Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-07-2009, 21:17   #42
Sulfur
 
Sulfur's Avatar
 
Reputacja: 1 Sulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumnySulfur ma z czego być dumny
Kilka niezbyt długich chwil po tym, jak zgrabna, bezwładna kupa uczniów małych i nieco zdezorientowanych, ale i mocno podnieconych pierwszymi doświadczeniami czysto magicznymi rozlała się wokół skromnych drzwi profesora Binnsa, te otworzyły się pozwalając drgającej płytkimi oddechami fali zalać niewielkie wnętrze klasy wykorzystywanej do nauk historii magii.

Na szpicy potwornej formacji spragnionych wiedzy wyniósł się Mathew, chłopak, który zagadnął Harrego, informując go o nietypowej, domniemanej na razie co prawda, niematerialności profesora. I teraz, gdy Harry walczył wraz z Ronem o godne, wygodne miejsce za rzędami porozstawianych pod ścianami ławy, pomyślał sobie, że to jak potraktował chłopaka nie było zbyt przyjemne, a co już na pewno nie wywodziło się z jego naturalnego charakteru, który zwykł objawiać otoczeniu. Na jego burkającą obojętnością reakcję wpływ musiała mieć masa zbitych czynników. Na przykład to, że Ron nieprzerwanie komentował płynącą szerokim korytem akcję wydarzeń, zwracając uwagę na każdy, zdawałoby się, zupełnie nieistotny szczegół, czy też to, co wcale nie rozpraszało go w mniejszym stopniu, że obok przechadzała się wyjątkowo urodziwa i wesoła dziewczyna - uczennica starszej klasy. Wyjątkowo irytujące były też nachalne szepty jednoznacznie oscylujące wokół pozostałości dawnego mordu jego rodziców - bladej blizny na ścierpniętym czole, przywodzącej na myśl łamaną ostro linię, czy podobiznę jednej z ukazujących się na niebie w czasie burzy błyskawic. Tak, to porównanie pasowało idealnie. Gdziekolwiek się znalazł, gdziekolwiek blizna łyskała i łechtała otoczenie swoim zimnym blaskiem, odpowiadał jej głuchy, zduszony pomruk ludzkich głosów wibrujący w spiętym nagle powietrzu. Harry postanowił sobie w duchu, że następnym razem, bez względu na sytuację, będzie uważał na wypowiadane słowa i czynione gesty - nieuwaga doprowadzić mogła do wielu nieprzyjemności, których przecież tak bardzo uniknąć chciał szczególnie w pierwszych tygodniach "zespalania się" z nowym otoczeniem czarodziejów i czarodziejek. Nieważne czy tych najmłodszych, czy też najstarszych. I... jego myśli od razu pomknęły ku białej twarzy Dracona Malfoya. Zatrzymały się naprzeciw jego zimnych oczu i zawrzały. A potem...

...zadzwonił dzwonek. Rumor wkoło trochę się uspokoił i ucichł zupełnie, gdy przez ścianę za wysoką nauczycielską katedrą, do klasy, wszedł, a raczej wpłynął profesor Binns w swej własnej, postrzępionej czasem, czy niesprzyjającymi chwilami przeszłości, postaci srebrzystego ducha.

- Witam

W asyście licznych taksujących spojrzeń bez życia powitał zgromadzonych i spuścił wzrok, wcale a wcale nie przejmując się niczym innym niż tym, co w danej chwili robił - wpatrywał w listę uczniów. Po króciutkiej chwili zaczął wyczytywać kolejne nazwiska, nie zawieszając znaczącą głosu na 'Harrym Potterze', za co chłopiec był mu stokrotnie wdzięczny i już zaczął darzyć nauczyciela sympatią. Przedwcześnie niestety.

