmy. Odjechali zaraz po nas. Pojawił się spłoszony wcześniej koń. Najwyraźniej tresowany. – Dodał do relacji Ashgana swoje trzy grosze.
- Teraz powinniśmy się zając Lią.
- Racja.
Jak uzgodnili, tak zrobili.
 
Idylla jest offline