Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-08-2009, 12:10   #21
Lost
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
Teraz na scenę wyjdą nowi aktorzy. A w następnej scenie, ci starzy ustąpią im miejsca.


Okolice Ciastkarni.

Pan Wolf stojąc nad kotłującymi się ciałami, przeciągle westchnął. Czuł duży niesmak, wobec dzieciaków, które teraz pracowały na ulicy.
Hagemończyk wywinął się przeciwnikowi. Sprawnie usiadł na nim, blokując kolanami jego ręce i uderzał raz, po raz splecionymi pięściami.
Miał taki dwadzieścia kilka lat, pistolet za paskiem, niedopasowany czarny garnitur i myślał, że jest Schultzem.
Gównem jest.
Ganger zwinnym ruchem oplótł nogami, szyje Scorpiona i gwałtownym szarpnięciem sprowadził go do parteru. Znów był górą.
Gównem, które nie przeżyłoby nawet dnia, kilkanaście lat temu, kiedy tacy ludzie, jak Ted i Wolf dochodzili do władzy. Niczym nieograniczonej, potężnej i brutalnej władzy nad Detroit.
Scorpion zasłaniając się przed mocnymi uderzeniami pięści, wyprowadził szybki cios w brzuch. Tamtemu zaparło dech.
Jeszcze kilka lat temu nie doszłoby do takiej sytuacji. Młodzież respektowała autorytety. Rozumiała ich wagę. Ich wartość.
Meks ściągnął z siebie przeciwnika, kilkakrotnie wymierzając ciosy w okolicach żołądka. Mimowolnie uśmiechnął się. Sprawa wyglądała na załatwioną. Nagle zamarł. Potężny kopniak w splot słoneczny, wypompował z niego całe powietrze. Teraz to ten drugi się uśmiechał.
A dziś? Dziś wszystko trzeba udowadniać prawem pięści i załadowanego rewolweru. Dojdzie do momentu, w którym Schultzowie będą musieli grozić bronią wieśniakom z okolic Detroit, by przysłali żarcie. Jak te psy, jak Huroni.
- Dość! - Głos starego poniósł się echem po ulicy. - Lenny! Do mnie!
Przeciwnik Hagemończyka momentalnie wyrwał się z zwarcia.
- Zastrzelić tego, skurwiela? - Wysapał Lenny, wyrywając zza paska ogromny pistolet. Hagemończyk już w niego celował ze swojego.
- Do cholery, spokój! Obydwaj, spokój! - Pan Wolf najwidoczniej się zdenerwował, jednak po krótkiej pauzie, już spokojniejszym tonem dodał. - Nikt nie będzie strzelał. Pan Schultz nie płaci wam, za celowanie do czarnych garniturów. A ty.. - Wskazał na Lenniego. - Uważaj na słowa, chłopcze. Trochę szacunku dla mojej osoby.
Wolf spojrzał na Scorpiona. Z rozbitego nosa ciekła krew. Przecięta warga powoli puchła.
- Pracujesz dla Schultzów. Wiesz, jak działamy i jeśli cokolwiek dociera do twojego pustego umysłu, to chyba doskonale rozumiesz, co może Cię spotkać za nieposłuszeństwo. Ewentualnie jesteś po prostu głupi i marzysz o ołowiu w głowie. - Wolf spojrzał prawie dobrotliwie na Hagemończyka. - Jednak to, czego dziś dokonałeś.. - Powiedział wskazując na cukiernie. - oszczędziło Panu Schultzowi nieprzyjemnych sytuacji. Dobra robota, meksykaninie. Jednak nieskończona. - Wolf zwrócił się do swojego pomagiera. - Lenny. Idź razem z Panem do środka, uprzątnijcie ciała i przeszukajcie je. Chce wiedzieć, który gang jest za to odpowiedzialny.
Gdy wydawał komendy, zza rogu wyjechał opancerzony transporter.


Widocznie Schultz posłał kawalerię. Rychło w czas.
Stary Ted i jego ludzie hołdował dawnym, przebrzmiałym zwyczajom Zasranych Stanów Zjedoczonych. Jeśli pojawiali się chłopcy z Cav, to tylko z pieśnią walecznych w głośnikach.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=Qy3l3JXroeY[/MEDIA]

Wolf pokręcił głową z niesmakiem pod tytułem "dzisiejsza młodzież" i spokojnym krokiem oddalił się w stronę nowo przybyłych.
Właz pojazdu otworzył się. Wyskoczyła z niego postać, wbita w czarny mundur. Twarz zasłaniał kaptur i również czarna maska. Przez ramię przewieszony była śrutówka. Sprzęt, którego nie widać na co dzień na ulicach owładniętych starymi szmatami i rdzewiejącymi samopałami. Ale w tym mieście tylko nieliczni mieli klasę.


