Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-08-2009, 19:15   #177
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację

Mgła. Mgła sączy się przez uchylone okno.

Dagmarze jakoś tak słabo było, niewyraźnie i sennie. I chociaż tam na zewnątrz, w szpitalu, Staszek zażywał niespokojnego odpoczynku podłączony do aparatu monitorującego, na który, gdyby był w formie, pewnie splunąłby z pogardą... to Dagmara jakąś taką ospałość i niechęć w sobie znalazła nieoczekiwaną do opuszczania klasztoru i spotkania z kochankiem.

- Dobra - zaordynowała stanowczo. - Ja idę z małym szukać Rodeckiego. Pewnie gdzieś siedzi w kątku i płacze. Spotkamy się pod dworcem autobusowym, wszyscy tam trafimy.
Eleganckim ruchem zarzuciła na ramię torebkę.

Dagmara O'Sullivan i Marek Różogórski
- Gdzie z nim byłeś? Zachowywał się dziwnie? Zwrócił na coś szczególną uwagę? - galopująca korytarzem Dagmara urządziła Markowi przesłuchanie.
Powinna zostać prokuratorem. Rozminęła się z powołaniem. Marek rzeczowo odpowiadał na grad pytań, i po męsku przesunął się przed szarżującą prawniczkę na czoło ich małej kawalkady. Może i nie miał osiemnastu lat, ale w tej chwili został jedynym mężczyzną w towarzystwie.
- Nie wiem, co tam zobaczył na strychu. Potem mówił o swojej matce... ale on często o niej mówił... znaczy mówi.
- A ty co widziałeś?
- Gościa z wystawy. Dyrektora. I dzieci. Te same co w domu Rodeckiego.
- Oj, Mareczku... - zachichotała nieoczekiwanie hermatyczka, otwierając kolejne drzwi. - Horrorów nie oglądasz? Co z ciebie za dzisiejsza młodzież? Przecież w połowie horrorów dzieci są emanacją najgorszego zła.
- Aha - zgodził się posłusznie młody eteryta. - W drugiej połowie są niewinnymi ofiarami. Paweeeeł! - rozdarł się w otworzone drzwi i zamarł, tknięty wrażeniem nieodpowiedniości tego, co zobaczył.
- Co jest? - zainteresowała się Dagmara.
- Cicho... liczę.
Odsunął się od drzwi i spojrzał na korytarz. W jedną stronę. W drugą. Tak. Był pewien.
Przełknął ślinę.
- Dagmara. Zajrzyj w te drzwi i powiedz, co widzisz?
Hermetyczka parsknęła, ale spojrzała w głąb pokoju.
- Ramy od łóżek. Pościel. Kaczki dla chorych w kretyński wzorek pudrowych róż. I konewkę. W tym samym stylu. Bo co?
- Bo to był pokój Kamili, tej praktykantki. I nie ma tam jej rzeczy ani mebli. Jej też nie ma.
Obydwoje jak na komendę odsunęli się od drzwi, od ścian, jakby te miały ich zaatakować. Klasztor był cichy i pusty, korytarzem niosło się tylko echo kroków ich towarzyszy - niepewne kroki Adriana i miękkie stąpanie jego wilczura, stukot obcasów Jolki i miarowe jak memento tupanie Grzesia. Wymienili spojrzenia, szukając u siebie nawzajem potwierdzenia podejrzeń.
- Dagmara?
- Marku?
- Chyba jesteśmy w Umbrze?
- Chyba kurwa na pewno.


Adrian Skrzyk, Jola Jawornicka i Grześ Głodniok


Zjawiskowe pośladki Joli właśnie zakreśliły w powietrzu kolejny idealny znak nieskończoności. Grzesiu westchnął mimowolnie, a jego umysł rozpoczął wzmożoną produkcję wizji tego, co by było, gdyby się zdarzyło.
- Co tak wzdychasz? Boli cię coś? - zatroszczyła się kultystka.
"Taaaak, boli!" - ryknął skwapliwie uchachany Grześ wewnętrzny, ten, który zarywał noce dla powtórek Ala Bundy'ego. "Trzeba pomasować, albo co...".
- Idziecie? - ponaglił ich niezawodny Adrian ze swoim niezawodnym brakiem empatii.
- Tak, już - odparł Grzesiu i wbrew słowom zamarł.


