Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-07-2009, 00:06   #130
Judeau
 
Judeau's Avatar
 
Reputacja: 1 Judeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znanyJudeau wkrótce będzie znany


Powiewy rześkiego, chłodnego wiatru studziły gorejącą ostatnim dniem głowę, gdy powoli, cicho jak zjawa wspinał się skalistym zboczem. Słyszał świst wiatru między kamieniami i rozpadlinami, dalekie pohukiwania sowy, grę świerszczy, chrobot małych kamyczków osuwających się pod tupotem stópek nocnych stworzeń, rozmowy jego kamratów gdzieś z czerwieniejącej przytulnością groty, którą zostawiał coraz dalej z tyłu. Morze innych dźwięków szumiało na granicy świadomości i słyszalności, tworząc podkład, z którego elf co chwila wyławiał coraz to nowe, za każdym razem równie urokliwe nuty.
Dźwięki spokoju grały sentymentalną muzykę w jego elfich uszach, muzykę, jakiej nigdy nie dane było usłyszeć niższym rasom. Jakże współczuł im ubóstwa życia. Sztuka, którą tworzą i którą się zachwycają, jest niczym ociosany kamienny topór w porównaniu z wyrafinowanym eflim ostrzem prawdziwego piękna. Lurien wiedział, że rodzaj ludzki - niczym nie rozróżniające kolorów zwierzę - nie zdawał sobie sprawy z tego, jak kaleki był w swoich doznaniach. Elf dziękował bogom za łaskę ich ignorancji. Dzięki swojej podróży po tych dzikich krainach kontynentu coraz bardziej uzmysławiał sobie mądrość elfich władców, którzy pozbawili ów pierwotny lud wejrzenia w cuda istot wyższych. Otworzenie oczu uczyniłoby im więcej krzywdy niż dobrego, nawet jeśli byliby w stanie te oczy otworzyć. W imię czego pozbawiać ich tego kłamstewka, tych małych radości prostego życia w swojej skromnej rzeczywistości, nawet jeśli jest ona tylko ułamkiem tej prawdziwej. Ale czyż elfia rzeczywistość nie jest też tylko cząstką ostatecznej prawdy, która nawet przed oczami bogów skrywa się za nierozwiewalną mgłą? Absurdalne myśli, które niedawno nigdy nie przyszłyby mu do głowy, drwiły ze wszystkiego, co został nauczony brać za pewnik. Śmiały się z niego, raniły, ale jednocześnie czuł, że te rany uczą, oświecają. A przecież władca nie może być poddanym schematów i dogmatów przeznaczonych dla ludu... Nawet jeśli tym ludem są dzieci Słońca. Wziął głęboki oddech. Czy to możliwe, że te upokorzenia, trudy i podróż ostatecznie uwznioślą go? Że wyjdą na dobre... że napoją go ambrozją mędrców... niezależnie od wyniku obecnej misji?
Stanął jak cień na szczycie wzniesienia i spojrzał w zielone w swojej szarości drzewa, pokrywające jak pachnący dywan dolinę na dole i bliznę drogi, wyrąbaną w nim ręką cywilizacji.



Stał tam, rozmyślając, a czas płynął powoli.