Nie, profesor Binns nie był specjalnie zły, czy wrogo na stawiony do świata wiecznie podburzającego decyzję kadry nauczycielskiej - uczniów, nie. Na swój sposób Binns był całkiem miły i bezkonfliktowy. Ponad wszystko jednak posiadał pewną niecodzienną cechę, która skutecznie tępiła dobre chęci i po prostu kazała osuwać się w grząski grunt snu na jawie. Był siewcą nudy. Straszliwym i nieubłaganym. Od chwili, gdy kończył sprawdzanie obecności, do momentu rozniesienia się w otępiałej głowie radosnego brzęku dzwonka, odczytywał, zdawałoby się, wciąż te same notatki głosem monotonnym, bezuczuciowym i w stopniu ogromnym zabarwionym wyczuwalną wonią zatęchłej księgi, a nawet całej starożytnej biblioteki takich ksiąg i zwojów. On po prostu mówił, oni po prostu starali się słuchać i wynieść z lepkiej papki faktów i stwierdzeń, tyle ile mogli, bądź ile przydałoby im się gdzieś, kiedyś. Niewielu się jednak ta sztuka udawała. Z reguły każdy, kto próbował skrobać coś na pergaminie nawet nie zauważał, kiedy jego dłoń bezwiednie kreśliła na zwoju karykaturalny rysunek uosabiający całą straszliwą niechęć do bezczynności. Jedynie Hermiona używając jakiejś straszliwej, czarnej, zamierzchłej magii rytualnej, wytrzymywała niezbicie na podjętym stanowisku między dwoma nurtami rzeki Nudy i Nudy Straszliwej, klasę Binnsa opuszczała z naręczem zapisanych skrzętnym maczkiem notatek i z uśmiechem szczerego zadowolenia na pełnej twarzy obleczonej burzą brązowych włosów.

Harry, Ron i jak szybko zauważyli też reszta klasy, mieli problemy dużo poważniejsze w wytrwaniu wykładu zahaczonego gdzieś około jakże pamiętnej i ważnej Pierwszej Konfederacji Czarodziejów, niż trwająca w stanie najwyższego skupienia Hermiona. Część, gibając się niebezpiecznie w pobliżu krawędzi ław, pogrążyła się w wymuszonej drzemce, a większość odcięła od kolejnych serii dat wystrzeliwanych ku nim z ust nauczyciela historii magi rozmową z kimś siedzącym obok, na co Binns nie zareagował w sposób inny od przerzucenia wzroku z okna na ścienny zegar.


I tak, korzystając z pełnych sześćdziesięciu minut lekcji, Harry poruszył chyba wszystkie aktualne tematy, jakie odważyły wplątać mu się do głowy, bardzo dokładnie, wzorowo wręcz, zbadał anatomię budowy muchy, równie sennie jak jego myśli pobrykującej mu przed nosem i od deski do deski przerzucić grube tomiszcze mające przez najbliższy rok szkolny mające służyć za podręcznik w nauczaniu historii magii.

A potem, gdy mała wskazówka zegara zatrzymała się na jaśniejącej w czerni tarczy dwunastce, rozległ się dzwonek ziszczający marzenie końca lekcji. Uczniowie jakby w obawie, że każda kolejna sekunda przebywania w towarzystwie profesora Binnsa grozić może, powiedzmy, zadaniem przymusowego streszczenia przebiegu wszystkich Konfederacji Czarodziejów do roku 1000, w mgnieniu oka spakowali do toreb porozrzucane na blatach ław książki, pióra i setki innych "gadżetów" i wysypali się na zatłoczony już korytarz korkując jeszcze bardziej.

- Gdzie ja to mam?

Pośród wrześniowego złota sączącego się przez strzeliste okno w końcu korytarza i ogólnego rumoru setek śpieszących gdzieś stóp Harry z trudem wyłowił zmieszany głos po swojej prawej stronie, dobiegający niewątpliwie z ust chłopca imieniem Mathew - tego zagorzałego fana gry o skomplikowanych zasadach, czyli Quiditcha, całkiem miłego fana zresztą - który swe pytanie kierował ku niemu samemu i próbującemu wynieść wzrok ponad tłum Ronowi Wesleyowi.

- Chyba zgubiłem nasz plan zajęć. Co teraz mamy? - ponowił swoje pytanie, tym razem podnosząc wzrok.
- Sam nie wiem... Czekaj...

Harry grzebał chwilę w kieszeni szaty, najprawdopodobniejszym miejscu aktualnego przebywania zwitka papieru, który w czasie śniadania dostał od profesor McGonagall. Jednak w chwili, gdy już poczuł zmiętą krawędź pergaminu, uprzedził go Ron:

- Zaklęcia. Może wreszcie zobaczymy coś ciekawego, nie chłopaki?

