Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-08-2009, 09:53   #19
Col Frost
Kapitan Sci-Fi
 
Col Frost's Avatar
 
Reputacja: 1 Col Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputacjęCol Frost ma wspaniałą reputację
Ragath spędził następne kilka godzin na głównym pokładzie, próbując domyślić się czegokolwiek. Co to za kamyk? Po co mu go dano? Co miała na myśli krasnoludzica mówiąc o jakiejś duszy? To ostatnie najbardziej go irytowało. Nie dość, że wepchnęła swój nochal w nie swoje sprawy, to jeszcze wymądrza się jakimiś dziwnymi zwrotami, zrozumiałymi tylko przez nią.

"Beznadziejna sprawa" doszedł do wniosku. "Przecież niczego nie wymyślę. Najlepiej, więc będzie zostawić to tak jak jest". Schował bryłkę do kieszeni i starał się o niej nie myśleć. Udał się do kajuty bosmana. Biedny facet wciąż nie zorientował się w jaki sposób najemnik kantuje go w kości.

W międzyczasie książę musiał uznać, że dość wizyty na tej nudnej wyspie, bo gdy wojownik pojawił się ponownie na pokładzie statek zmierzał już na wschód. Ragath oparł się o burtę, otworzył kolejną wygraną butelkę rumu i zdrowo z niej pociągnął. Zaczął zastanawiać się nad rzeczami, w przypadku których mógł dojść do jakichś wniosków. Przede wszystkim czy na pewno dobrze zrobił ładując się na ten okręt?

Jednak i w tym przypadku musiało mu coś przeszkodzić.

- Znowu się zalewasz śmieciu? - usłyszał.

Dobrze wiedział czyj to głos.

- Czego znowu chcesz?

- Och, nic ważnego. Chciałam się po prostu dowiedzieć jak sobie radzi mój ulubiony tępy drań.

- To ma być komplement?

- Traktuj to jak chcesz.

Ragath już miał odpowiedzieć, że nie zważa na opinię takiego tępego ptaszyska, ale nie zdążył. Tara zniknęła. Jeszcze parę godzin najemnik martwił sie jakimś głupim kamieniem. Teraz martwił się, by w odpowiedniej chwili jego ostrze było wystarczająco ostre, ręka sprawna, a oko celne. Ile by dał za jedną taką okazję.

* * * * *

Kolejne dni mijały spokojnie. Ragath parę razy pił sam, parę razy z Gorginthem, ale ogólnie nie zdarzyło się nic ciekawego. Zresztą co ciekawego może się zdarzyć na środku przeklętego oceanu?! Wokół tylko woda i woda. Nie ma z kim się bić (chyba, żeby rozbić nos kolejnemu marynarzowi), nie ma gdzie się bogacić i co najgorsze, nie ma gdzie trwonić tych zarobków. Faceta, który wymyślił żeglugę powinni wrzucić do kotła pełnego smoły.

Wreszcie, któregoś dnia, gdy najemnik siedział spokojnie na jakiejś beczce na głównym pokładzie, facet siedzący w bocianim gnieździe krzyknął „Ziemia!”. Po chwili cienki pas zieleni pomiędzy błękitnym niebem i niebieskim oceanem, stał się widoczny dla ludzi stojących niżej. Zobaczył go również Ragath. Nie było wątpliwości, że to cel ich podróży.

Kilka godzin później trwał rozładunek wszelkiego sprzętu i zapasów ze statku. Marynarze zwijali się wyjątkowo szybko. Książę natomiast chodził między członkami wyprawy i wydawał im różne rozkazy. Wojownik chciał tylko jednego: żeby jego zadanie było czymś normalnym. Jakaś bitka, rzeź, czy coś w tym guście, a nie poszukiwanie zaginionej spluwaczki. Wreszcie Kreuzenferg ze „świtą” zatrzymali się przy nim.

- Wraz z Brunschwickiem i Gorginthem staniecie na czele małego oddziału wojsk, aby ruszyć wprost do walki. Dostaniecie wierzchowce i przewodnika. Ponadto będziecie odpowiadać za wytrenowanie tego oddziału i każde ich przewinienie.

Mina najemnika mówiła wszystko. Ale przede wszystkim mówiła coś w stylu: „Mam szkolić bandę żółtodziobów?”. Nie było to miłe zadanie. Już lepiej czegoś szukać. Przynajmniej człowiek by powalczył, a tutaj będzie musiał walczyć z zaprawionymi w bojach wojskami, z bandą zielonych, pewnie jeszcze ochotników (czyt. głupców).

Książę nie zwracał jednak uwagi na wyraz twarzy swoich podwładnych. Ragath poszukał więc Gorgintha, a potem razem z nim tego Brunschwicka. Na statku jakoś nie zauważył człowieka o tym imieniu. Po paru chwilach znaleźli go. Okazał się być paladynem. „Coraz lepiej, kolejny ochotnik (czyt. głupek)”.

Po paru minutach rozmowy stało się jasne, że banda zielonych ochotników jest najmniejszym zmartwieniem. Jeżeli facet wciąż gada o sprawiedliwości i zbawianiu, nie można go polubić. Ragath i Gorginth porozumieli się wzrokiem. Było najzupełniej jasne, że wolą swoje towarzystwo niż tego napuszonego zbawiciela.

Następnego dnia z samego rana, po otrzymaniu przewodnika, ruszyli. Podróż nie była długa, trwała kilka dni. Przez ten czas obaj wojownicy starali się nie rozmawiać z paladynem, ale ponieważ i on nie wydawał się chętny do rozmowy, nie było problemu. Można sobie tylko wyobrażać, co zadufany w sobie rycerz, w błyszczącej zbroi i ze „szlachetnymi” zamiarami, może sobie myśleć o dwóch brudnych i śmierdzących łazęgach. Oni zresztą myślą o nim podobnie. Bez żadnych sprzeczek, ale w napiętej do granic możliwości atmosferze, dotarli do miejsca, gdzie stacjonował ich oddział...
 
Col Frost jest offline