- Za wzgórzem spostrzegłem drogę. Podróż od tej chwili powinna być łatwiejsza. – Powiedział głośno, ponad dźwiękiem rozmów, gdy tylko zanurkował w ciepłej poświacie obozu. Usiadł przy ognisku i kłaniając się, przyjął jedzenie i gorącą wodę z rąk Eliota Syna Banshee. Siedział przy ognisku, wśród kompanów, lecz tak naprawdę nadal sam. Choć wiedział, że z tymi istotami przyjdzie mu podróżować, walczyć i ginąć, jeśli tak zasądzi los, i powinien ich poznać, zaakceptować, to wydawało się to niemal niewykonalne. Oni wszyscy rozmawiali jak wieloletni znajomi, w oczach elfa byli jedną grupą, zupełnie oddzielnym bytem od niego samego. To niepojmowalne. Choćby chciał, nie potrafiłby się do tego przystosować... Nawet gdyby myśli Drogiej Matki o ich krótkich, nieznaczących żywotach nie dzwoniły mu ciągle w głowie.
Siedział więc samotnie, posilając się i patrząc w taniec ognia. Co jakiś czas łapał się, że jego wzrok mimowolnie wędrował w kierunku półelfki. Ona również była częścią tej hermetycznej dla niego grupy... No, przynajmniej jej połowa. Walka emocji, potrzeb i wartości wrzała w nim i strzelała płomieniami, jak ognisko, w które wbijał źrenice.
Po pewnym czasie wojowniczka odeszła nieco na ubocze. W jego głowie jedna ze stron uniosła broń i zawyła zwycięsko.
Araia ściągnęła już zbroję i przekładała właśnie koszulę nad głową, gdy stanął przed nią.
- Czy stan twoich ran będzie utrudniać ci dalszą podróż, towarzyszko? - Lurien patrzył jej prosto w oczy, przeszywającym, nieustępliwym, ale jednocześnie naturalnym i swobodnym wzrokiem, jakim potrafią patrzeć tylko ci ze Słonecznego Rodu. Półelfka odwróciła się gwałtownie w jego stronę. Nagle spięta - z linią ust, która nagle zacisnęła się lekko, z napięciem widocznym w całym ciele. Nagle ostrożna. I zdziwiona.
- Gdybym nie mogła iść, dałabym się wyleczyć fantomowi - powiedziała po chwili bardzo cicho, jakoś twardo, patrząc na Luriena wzrokiem, w którym nie było cienia poddaństwa, jedynie cień wyzwania przesłaniający inne uczucia.
Elf przyglądał się jej dłuższą chwilę, bez cienia wstydu czy skrępowania, który panowałby w takiej sytuacji nad wzrokiem człowieka.
- Doceniam twoje umiejętności, vante'li . Zauważam twój wkład w powodzenie naszej ucieczki. - zawiesił głos tak subtelnie, że nawet znająca ludzką i nieludzką naturę Araia z trudem spostrzegła wahanie
- <Dlaczego?> - spytała po elficku, nie podnosząc na niego wzroku, pozornie skupiona na usuwaniu najmniejszych śladów krwi z ciała.
- <Wytłumaczenie "dlaczego" byłoby niczym powolna podróż w górę krętej, rwącej, błekitnej rzeki, towarzyszko - wojowniczko. Nie zaufałem ci dość, by snuć takie szare opowieści... pojmujesz sens moich słów, prawda, towarzyszko - wojowniczko?> - jego kamienna twarz nie zmieniła wyrazu, ale jakby rozluźniła się... maska przestała być z kamienia, ale nie przestała nadal być maską
- <Może więc "po co" stanowi bardziej właściwą drogę. Tak dla ciebie, jak i dla mnie. Jeśli pragniesz, by cieniem spowite pozostały kierujące twymi słowami nici woli i serca... - musnęła go zielonym spojrzeniem i znów odwróciła wzrok. - <Może ukażesz przynajmniej przyświecający im zamysł.>
Lurien miałby się przyznać się do samotności i liczyć na litość? By widział ohydę i upokorzenie wynikające z takiego czynu, nie trzeba było nawet nauk Drogiej Matki.
- ... <Wybacz mi tamten dłużący się jak mroźne, samotne, górskie noce dotyk> - Lurien czuł, ze gdyby Araia nie zerwała kontaktu wzrokowego, te słowa chyba nie przeszłyby mu przez usta - <Chciałem wyrazić wdzięczność, że odpędziłaś ode mnie wyjące koszmary, wtedy, w pochłaniającej kamieniem jaskini> - Przerwał, zbyt nagle - Nie chce ci już dzielić uwagi, towarzyszko. Oby los ci sprzyjał w dalszej drodze – Elf już miał się odwracać, gdy Araia przemówiła.
- <Dałeś się im pochłonąć. Dałeś się im spętać> - powiedziała dziwnym tonem. Gdyby była człowiekiem, gdyby rozmowa toczyła się w języku wspólnym, powiedziałaby "Zawiodłeś", "Byłeś bezużyteczny". Język elfów przemienił jednak jej zamysł, nadał mu inną formę i trochę inny sens. Nie udzielił jej odpowiedzi na żadne z pytań. Nie wyjaśnił. Przeprosił za dotyk. Nie rozumiała. - <Zgubiłeś się i nie potrafię rozpoznać drogi, którą kroczysz. Ale słoneczna krew domaga się swoich praw i należnej jej daniny, prawda?> - Wyprostowała się i podniosła na niego oczy.
- <Zmienić to, kim się jest, to jak dopędzić wiatr, jak dosięgnąć gwiazdy.> - uważne oko Arai dostrzegło jak na moment twarz Luriena wykrzywia się w grymas bólu.
- Nawet kamień się zmienia - powiedziała już we wspólnym. - I tylko wy, długowieczni, niczym posągi pragniecie przetrwać niezmienni przez kolejne stulecia. A gdy zmiana nadchodzi... - „umieracie”. Zacisnęła usta - ...nie rozumiecie jej, bo zmiana, szczególnie zmiana szybka, zmiana gwałtowna, jest domeną tych, którzy już przemijają nim dla was ledwo zdąży zacząć się dorosłość.
Patrzył na nią beznamiętnie. Wiedział, że miała racje. Ile by nie krzyczał, nie protestował, w jej słowach była prawda, nawet jeśli nikt ze Słonecznego Rodu jej nie zaakceptuje. Nawet Lurien tego nie potrafił.
- Spodziewałem się, że jesteś bliższa nam, półkrwista. Żałuje, myliłem się. – podniósł wysoko głowę – Pozwól, ze odejdę przejrzeć stan ekwipunku.
- Bliższa? - przysunęła się do niego. - Czyli, że nakarmię cię, słoneczny, pięknymi słowami, kryjącymi w sobie równie piękne kłamstwa? Wróciłam po ciebie, bo przegrałeś ze swoimi koszmarami. Nie oczekuj więc, że będę tym, kto pomoże ci ponownie osunąć się w sen. Jakkolwiek byłby dla ciebie wygodny, jakkolwiek miałby chronić cię przed bólem. Nie zrobię tego - powiedziała o dziwo spokojnie i zgarnęła szybko swoje rzeczy i ruszyła, żeby go wyminąć.
- Sen? Nawet nie wiesz jak daleki jestem od śnienia, vante'li - syknął cicho, patrząc wprost przed siebie
- Nie wiem - przytaknęła. - Może dlatego, że tacy jak ty nigdy nie "ufają dość" takim jak ja - wyminęła go i z opuszczoną głową ruszyła w kierunku ognia. Lurien stał nieruchomo, gdzie go zostawiła. Jej ostatnie słowa uderzyły go na więcej sposobów niż był w stanie teraz zrozumieć. Wbił palce w oczy, po czym odwrócił się i usiadł przy ognisku. Sam. Byle dalej od najbliższej mu tu osoby.
 
__________________
"To bez znaczenia, czy wygrasz, czy przegrasz, tak długo jak będzie to WYGLĄDAŁO naprawde fajnie"- Kpt. Scundrel. OotS

Ostatnio edytowane przez Judeau : 11-07-2009 o 00:35.
Judeau jest offline