Harry znacząco pokiwał głową, pragnąc jakiejś odmiany po zupełnie nietrafionej pierwszej lekcji w Hogwarcie. Zaklęcia brzmiały ciekawie. Zdawały się być esencją magii, a przez to jedną z rzeczy bez której nie mógł obejść się ktokolwiek śmiący zwać się pełnoprawnym czarodziejem.

- Oby tylko nauczyciel nie okazał się drugim profesorem Binnsem... - mruknął pod nosem dając ponieść się silnej fali odpływu, która nawiedziła zatłoczony korytarz nie bardzo pozwalając na zmianę kierunku poruszania się. - A tak właściwie, to ktoś wie, gdzie jest klasa zaklęć? - zapytał zdając sobie sprawę, że biorąc pod uwagę wielkość Hogwartu, jego mnogość pomieszczeń i zaułków i łącząc to z kilkunastoma minutami przerwy międzylekcyjnej mają wyjątkowo niewielkie szanse znalezienia się w odpowiednim miejscu, a tym bardziej we właściwym czasie. Westchnął tylko mrużąc oczy przed naporem ciepłego światła i spojrzał po twarzach swoich dwóch kolegów.

***


Dwa kwadranse po dwunastej Wielka Sala ponownie wypełniała się po brzegi rozgadanymi i niepomiernie głodnymi, strudzonymi uczniami. W akompaniamencie uwag i dysput stoły zapełniały się górami jedzenia, to znów pustoszały. Ponad mrowiskiem głów i ramion rozciągnięte sklepienie zaczarowanego sufitu oznajmiało, że pogoda na zewnątrz jest naprawdę wspaniała.

Po dwóch godzinach spędzonych na ćwiczeniach umiejętności mentalnych, mających doprowadzić do swobodnego przemieszczania przedmiotów w powietrzu chęć spożycia posiłku odczuwał też Harry. Tak więc punkt 12.30, rozmyślając o dziesiątkach, czy setkach nawet nieudanych prób, prostym "rozkazem Wingardium Leviosa" - odpowiednio oczywiście zaakcentowanym i wzbogaconym skomplikowanym, nie za silnym, nie za mocnym szarpnięciem dłoni - czarnowłosy chłopiec o okrągłych okularach skierował swe kroki kilka pięter niżej, ku sercu rosnącej systematycznie wrzawy. Od czasu do czasu wymawiał którąś z myśli na głos, co żywo komentował Ron i Mathew.


Jego głowę zatrząsało jednak zupełnie co innego. Zastanawiał się, czy jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, a raczej, poprawnie mówiąc: czy jest właściwym chłopcem na miejscu adepta magii. Bał się pomyłki, która posłać mogła go ponownie do świata wiecznej szarości, sztywno wplecionego pomiędzy ociekające śluzem szpony trójki Dursleyów. Było to zagadnienie z rzędu tych lekko zabarwionych filozoficznie i panicznie zarazem. O tej zdradliwej barwie dowiadywało się jednak zdecydowanie za późno, po długich dniach swoistego "uwierania i swędzenia", bądź wcale.

Rozważania po czasie nieco dłuższym niż chwila przerwał zapach roznoszący się w okolicach dwuskrzydłowych drzwi u końca Marmurowych Schodów. Troski prysły, ustępując miejsca wilczemu apetytowi.

***


I zielarstwo...

Gryfoni po skończonym posiłku doświadczyć mogli krótkiego spaceru, pokonując odległość dzielącą zamek i kompleks przeszklonych szklarni, w popołudniowym blasku wyglądających jak najczystszy, największy z diamentów rzucony na pofalowaną, wściekle zieloną połać delikatnej tkaniny.

Szli zbitą grupką, w której z łatwością wyróżnić można było grupki pomniejsze, rozmawiające ze sobą w różnym stopniu zaangażowania poczynając od niechętnego pomruku, a kończąc na podnieconym krzyku. Reszta pierwszoroczniaków została w zamku na lekcjach obrony przed czarną magią, czego Harry instynktownie im zazdrościł.

Ze znużeniem słuchając setnej już chyba dyskusji z serii "Sroki z Montrose nie mają najmniejszych szans!" w wykonaniu Rona i Mathewa, myślami błądził po niezbadanej głębi Hogwartu. Oczami wyobraźni widział potężne artefakty, które zawsze kojarzyły mu się z zamkami, tajne przejścia, nawiedzone zbroje - co poniekąd było prawdą, bo gdy dzisiejszego ranka przemykał w pośpiechu obok jednej z nich mógłby przysiąść, że ta sama z siebie zaklekotała przyłbicą i w asyście skrzypienia płyt pancerza przestąpiła z nogi na nogę - i wilgotne lochy pełne spiralnych schodków i popiskujących stworzonek z ogonkami.

