Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-07-2009, 00:43   #419
Kutak
 
Kutak's Avatar
 
Reputacja: 1 Kutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwuKutak jest godny podziwu
W życiu każdej istoty - nawet tej pozornie już martwej - przychodzi moment, kiedy coś pęka. Nikną wtedy wszelkie zahamowania, normy społeczne czy moralne, opadają wszystkie maski, fałsz staje się zbędny. Aligarii czuł to pęknięcie naprawdę mocno.

- Doskonale. Wy tu zostańcie. Ja pójdę. Porozmawiam. - wyszeptał, gdy Alex "dogadał się" z Sabatnikami. Nie był to jednak jego zwyczajny głos - nie tak chłodny, spokojny, na tyle neutralny, na ile to tylko możliwe w odniesieniu do sposobu mówienia. Szeptał tak, jak robi to dziecko na chwilę przed wybuchnięciem płaczem, jak porywacz, który stara się uspokoić swoją ofiarę, jak uniesiony wściekłością ojciec, by nie wrzeszczeć w rozmowie z synem. Ten szept miał ukryć jego emocje. Nieudolnie.

Jedno spojrzenie na grymas jego twarzy, na co dzień niewzruszonej, pozwalało zauważyć w jakim stanie jest książę. Można by wiele mówić o jego gniewie, wściekłości czy nawet strachu, ale trafniejszym określeniem na jego stan byłoby jedno słowo - bestia. Takowa zamieszkuje umysł, serce i ciało każdego z kainitów. Każda, rzecz jasna, objawiała się inaczej, inaczej także wyglądała. Oto każdy mógł spojrzeć na bestię Stańczyka, która nie przejęła jeszcze nad nim pełnej kontroli, ale pierwszy raz od wielu lat zadała tak potężny cios...

Ruszył w kierunku drzwi, ciskając swą dotąd nieodłączną laskę w kąt i szarpiąc się z guzikami płaszcza, w którym – jak twierdził – wyglądał wyjątkowo dostojnie…

***
To było bardzo, bardzo dawno temu. W czasach gdy nikt jeszcze nie ośmieliłby się go nazwać błaznem, sam zaś tę profesję kojarzył jedynie z występów, które nierzadko urządzano w jego zamku. Potężnym zamku. Książę Langwedocji, pan na Carcassonne, Robert Aligarii. Złote czasy, najpiękniejsze lata jego życia. Ostatnie, w których dane mu było cieszyć się potężną i szanowaną przez innych władzą…

Z tego całego okresu najlepiej jednak zapamiętał scenę ostatnią, najgorszą ze wszelkich wspomnień. Eskalację jego konfliktu z rodziną Sforzów, potężnym mediolańskim rodem. Z początku wszystko rozgrywało się w sferze dyplomatycznej, z czasem do gry weszli zabójcy by w końcu rozpoczęła się wojna. Wojna wygrana przez ten okrutny ród kainitów oddających cześć wszelkiemu złu.

Pamiętał to doskonale. Oblegali miasto i zamek przez wiele dni i nocy, by w końcu wedrzeć się do górnego miasta. Tam jeszcze trwały walki, oczekiwano pomocy, w tej chwili Aligarii sam już nie był pewien, na kogo liczył. Może na Dominika…? Ale wtedy już milczał od wielu lat. W końcu pewnej nocy wrogie wojska wdarły się do jego potężnej twierdzy. Potyczki, te ostatnie, miały już miejsce w potężnej sali, gdzie na co dzień książę urządzał słynne w niemal całej Langwedocji bale. Jego osobista gwardia, związana z niego nie tylko sercem, ale także i krwią, starała się za wszelką cenę ochronić swego pana. Jego doradcy szykowali się do ucieczki.

Wtedy toich władca podszedł do potężnych wrót, jedynej przeszkody między nim a ostatecznym polem bitwy, zdecydowanym ruchem otworzył je i wyszedł, chcąc przyłączyć się do ostatniej walki swych wiernych poddanych…

***
Stał przed drzwiami do rezydencji. Pięć schodków i jakieś dziesięć metrów dzieliło go od George’a i reszty jego podwładnych. Widział ich pełne wściekłości spojrzenia, czuł, że wszyscy pragną krwi. Jego krwi. I w tej chwili nie miał już sił tłumaczyć im, że powinni przemyśleć swoje postanowienia…

Spojrzał głęboko w oczy przywódcy (Persfazja), a potem zaczął mówić, z każdym kolejnym słowem coraz mniej panując nad sobą.

- Oto i jestem! Ja, Robert Aligarii, wasz znienawidzony, nieudolny władca. Oto stoję przed wami, urodzonymi mordercami, sam, bez miecza, bez tarczy, spoglądam na was, na wasze twarze i oddaje moje życie waszej decyzji. Rzućcie się na mnie, a polegnę. Wyzwijcie mnie na pojedynek, a stoczę walkę swojego życia, ponosząc śmierć – w waszym mniemaniu – honorową. Proszę bardzo! Czekam! I cóż, że zginiemy wszyscy – koniec mojej egzystencji będzie po prostu trochę szybszy. Was zatłuką Sabatnicy, nasi przyjaciele z Camarilli gdy dowiedzą się o samosądzie bądź masa innych potężnych bestii, które czekają na nas na tej wyspie… Spytacie zapewne czemu tak mówię, czemu tak myślę, dlaczego tak łatwo żegnam się ponownie z życiem, tym razem ostatecznie? Powiem wam…

- Bo mam już tego wszystkiego dość. Mam to wszystko w dupie, kładę na to pałę czy jak jeszcze to określicie w waszym dialekcie! Co to za miejsce? Co to za chory zakątek świata? Banda Jezusów i ich król, Roland? Baronowa, która chciała dyktować nam warunki egzystencji? Kolejne wampiry, zasrana magia, zjawy z lustra… Gdzie my jesteśmy? Co to za miejsce? Co tu robimy? I co ja tu robię? Bo na pewno nie rządzę!