Na parapecie prężyła się naga dziewczyna. Grześ wydał z siebie odgłos pośredni pomiędzy rzężeniem a bulgotem. Adrian spłonił się jak dziewica. A wybuch Joli zlał się z ostrzegawczym warczeniem wilczura.
- Coście, baby nigdy nie widzieli? Mamy coś do zrobienia! Idziemy!
I powlokła za sobą lekko opierającego się Euthanatosa, pomstując na mężczyzn, którzy myślą zawsze o jednym, kiedy powinni myśleć zawsze o jednym wyłącznie w kontekście i w powiązaniu z Jolą.
- No właśnie! Myślałby kto, że nigdy baby nie widziałeś - wtórował jej Lucjan, obsobaczając swego pana.
- Na twarz patrzyłem.
- Akurat.
- Między innymi.
- No, teraz jesteśmy bliżej prawdy.
- To była Terese Stiller.
Adriana męczyło przeczucie. Silne, wgryzające się w jaźń jak robak. Miało czarne oczy panny Stiller i wielkie pazury. Wydawało mu się mianowicie, że córka starego, dostojnego hermetycznego rodu jest wyjątkowo zimną suką.


Dagmara O'Sullivan i Marek Różogórski
Ze strychu wionęło zapachem starości i zapomnienia. Marek podał Dagmarze rękę na schodach.

Kurz wwiercał się w nozdrza.

- Tam - odchrząknął Marek. - Tam coś zobaczył, potem był smutny. Uważaj, chodź po belkach, strop jest słaby.

Pomiędzy meblami idzie Baade. Twarz ma ściągniętą smutkiem. Dagmara zna ten wyraz twarzy, te wilgotniejące oczy, te kąciki ust ściągnięte ku dołowi. Tak wyglądali lekarze sądzeni za błędy w sztuce. Ta mina - nic nie dało się zrobić.

- Poczekaj chwilę - syknęła do Marka i ruszyła w stronę ducha. Zniknęła za ogromnym żeliwnym sejfem. Marek został sam.

Baade opiera się o stos starych gazet. Dłonie opadły mu bezradnie.
- Przykro mi, Fraulein. Nie zdążyłem. Nic nie mogłem zrobić.
- Ale o co chodzi? - warczy Dagmara, ale już przeczuwa, już widzi przebudzonymi oczami wąską strużkę krwi, palce zaciskające się w przedśmiertnym skurczu.
- Twój przyjaciel nie żyje. Powinniście bardziej uważać. I nie rozdzielać się. Wiele oczu trudniej oszukać, trudniej zwieść...
Dagmara odwraca się na pięcie i biegnie. Marka nie ma przy schodach. Przez strych przetacza się jego krzyk. Dagmara biegnie. Płuca palacza rzężą nieznośnie.

Marek balansuje na krawędzi postrzępionej wyrwy w podłodze, pomiędzy połamanymi belkami macha ramionami jak zrywający się do lotu ptak.

***
Marek został sam. Dagmara pognała gdzieś w chybotliwy korytarz... i Marek wiedział, że nie powinien jej na to pozwolić. Nie powinni się rozdzielać. Paweł zostawił wszystkich i teraz nie wiadomo, co się z nim...

- Marek... - jękliwy szept gdzieś z dalszej części strychu.
- Paweł?
- Marek! Ratunku! - rzężenie, jakiś ohydny bulgot w głosie Pawła, jakby coś mu zaległo na płucach.
- Paweł! Mów do mnie! Idę!

Pomału. Ostrożnie. Krok za krokiem, po belce stropu jak po nici Ariadny.

Wyrwa w podłodze. Ogromna. Widać posadzkę, marmurowy geometryczny tak czysty wzór.

- Marek! - dobiega z dołu zamierający głos, tak żałośnie i prosząco.

Marek przytrzymuje się ręką drzwi szafy i nachyla się nad wyrwą. Na liniach mozaiki ciągną się łamiące geometryczny porządek rozmazane smugi krwi. Ale Pawła nie ma... musiał się odczołgać gdzieś w głąb sali.