Szczurów w Hogwarcie, patrząc na pyszne czystością kąty korytarzy, raczej nie było, ale z całą pewnością coś kryło się w granicach Zakazanego Lasu, który, jak sama nazwa sugeruje, musiał, po prostu musiał, być niebezpieczny, a przez uwagę na dobro uczniów zakazany przez organy szkolnej władzy jakimi był na przykład dyrektor, profesor Albus Dumbledore. Tak to przynajmniej tłumaczył sobie sam Harry. Harry...Według niego w lesie żyć musiały stwory mityczne, magiczne, mordercze i monstrualne. Harry! A korytarz na siódmym piętrze? Harry!!!...To było dopiero coś!

- Potter! Co robisz?!

Z rzeki myśli wyrwał go krzyk profesor Sprout w za dużym kapeluszu, stojącej kilka metrów dalej i piorunującej go wzrokiem pełnym niedowierzania, złości i czegoś jakby początki panicznego przerażenia.

Początkowo nie bardzo wiedział co się dzieje. Ot, zamyślił się majstrując przy doniczce w jednej ze szklarni, na jednej z pierwszych lekcji zielarstwa. Potem poczuł jednak nietypowy swąd - nieświeżość?, dym? - od dłuższego czasu gryzący w oczy, dobywający się z szarego obłoku rozścielonego dokoła. Aż w końcu spojrzał w dół i zamarł wypuszczając z rąk doniczkę.

Po okolicach prawej kieszeni jego szaty, w miejscu, gdzie zatknął za pas dżinsów różdżkę, pełzał jasnoniebieski ogieniek. Z każdą kolejną sekundą znacząco przybierał na rozmiarach i cieple, które rozlewało się na ciele Harrego. Podczas przemieszczania glinianego naczynia musiał niefortunnie pocierać drzewce różdżki, co zaowocował dosłownym zaognieniem się sytuacji.

Krzyknął jak rażony dziesięciofuntowym młotem i odskoczył potykając się o Rona. Zamachał rękami próbując uniknąć upadku na niski stół pełen poskręcanych roślin za nim. Przed osunięciem się na ziemie powstrzymało go jednak ramię Rona.

Stanął niepewnie. Z siłą gromu dotarło do niego, że nadal płonie. Rozejrzał się po zamarłych twarzach wokół, na których powoli rysował się już delikatny uśmieszek rozbawienia i w przypływie nagłej desperacji zaczął walić rękoma w swoje biodro, próbując stłamsić płomień, który... nagle zniknął w bezkształtnych obłokach dymu.

- Następnym razem uważaj co robisz, Potter.

Profesor Sprout schowała różdżkę i odeszła w przeciwległy kąt rozległej szklarni, pozwalając by nowa iskierka wybuchła płomieniem. Śmiechu tym razem. Lekcja toczyła się dalej. A Harry, wściekły na samego siebie, wściekły z powodu pozyskania jeszcze większej fali niechcianego rozgłosu, podsycającej tylko niemoc przejścia korytarzem, niesłyszący głośno wymienianej uwagi na temat jego - Harrego Pottera, chłopca, który przeżył, jego rodziców, czy Pana Zła - Lorda Voldemorta, który, przynajmniej według plotkujących, lada chwila wyłoni się zza rogu korytarza i odbierze to, czego dostać nie udało mu się jedenaście lat temu.

- Spokojnie, Harry, każdemu się zdarza - rzucił z boku Ron.

Harry nie był jednak pewien.

***

Już od ponad pół godziny słuchał opinii, faktów i licznych wymysłów na temat pierwszych lekcji profesora Quirella - dopiero co przyjętego na stanowisko nauczyciela obrony przed czarną magią. O samych zajęciach nie mówiło się dużo, bardziej poruszała osobistość je prowadząca. Udzielali się chyba wszyscy, którzy mieli już styczność z mężczyzną w turbanie. Na publicznym forum poruszali kwestię jego podróży do Rumunii, legendarnej wręcz walki z wampirem i późniejszego popadnięcia, w jak to nazywali lekką paranoję. O samych lekcjach nie mówiło się dużo, bardziej poruszała osobistość je prowadząca.

