Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-08-2009, 01:29   #29
Lost
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
Tornado.
Przez nie codziennie wylewam setki łez. Raz za razem przeżywam śmierć milionów. Raz za razem biorę ich w objęcia. Oglądam ich spalone twarze. Okaleczone serca.
Myślisz, że ktokolwiek mógłby temu podołać?
Nie. Nikt nie potrafi. Nawet ja.
Ja.



Okolica ciastkarni.

Hegemończyk wziął za ramię rannego mężczyznę.
Żeby mu tylko ten skurwl nie pobrudził krwią marynarki.
Z facetem nie było w sumie źle. Rana nie wyglądała na śmiertelną. Zostanie mu po niej okropna blizna na twarzy, jednak nie powinno go to zabić. Był raczej zszokowany i przerażony, a nie umierający.
Meks pomógł mu wsiąść na tylną kanapę wozu Patti. Mógł się założyć o zafundowanie miesiąca picia w Cylindrze, że co, jak co ale ta kanapa naprawdę wiele widziała.
Spojrzał na kobietę. Z filuternych uśmiechem dopalała papierosa.
Więcej. Dałby sobie za to rękę uciąć.
Wszystkie wozy rozjechały się. Gdy mijała go czarna dwuosobówka, spotkał się z karcącym wzrokiem Pana Wolfa. Był, mimo to, że nie dostał rozkazu, potrzebny gdzie indziej. Tam ginęli ludzie. Tam zadzierano z Panem Schultzem. Tam można było zarobić gambli na zapomnienie.
Aaa.. pieprzyć to.
Gra rozchodziła się o tylną kanapę wozu Patti. Nie wiele było teraz rzeczy ważniejszych.
Na placu został tylko Scorpion i ona.
- No dobra, najpierw do jedźmy do doktorka.. - Odezwała się słodkim głosem. - Ricks jest kilka przecznice stąd, ale to dziwny facet. Podjedźmy pod Reagana. Tam leczy Doktor House. Rozgarnięty gość. Raz mi pomógł.. zresztą...- Dziewczyna speszyła się. - Powiedzmy, że to kobiece sprawy, okej, kowboju? - Poprawiła włosy i po sekundzie dodała. - A ciebie złotko gdzie zabrać? - Powiedziała i znów się uśmiechnęła.
Pytanie, gdzie ja Cię wezmę.
Scorpion wsiadając do wozu dostrzegł kątem oka furgonetkę.


Pod cukiernie podjeżdżała grupa frajerów, która miała wywieźć ciała i wypucować podłogę. Na swój sposób, oni też sprzątali miasto.
Na swój sposób.


Wizja.

Płoną ręce. Płonie ciało. Płonie człowiek. Płonie ludzkość.
Płonie świat jaki chciałeś znać.
Żywym, krzyczącym ogniem.
Tak wielu, tak wielu.
Wszystko znika. Nie istnieje już nic.
Mętne obrazy, mętni ludzie, mętne bloki asfaltu.
NIE DOPADNIESZ MNIE!

Dopadnę. Sam do mnie przyjdziesz.
Dymiące Detroit.
Co Ty tutaj robisz? Nie powinieneś tu być. Jeszcze nie teraz.
Zniszczony wrak samochodu. Opancerzony z jednej strony. W środku mózg rozpaćkany na kierownicy. Karabin w dłoniach coraz bardziej zimnych.
To nie rzeczywistość.
Popękana ulica. Dwa trupy leżące w krwi. Jeden starszy człowiek w poszarpanym czarnym garniturze.
KIM JESTEŚ KIM JESTEM KIM JESTEŚMY
Płoń!

To tylko brama.
Drugi, młodszy ubrany w czarną skórzaną kurtkę. Z przestrzelonego ramienia sączyła się krew.
Tak wielu.
Drobny ruch powiek. Ręce zaciskający się w pięści.
Nie chcesz umrzeć? Nie bój się. Nie bój.
Dookoła mężczyzny porozrzucane w nieładzie były motocykle. Za każdą taką prowizoryczną barykadą kryło się humanoidalne stworzenie.


