Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-08-2009, 13:20   #501
Harard
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Albert wstał tego dnia jak zwykle o świcie. Umył się szybko w niewielkiej misce, przeczesał palcami mokre jeszcze, kruczoczarne włosy. Narzucił szybko na siebie prostą czarną tunikę i skórzaną kamizelkę. Zawiesił na szyi niewielki, stylizowany medalion na którym, na srebrnym polu wybite były szale wagi trzymane przez kościaną dłoń. Wziął oparty w kącie jego niewielkiej celki kostur i wyszedł ze świątyni Morradina. Zjadł w biegu skromne śniadanie w świątynnej kuchni i ruszył uliczkami gwarnej już, pomimo wczesnej pory twierdzy. Szedł szybko, stukając dębowym kosturem o kamienne posadzki i schody Kaar Adun. Pomimo tego, iż spędził już tutaj kilkanaście dni, miasto wciąż nie przestawało go zadziwiać. Grube kamienne mury, pomimo iż przede wszystkim miały być użyteczne, były też piękne. Albert z niezmienną ciekawością podziwiał architektoniczny geniusz khazadzkich budowniczych. Idąc na swój odcinek murów zawsze starał się wybierać trochę inną drogę i zawsze odkrywał coraz to inne miejsca zachwycające go monumentalnym pięknem.

Gdy dotarł wreszcie na miejsce, przywitało go kilka poważnych skinięć głową. Albert szybko przekonał się, że krasnoludy trochę inaczej traktują śmierć i Kelemvora niż ludzie. W sumie odpowiadało mu to, że na jego widok nie zamierały rozmowy w pół słowa, nie traktowano go jako zwiastuna nieszczęścia. Przywitał się z poznanymi wcześniej khazadami. Podszedł do Helgara, któremu wczoraj leczył z boską pomocą zraniony bark. Sprawdził bandaże i uśmiechnął się pod nosem. Pamiętał jak spojrzał na niego brodacz, gdy powiedział mu że lepiej byłoby, aby następne dwa dni spędził w łożu. Nie powiedział co prawda „chyba ze szczętem zdurniałeś człecze”, ale jego spojrzenie mówiło samo za siebie. Gdy skończył, krasnolud cierpliwie znoszący jego zabiegi, klepnął go przyjacielsko w ramię i rzekł do niego:

- Starszy cię szuka, zdaje się że znalazł ci inną robotę.

Albert poszedł więc szukać Starszego, Brokka Żelaznopalcego, który z racji wieku i doświadczenia pełnił rolę dowódcy tego odcinka. Krasnolud, pochylony nad jakimiś mapami i dokumentami, podniósł wzrok i przyjrzawszy mu się krótko, od razu przeszedł do rzeczy:

-Na północy tworzymy ludzkie oddziały, z tych, co przebywają w Kaar-Adun jako goście. Potrzebujemy każdej pary rąk, tam się bardziej przydasz, młody kapłanie.


Gdy kierował się we wskazane miejsce, zorientował się, że jednak w twierdzy jest więcej ludzi i przedstawicieli innych ras, niż myślał. Wcześniej, rozproszeni wśród brodaczy nie rzucali się tak bardzo w oczy. Teraz zgromadzeni w jednym miejscu, tworzyli małą enklawę w mieście. Albert od początku, z uwagi na swoją służbę dostał zakwaterowanie w świątyni Morradina. Stamtąd najbliżej było do wejścia do katakumb pod miastem gdzie chowano zmarłych.

Niemal od razu skierowano go do budynku, gdzie w niewielkim pokoju leżała nieprzytomna młoda kobieta. Prowadzący go poważny krasnolud, ostrym głosem wytłumaczył mu, że ma ją opatrzeć bez udzielania pomocy mocy boskiej i magicznych mikstur leczniczych. Na jego zdziwione spojrzenie, khazad wyjaśnił że dziewczyna została wybatożona za jakieś poważne przewinienia przeciwko obronności twierdzy. Albert szybko zabrał się do pracy. Kobieta leżała ułożona na brzuchu, odsłonięte plecy pokryte były długimi i głębokimi przecięciami skóry od bata. Korzystając z tego że była nieprzytomna, zszywał jej rany przy użyciu dostarczonych lnianych nici. Wiedział, że użycie takich pozostawi ślady na skórze dziewczyny, ale w tutejszych lazaretach nikt nie używał cieńszej i elastycznej jedwabnej przędzy, która lepiej by się do tego nadawała. Krasnoludy uważały to za zbytek luksusu, szwy mają być mocne i spełniać swoje zadanie, a do tego lniane nici wystarczały w zupełności. Albert zszywał więc i przemywał wodą rany dziewczyny, która chyba nie odzyskała przytomności przez cały bolesny proceder. Albo nie dała po sobie poznać, że jest przytomna.

Gdy kończył, przywołał małą krasnoludzką dziewczynkę kręcącą się w pobliżu i klękając przy niej powiedział:
- Jak masz na imię, dziecko?
- Sona, córka Grobara – odpowiedziała szybko i dodała z przejęciem – Psze pana…
- A więc Sono, córko Grobara pobiegnij no prędziutko do lazaretu w świątyni Morradina, wiesz gdzie? – gdy dziewczynka ochoczo pokiwała głową, kontynuował – Pokłoń się tam staremu Holdenowi i powiedz że Albert Langos pokornie prosi o dużą porcję zielonej maści. Zapamiętasz? Zielonej maści.