Harry siedział w głębokim fotelu w pokoju wspólnym wieży Gryffindoru, który z niemałym trudem wywalczył. Tuż obok płonął wesoło trzaskając wielki, kamienny kominek. Roztaczał wokół przyjemne ciepło, kąpał w blasku wieczora zgromadzone wokół twarze. W "zużytym" pomieszczeniu rozściełał się lekki zapach charakterystyczny chyba dla wszystkich zmierzchów - świeży, nieznaczny, wpędzający w głęboką zadumę.

Od dłuższego czasu zastanawiał się, czy przykładem kilku pierwszoroczniaków nie powinien wymknąć się z pokoju niepostrzeżenie i nie nakarmić rosnącego w nim uczucia ciekawej fascynacji nowym miejscem. Cały czas nie mógł się jednak zdecydować. Tu było ciepło, obok paplał coś Ron, gdzieś dalej, w kącie, odcięta od innych, szybko pisała coś na zwoju pergaminu wiedząca wszystko dziewczyna - Hermiona Granger.

W sumie wychodziło na to, że dzień jutrzejszy wolny był od obowiązku zdania jakiemukolwiek profesorowi, czy profesorce, jakichkolwiek prac domowych, które już im przecież zadano. Istniała gdzieś chęć poćwiczenia tak upragnionej od kilku ostatnich tygodni magii. Nie mógł się zdecydować. Tępym wzorkiem wpatrywał się w nieznacznie zmieniający się krajobraz za oknem zamkowej wieży. Lekki wiatr gładził gęste korony drzew, gnał nieliczne, skromne chmurki po ciemniejącym niebie. Przez chwilę zastanawiał się co robi teraz jego sowa śnieżna - Hedwiga. Może... ją odwiedzić? Tak! To było to.

Zerwał się z fotela, w którym natychmiast utonął inny spragniony wygód młody człowiek i starając się nie budzić swoją osobą nadmiernego zainteresowania, ruszył w kierunku okrągłej dziury skrytej za obrazem Grubej Damy. Pchnął "drzwi" i prześliznął się przez szparę. Ruszył szerokim korytarzem pełnym wysokich, potężnych okien.


Wewnątrz zamku panowanie powoli rozpoczynał lekki półmrok podsycany tylko płomieniami świec pełgającymi na czubkach zaczernionych knotów, roztaczających wokoło siebie ledwo widoczną łunę gorąca, pozwalającą zmrużonym oczom wychwycić z całości pojedyncze niteczki blasku. Czerwono pomarańczowe ogieńki, drgając w objęciach niespokojnych powiewów niesionych gdzieś z niższych pięter, kładły się leniwie na wypolerowanych kamieniach posadzki i stwarzały wrażenie nierzeczywistej głębi. Wszystko zdawało się szykować do nocnego odpoczynku, tylko po to, by dnia jutrzejszego na nowo móc urzec niekłamanym pięknem surowości kamienia.

Harry szedł wolno, wsłuchując się w echo, jakie niosło się wraz z kolejnymi stawianymi przez niego krokami. Jak dotąd spotkał tylko kilka osób. Jasnowłosą dziewczynkę zbyt pogrążoną w lekturze grubej książki, by mogła zauważyć jego obecność i równie zajętą sobą parę.

I nagle uświadomił sobie, że tak naprawdę nie wie, gdzie, by dotrzeć do miejsca noclegów Hedwigi, powinien się skierować. Zatrzymał się. Podreptał nerwowo obracając się wokół własnej osi. Rozejrzał się.

Korytarz kończył się niewiele szerszym od niego pomieszczeniem po brzegi obwieszonym sporych rozmiarów obrazami przedstawiającymi hasające po łonie zieleni rumaki i dumnych rycerzy. Znacząco odcinało się tylko jedno z płócien. Było od innych nieco większe ale i węższe. Widniała na nim wprawionej ręki podobizna ostronosej czarownicy, w czarnej, opinającej ściśle całe ciało sukni z morzem koronek i falbanek na sobie. Przedstawiona na nim wiedźma zasiadała na rzeźbionym fotelu podobnym skromnemu tronowi i... z wyrazem błogości na twarzy upijała coraz głębsze łyki z do połowy już pustej, zakurzonej butelki, najprawdopodobniej zawierającej w sobie wino. Musiała ukraść je skądś, bądź pożyczyć. Obraz nie mówił bowiem zupełnie nic na temat jakoweś piwnicy z winami, czy choćby skromnego barku, ten trunek posiadającego. To właśnie stamtąd dobiegł jego uszu zachrypnięty nieco głos:

- Dotrzymasz mi towarzystwa, młodzieńcze?

