-...reasumując mój drogi panie, uratowałem cię z przypadku. Szukałem mordercy, znalazłem tylko ofiary. Dopadnę go, gdyż wyroki boga są nieodwołalne i od wieki wieków zapisane w świętych księgach. -Raymonda niepokoiło nieco wyznanie, do którego ciągle dwuznacznie odnosił się w swoich wywodach Albrecht.
-Jesteś może i zwykłym uzurpatorem boskich praw do zaburzania ustalonego porządku, jednak może właśnie tędy wiedzie twoja droga ku odkupieniu, ha! -mruknął Moroui, patrząc na mijanych ludzi, niczym przechadzający się skrajem lasu wilk, na pasące się na górskim pastwisku owce...
***
-Jeśli pan zechce, porozmawiamy jeszcze później.-Moroui bez zbędnych dodatkowych słów i grzeczności zniknał w drzwiach mieszczącej biuro mecenasa Rosepoura kamienicy.
-Witam i przepraszam za spuźnienie. Zatrzymały mnie... uroczystości religijne...-uśmiechnął się zawadiacko w kierunku już czekających ne niego mecenasa, oraz urodziwej wdowy po świętej pamięci sir Foxie. Gdyby tylko wiedziała...
-
Tak, rozumiem. To znaczy nie rozumiem, ale muszę zaakceptować. Nad naszym Imperium nie zachodzi nigdy słońce, więc w zasadzie zawsze jest gdzieś dzień święty by go święcić... - Rosepour krzątał się, jak zwykle nieprzgotowany pomimo nadmiaru czasu spowodowanego spuźnieniem swojeog klienta. -
Są też równe egzotyczne wyznania, obrządki... prawda panie... -zamilkł, przestając trzebiotać niczym przekupka, kiedy spojrzał na wyraz twarzy Albrechta.
Sir Moroui ucałował podaną mu dłoń. Etykieta, etykietą, lata na oczyźnie może pozbawiły go majątku, ale nie dobrego wychowania. Wciągnął w nozdrza zapach jej perfum, zmącony delikatna, nie wyczówalną dla zwykłego smiertelnika nutą zrodzonego ze zdenerwowania i panującej w gabinecie duchoty, potu. Przed "nawróceniem", jako bawidamek i swobodnie korzystajacy z uciech życia, smakowałby tej słodkawej mieszanki, niczym drapieżnik delektujący się pierwszym odczutym zapachem tropionej ofiary. Dziś, po wszystkim co przeżył... i tym czego nie przeżył... smakowal go w zasadzie tak samo. Tylko erotyczne zabarwienie odeszło gdzieś na drugi plan, przesłonięte przez trzymające go przy życiu powinności.
Podnosząc głowę, usmiechnął się nie tyle uprzemie co zalotnie do Evelyn. W glębi ducha mial nadzieję że w jej wypadku wyrok nie będzie tak surowy jak wobec jej nieżyjącego już męża...