Kimkolwiek byli, Schultz mógł im stuprocentowo zaufać. Ścisła elita Downtown.
Nikt nie będzie bezkarnie niszczył jego ciastkarni. JEGO ciastkarni.

Scorpion dalej przypatrywał się Lenniemu. Ten w końcu przerwał ciszę.
- Możemy albo przenieść i przeszukać kilka ciał, albo obydwoje zarobić kulki. Nie bądź durny, Hagemończyku. - Jego ton uderzał momentami o błagalną nutę.


Gdzieś w Downtown.

Ant zgasił silnik. Przepalane jedna za drugą fajki i tak generowały wystarczająco dużo spalin.
Czarny Hummer stał na poboczu, gdzie nikt nie zwracał na niego uwagi. Miasto żyło własnym, pełnym asfaltu, smogu i krwi życiem.
Ktoś zapukał w szybę.
Potężny mężczyzna, uśmiechał się do kierowcy wyciągając w jego stronę rękę z najpiękniejszym zapomnieniem.


Ant pokiwał przecząco głową. Nie miał teraz czasu. Czasu zawsze brakowało. Tak niewiele, tak niewiele.
Wyciągając się na fotelu, lustrował ulicę.
Na drugim jej końcu kilka dzieciaków bawiło się, przy śmierdzącym spływie kanalizacyjnym. Każdy z nich, w wieku Kociaka, ściskał w ręku małe papierowe łódeczki.


Spływały one wybetonowanym rowem, do końca ulicy wraz z całym gównem tego miasta. Dzieciaki biegały, jednak dookoła śmiejąc się. Dwóch opartych o stare karabiny gangsterów, z lekkim uśmiechem obserwowało zabawę, z progu jakieś rozpadającej się kamienicy
Jeden z chłopców, potykając się wpadł prosto na kram ulicznej przekupki. Ta ze złością, zaczęła je rozpędzać, jednak zwinne bachory, uciekały jej, wybuchając salwami śmiechu.
Być może świat nie był taki zły.

Nagle usłyszał strzał. Pojedynczy zwiastun śmierci.
I kolejne z wielu broni. I dominujący ryk motorów. I ledwo dosłyszalne krzyki.
Ulica momentalnie opustoszała. Zniknął gdzieś handlarz, zniknęły gdzieś dzieciaki, zniknęła gdzieś targująca się przekupka.
Być może, jednak był zły. Lecz istniało duże prawdopodobieństwo, że nikogo to nie obchodziło.
Schultzowie, odbezpieczając karabiny przywarli do ścian. Z domu naprzeciwko wyskoczył jeszcze jeden, trzymając w rękach dwa pistolety. Skulony podbiegł do opuszczonego kramu przekupy, przewrócił go i zaległ za nim, celując w wylot ulicy.
Zza hummera wyjechało auto, a raczej opancerzony z jednej tylko strony wrak, który miał zacząć i skończyć swoją służbę właśnie teraz. Jego kierowca, zaparkował, tak by zasłonić pozostałych gangsterów, pancerzem skierowanym w stronę, z której słychać było strzały. Silnik zacharczał i zgasł, jednak barykada była na miejscu. Ze środka pojazdu, wysunęła się lufa karabinu. Widocznie miał służyć on także, jako stanowisko strzeleckie.
Detroit nie potrzebuje super bohatera. Detroit obroni się samo. Tak jak to robi przez wieki swojego istnienia.
Ant złapał za strzelbę.
- O żesz kurw...
Dziesięć, może piętnaście motorów pędziło całą szerokością przecznicy w ich stronę.
Na kilku z nich siedział tylko pojedynczy jeździec, który jedną ręką trzymając kierownicę, drugą oddawał krótkie serie w stronę naprędce zbudowanej barykady. Jednak na pozostałych siedzieli również pasażerowie, którzy niczym nieskrępowani, walili długimi seriami, nad uchem swoich kierowców.
Kawaleria była nie tylko mocną stroną Schultza. Zemsta również.
Komuś zależało na dużym rozgłosie w mieście. Ktoś chciał wkurwić Teda. Nie zagrozić mu, nie zlikwidować go. Tylko po prostu wkurwić. Trzeba przyznać, że doskonale mu to szło. Dzielnicę faszerowana ołowiem, ginący ludzie, stratowane symbole gangu. Ktoś wiedział, gdzie ukłuć staruszka, żeby bolało.
Barykada otworzyła ogień. Motocykliści nie byli mu dłużni. Ściana ołowiu pofrunęła w obu kierunkach.
Dwóch, może trzech upadło, natychmiast rozjeżdżanych przez swoich.
Dalej pędzili. Dalej strzelali.
Na czoło grupy wysuwał się czarny motor. Siedziało na nim dwóch punków. Mimo dużej odległości Ant poznał strzelca.


Facet pasował do tego miasta.
Nie miał nigdy dość.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 21-08-2009 o 14:30.
Lost jest offline