Pytanie to, z tak niespodziewanej strony jakim była potencjalnie martwa we wszelkie formy życia ściana, wytrąciła Harrego z i tak już poważnie rozchwianej równowagi. Minęła dobra chwila, w której czarownica zdążyła wyrzucić za siebie pustą butelkę i zza przepastnych otchłani fotela wydobyć drugą - taką samą, z tą drobną różnicą, że ta była poniekąd pełna - nim Harry zdobył się na odpowiedź:

- Przepraszam, ale spieszę się - odpowiedział grzecznie, pamiętając wcześniejsze nietypowe rozmowy z ewenementami, jakim były duchy - Wie może pani, gdzie znajdę ptaszarnię?
- Co... Ptaszarnię... Och... - czarownica z miną strutego zwierzęcia, któremu odmówiono posiłku odkorkowała przyciemnianą szyjkę butelki i wlała w siebie kilka łyków cieczy. - Wystarczy, że zaraz za następnymi schodami skręcisz w lewo, potem prosto i... Ach!A może pozwolisz mi się zaprowadzić, he? - podniosła roziskrzony teraz wzrok ku Harremu wyczekując odpowiedzi.
Jeżeli będzie pani tak miła - uśmiechnął się, widząc jak wszystko samo układa się w najdogodniejszym dla niego położeniu.
- Wspaniale! - czarna kobieta z rozmachem stłukła butelkę o poręcz niby-tronu, zalewając się przy tym mętnym, czerwonym winem. - Ruszajmy! - rzuciła i szybko przemieściła się przez szereg obrazów, zatrzymując się dopiero kilkanaście metrów dalej. - No, na co czekasz, młodzieńcze?



***

Wszystko byłoby piękne, cudne i przesłodkie, gdyby nie straszliwy pan Filch, na którego napatoczył się Harry w swojej późnej wędrówce z Sowiej Wieży. Ten nieustępliwy, staromodny, wmawiający sobie przeróżne głupie głupoty woźny dopadł Harrego nie wiadomo jak i kiedy, niczym zjawa w asyście podnieconego pomiaukiwania, wyłaniając się zza pokracznego pomnika niezidentyfikowanej bliżej istoty. Krzyczał strasznie i sarkał, próbując wmówić oszołomionemu po części też ze strachu chłopcu, że złamał co najmniej kilka bardzo ważnych przepisów regulaminu szkolnego, który wisi w obrębach drzwi do jego gabinetu i który wszyscy, położył nacisk na słowo wszyscy, powinni znać doskonale, na równi z setkami tych głupich zaklęć wpajanych im na lekcjach. Ostatecznie skończyło się na pouczeniu i gniewnych pofukiwaniach kotki, pani Norris. Filch przeklinając straszliwie wszystko co brudne i magiczne zniknął tak nagle i niespodziewanie jak się pojawił. Pozostawił jednak po sobie niemiłe wspomnienie, które nawet teraz, w ciepłym i bezpiecznym łóżku wywoływało ciarki na plecach, podczas swawolnych przechadzek korytarzami Hogwartu, szczególnie po zmroku, aktywowało zapomnianą dotąd aplikację "Oczy z tyłu Głowy".

Harry przewrócił się na drugi bok, próbując zająć najwygodniejszą pozycję. Było późno. Okna czerniały czarną pustką. Ron, wraz z Parszywkiem w fałdzie pościeli, już dawno pochrapywał. Harry domyślał się, że podobnie jest z resztą, w tym Mathewem.

Chciało mu się spać. Zamknął oczy, myśląc, że takich dni jak ten, pomimo palącej wpadce na zielarstwie, nudzie na historii magii i doświadczeniu z woźnym zdecydowanie powinno być więcej. Potem nie pamiętał już prawie nic.

 

Ostatnio edytowane przez Sulfur : 21-07-2009 o 18:09.
Sulfur jest offline