Gdy szedł na mury nigdy nie brał medykamentów ze sobą. Na pierwszej linii leczył używając mocy zsyłanej mu przez Pana Zmarłych, bo tu liczyła się każda chwila. Obciążanie się lekami nie miało sensu, bo później ranni, których czas jeszcze nie nadszedł i tak byli opatrywani w lazaretach. Gdy dziewczynka pognała jak wiatr do świątyni, Albert powrócił do łoża kobiety i delikatnie przewrócił ją na bok, chcąc sprawdzić czy knut bata nie zawinął się na ciele i nie zostawił rany także z przodu. Odgarniając płomiennorude włosy z twarzy dziewczyny, aż zamarł ze zdziwienia. Ta twarz… Czy to możliwe? Cóżby ona tu robiła? Nie, nie może być… Zresztą przecież nie widział Elizabethy od dziesięciu lat. Nie, to nie mogła być ona. Wspomnienie ognistowłosej córki kowala z rodzinnej wioski wywołało falę wspomnień. Albert zapamiętał ją jako psotne, żywe srebro, pomimo tego że był niewiele od niej starszy.

Od miłych wspominek oderwała go Sona, ciągnąc lekko za rękaw i wciskając do rąk mały kamionkowy słoiczek z maścią. Była zdyszana, a rumieńce na piegowatej twarzyczce świadczyły o tym, że chyba rzeczywiście przebiegła całą drogę. Podziękował jej i pochylił się znowu nad kobietą nakładając grubą warstwę maści na jej rany. Dzięki niej uniknie zakażenia, i jak Kelemvor pozwoli mniej będzie ją męczyła gorączka i słabość. Zabandażował jej plecy i wyszedł na dziedziniec.

Było już dobrze po południu kiedy w całym mieście dało się słyszeć dźwięki rogów. Albert zebrał pośpiesznie swe rzeczy i udał się na wskazany odcinek północnych murów. Przebiegając obok grupy uzbrojonych mężczyzn, ze zdziwieniem spostrzegł że jednego z nich otacza dobrze mu znana, zwiewna, mlecznobiała poświata. Westchnął cicho, kiedy uświadomił sobie, że jego dar lub przekleństwo – jak kto wolał – powróciło. Mistrz Berthold, jeszcze w Mauzoleum Kelemvora w Procampur mówił mu, ze krasnoludy, jako lud mające wrodzoną odporność na magię i aury nie będą podatni na jego zdolność. Przez ostatni dekadzień, był im niemal za to wdzięczny. Spojrzał teraz poważnym wzrokiem na młodego najemnika, którego otaczała aura. Jego czas nadszedł.

Wyszedł na blanki, ledwie przeszedł kilka kroków, zatrzymał się jak wryty. To niemożliwe!! Stał i patrzył w twarze przyjaciół, których opuścił tak dawno. To niemożliwe! Lilla, Silia, Jens! A więc to była Elizabetha, tam na dole! Nowa fala wspomnień uderzyła go jak obuchem. Nie pomny na wszystko, rzucił się do trójki znajomych i wyściskał każdego z nich. Po chwili zawstydzony nieco swoją wylewnością, cofnął się trochę aby przyjrzeć im się dokładniej. Zmienili się bardzo, no ale cóż się dziwić, przecież upłynął szmat czasu. On sam też niewiele już przypominał dwunastoletniego młokosa opuszczającego Talgę. Pamiętał doskonale Jensa, który trochę mniej niż inni dokuczał mu w dzieciństwie. Ale i z nim nie raz tłukli się w kułacznym boju, aby po chwili się godzić. Uśmiechnął się ściskając chłopaka, przypominając sobie że ten zawsze potrafił mu wlać. Silię zapamiętał najlepiej, gdyż tak jak on sam, ona stroniła w dzieciństwie od towarzystwa. Zmieniła się bardzo, zresztą jak oni wszyscy. Wydoroślała, półelfka wyrosła na piękną kobietę. No i Lilla. Pomimo tego, że Albert od razu wyczuł pewną powagę i tchnącą od niej boską aurę Lathandera, nie mógł się powstrzymać. Radość ze spotkania byłą zbyt wielka, aby jej także nie wyściskać, nawet tu, na oczach tych wszystkich ludzi. Albert po raz pierwszy od wielu lat poczuł się… szczęśliwy.

Setki pytań cisnęły mu się na usta. Skąd tu się wzięli, co porabiali przez te lata, co się działo z jego rodziną pozostawioną w Taldze? Wszystko to jednak musiało poczekać, bo zaraz rozległy się rogi, a krasnoludzki dowódca zaczął ich ustawiać w szyku. Albert nie mogąc wciąż uwierzyć to wszystko zajął swe miejsce na tyłach. Popatrzył przez blanki i ujrzał po raz drugi już szturm zielonej hordy. Ujął mocniej w dłoniach kostur i pochyli głowę w modlitwie do Pana Zmarłych. Poczuł zaraz znajome mrowienie, a po chwili niezauważalne wręcz dla postronnych lekkie tchnienie powietrza. Kelemvor jak zwykle w ciszy udzielił łaski swojego wsparcia swemu wiernemu słudze. Kończąc modlitwę Albert z ciągle pochyloną głową wypowiedział ostatni wers psalmu:

- Panie, udziel swej mocy tym, którzy są w potrzebie. Nie daj im Przejść przedwcześnie z rąk wrogów.

Po tych słowach stuknął lekko kosturem o kamienne mury pod stopami. Znów dla nieuważnych obserwatorów nic się nie stało. Powietrze wokół zadrgało lekko, ale nie było żadnych fanfar, emanacji energii, czy spływającego światła. Natomiast ludzie wokół poczuli się pewniej, spokojniej i silniej. Ich wolę i ciała wsparła bowiem potężna siła. Albert rzucił jeszcze okiem na stojących obok nowo odzyskanych przyjaciół, kiedy o blanki oparły się koślawe drabiny…
 

Ostatnio edytowane przez Harard : 02-08-2009 o 13:25.
Harard jest offline