- Nie dlatego, że nie potrafię, moi drodzy, o nie! Byłem księciem wiele lat, przez cały ten okres każdy z oddanych mi poddanych nie zaznał głodu czy strachu, moje księstwo – bo wtedy była to funkcja pełna, prawdziwa, nie tylko ustalona przez zasraną Radę, która teraz popija sobie świeżutką krew w Wiedniu – było potężne. Tu brakuje jednej rzeczy do dobrobytu. Wiecie jakiego? Was. Was, kurwa, was! Wszyscy wy, na papierze moja rada, poddani, ci, którzy powinni pomagać mi w rządzeniu tego miejsca, macie wszystko totalnie w dupie! Wszystkiego muszę się dowiedzieć sam, wszystko wykonuję samodzielnie, prośba o pomoc kończy się zazwyczaj długą przemową w rodzaju Deresza, którego pozbycie się uważam za swój największy sukces podczas rządów tutaj, bądź po prostu to oleją. Bo kto ma tu coś zrobić? Wy jeździcie sobie po mieście na cudownych motorach, w skórzanych kurtkach, czując się przy tym panami tego miasta. Lipiński? Ostatni raz widziałem go dawno temu, gdy jest mi potrzebny nigdy go nie ma – jedynymi przyjaciółmi tego szkaradnego typa są jego szczury! Ortega z córeczką załatwiają swoje interesy, syn Rolanda podobnie, szczególnie od kiedy poznał się lepiej z Nosferatu. Archont? Zaginął? Sam nawet nie wiem, bo nikt nie raczył mnie o tym poinformować. I jak ja mam być księciem, Georg? Jak?!

- Ale oczywiście, wy wymagacie! Jedynymi moimi współpracownikami i pomocnikami są Sorre, zwykły prawnik, ghul i twój syn, który robi to z zasranej konieczności. I Finney! O tak, ona mi pomagała. ŁA. CZAS PRZESZŁY KURWA! Bo wiecie, zaginęła. Aaa, nie wiecie, faktycznie! No bo po co wysłuchiwać durnego Aligariego, po jaką cholerę stosować się do jego rozkazów, nie ma przecież sensu przyjeżdżać, gdy o to prosi. Zostałem ja i Alex. I, jak się okazało, mój ojciec! Dominik! Który sam uprowadził Finney! Poza tym jest naprawdę wysoko w Sabacie… Nie wiedziałeś? A, faktycznie, bo kto by ze mną rozmawiał, lepiej od razu zagrozić rozpierdoleniem mojej skromnej osoby!

- I wiesz czego zażądał? Jakiego targu dobiliśmy? Słyszałeś może o Vvykosie? Ty na pewno, ja jeszcze nic, bo wszelkie informacje najwidoczniej są uczulone na mój dwór. Chciał, żeby ta dwójka pomogła nam go zlikwidować. I tyle. Po prostu im na tym kurwa zależy. A ja mu wierzę. Bo nie wysłałby dwóch ludzi przeciwko naszym, których jest zdecydowanie więcej, bo jeżeli chciałby zabić któregoś z nas, to zrobiłby to po prostu, bez porwań i przede wszystkim – bo nie mam innego wyjścia. Nie jestem tobą. Ja nie przejdę po trupie mojej córki.

- Po tym wszystkim dwóch Sabatników ma opuścić wyspę. Po prostu opuścić. Ale po co tego słuchać. Po co rozmawiać. Lepiej rozpierdalać księcia, lepiej wszczynać burdy, lepiej zajebać tych, którzy są w prawdzie złem, ale złem mniejszym, które może nam pomóc. Tutaj, w tej dupie świata, gdzie nikt inny niż my sami nam nie pomoże. Widziałeś tu kogoś z Rady Camarilli? Szczerze wątpię…

Przez chwilę jeszcze patrzył się wzrokiem szaleńca w oczy Brujaha, po czym ruszył w jego kierunku. Mimo braku laski pewnym krokiem zszedł ze schodów, po czym stanął niecały metr przed rozmówcą i spytał:

- To co, George? Co o tym myślisz? Uderz mnie, albo podaj mi rękę. Zaufaj mi, albo spróbuj sam przejąć władzę. Stój ze mną albo… Zabij mnie. Bo mam już tego wszystkiego dość.

Pod wichurą szaleństwa w sercu Roberta pojawiła się duma. Nie odważył się przekroczyć tych samych drzwiw Carcassonne. Zbiegł, ratując swą egzystencję, poświęcając żywoty wszystkich swoich poddanych.

Hardo patrzył w oczy Brujaha. W tej właśnie chwili po raz pierwszy od setek lat czuł się prawdziwym przywódcą…
 
__________________
Kutak - to brzmi dumnie.
Kutak jest offline