- Paweł! Wytrzymaj jeszcze trochę! Schodzimy na dół!

Marek puszcza się szafy i odwraca. W głowie już mu się układa najprostsza droga do Sali Książecej, gdzie upadł jego tymczasowy mentor.

I na początku tej drogi napotyka na przeszkodę.

- Komm, spiel mit uns!
Trójka dzieci zagradza mu drogę powrotną.
- Później, teraz muszę... - próbuje tłumaczyć łagodnie, ale twarz dzieci marszczą się w gniewie.

Dagmara chyba jednak miała rację - zdążył pomyśleć.

Dziewczynka o twarzy mordercy wystrzeliła do przodu jak atakujący drapieżnik. Marek poczuł tylko silne pchnięcie w klatkę piersiową, odsunął się o krok.

Zabalansował na krawędzi wyrwy, nad najszybszą i najprostszą drogą do Sali Książecej. Już, już, łapał równowagę, ale plecak przeważył i runął w dół. Zamknął oczy.
***

Dagmara wrzasnęła. Biegła wyciągając rozczapierzone ręce jak średniowieczna wiedźma. Skoczyła.

Marek już się szykował na świst powietrza w uszach, całe życie przed oczami i uderzenie zimnej posadzki.

Zamiast tego coś go szarpnęło brutalnie do góry. Otworzył oczy. W dole, na marmurowej posadzce, zwinięty jak embrion Paweł w plamie krwi. Nieruchomy i martwy.

A nad Markiem poczerwieniała z wysiłku twarz Dagmary, trzymającej go oburącz za przód bluzy.

I chociaż jej słabnące palce już rozluźniały chwyt, chociaż Marek ciągnął ją, leżącą na zakurzonej podłodze, w dół, na śmierć na precyzyjnie ułożonych marmurach, wysyczała przez zaciśnięte zęby:
- Mam cię. Trzymam. Nie puszczę!


Adrian Skrzyk, Jola Jawornicka i Grześ Głodniok

- Nie tak łatwo znaleźć hermetyka, jeśli tego nie chce, co? - próbował zagadywać milczącego Adriana Grześ.
- Nooo, niby... - zadumał się Adrian.
- Zamknijcie się! - zarządziła Jola. - Pieprzyć hermetyka! Gdzie jest cieć?
Obydwaj magowie popatrzyli po sobie z obawą. Czyżby ich atrakcyjna towarzyszka zaczęła tracić rozum?
- Cieć! Cieć hotelowy! Siedział tu przy wyjściu w kanciapie, sprzedawał bilety, foldery... ten co nam pokoje pokazał!
- Eeeeh? - wydarło się z piersi Grzesia. Euthanatos otworzył drzwi kanciapki.
- Łopata, grabie, miotła, piły, młotki i inne ustrojstwo - zrelacjonował. - To nie to wyjście?
- To to wyjście! Te same zdobienia nad drzwiami! Jesteśmy w Umbrze!
- Brawo, proszę pani - mruknął zrezygnowany Lucjan. - Tak się zastanawiałem, kiedy się zorientujecie.
Adrian otworzył ciężkie odrzwia. Wziął głęboki oddech wszedł w mgłę. Za nim skoczył jego wilczur.

Kiedy Jola i Grześ dołączyli do nich na dziedzińcu, hermetyk z właściwą sobie nauczycielską flegmą komentował z Lucjanem otaczającą ich rzeczywistość... jakąś rzeczywistość.

- Więcej kamienic, wszystkie niemieckie. Miasto miało piękny plan, trzeba przyznać.
- Zwiedzaj, póki możesz. Rypniesz potem uczniom temat rozprawki... Dworzec autobusowy stoi. I szpital na peryferiach też.
Adrian ziewnął.
- Dworce i szpitale zawsze stoją. Dużo emocji. Pożegnania i powitania, radość i smutek. Nadzieja i bezradność gniewu. Nawet po latach się trzymają. Popatrzcie za siebie.

Nad wejściem do klasztoru odlane po mistrzowsku litery.

Heinrich Hoffmann Anstalt für Irre und Epileptische
Leubus
 
Asenat jest offline