One żyją tutaj, właśnie tak. Wy widzicie je inne. Choć może takie same.
Przerażające monstra. Jedno spojrzało ci prosto w oczy.
Szlam.
NIGDY WIĘCEJ NIGDY WIĘCEJ NIGDY WIĘCEJ
Z hukiem zza rogu ulicy wtoczył się ociężały czołg. Wieżyczka otworzyła ogień. Refleksy pocisków tnące powietrze, wbijające się w asfalt.



Druga strona nie była dłużna. Od pojazdu rykoszetowały wciąż zmieniające kolor smugi.
Czerwone.
Złote.
Czarne.
Zielone.
I znów czerwone.

To dziwny świat. Uciekaj.
Płonący metal. Piękna łuna światła.
Właz otworzył się z trzaskiem. Ze środka zaczęły wyskakiwać małe dziewczynki ubrane w maski przeciwgazowe i zwiewne białe sukienki. Każda trzymała w rękach miniaturowy karabin.



Z transportera wychodził jeden po drugim miniaturowym żołnierzyku. Ulica była ich pełna.
Dwudziestu.
Trzydziestu.
Czterdziestu.
Pięćdziesięciu.
Sześćdziesięciu.
Siedemdziesięciu.
Osiemdziesięciu.
Dziewięćdziesięciu.
Stu.
100 100 100 100
Szły równym szeregiem z karabinami wycelowanymi w stronę przeciwnika. Karabinami dziwnie podrygującymi od wystrzałów.

Nic nie rozumiesz?
Bestie ginęły zadeptywane przez małe dziewczynki.
Obudź się. Obudź. Dziś ci pozwolę. Dziś.


Barykada w Detroit.

Ant powoli otworzył ciężkie powieki. Nad głową rozpościerał się post apokaliptyczny brąz. Ludzie ciężko pracowali na taki krajobraz. Trzeba to docenić.
W głowie mu huczało, a kręgosłup wołał o pomoc przy każdym ruchu. Postrzały na ramieniu cichutko krwawiły.
Mężczyzna podparł się na zdrowym ręce i rozejrzał się. Kilkanaście metrów od niego szwendali się plemieńcy. Żaden z nich nie zauważył jego ruchu. Było ich około dziesięciu, może trochę więcej.
Każdy z nich wyglądał jak w transie. Mętne oczy, zapatrzone w dal, ciała pracujące, aż nazbyt spokojnym rytmem.
Ustawiali barykady z własnych motorów i okolicznego śmiecia, podpalali opony, grzebali przy karabinach, zajmowali pozycje.
Samobójcy, wierzący, że mogą wytrzymać gniew Shultza.
- Gdzie jest ten pierdolony... - Wyszeptał kierowca.
Nigdzie nie było jebanego szamana. Facet znów znikł. Nie wielu wierzy, że już nigdy się nie pojawi.
Ant spróbował odczołgać się w stronę zdobytej barykady. Jak najdalej od gangerów.
Nogi jednak go nie niosły. Zażyty narkotyk wciąż otumaniał ciało.
Jak najdalej od tego wszystkiego. A to dopiero początek.
Powoli zza węgła wyjechał transporter opancerzony.


Ulica zadrżała. Gangerzy rzucili się za osłony, szukając ratunku przed mającymi nadejść kulami. Transporter przejechał jeszcze kilka metrów i zatrzymał się.
Gdy taki sprzęt wchodzi do akcji, może to znaczyć tylko jedno. Pan Schultz jest poważnie zniesmaczony sytuacją w swojej dzielnicy.
Cisza. Kilka sekund milczenia przed przerażającym krzykiem.
Obydwie strony otworzyły ogień. Ruchoma wieżyczka obsadzona przez strzelca z ciężką bronią słała pociski w stronę pospiesznie wzniesionych barykad. Niektóre z nich rozpadały się, odsłaniając miękkie ciała gangerów.
Kule przeszywające wnętrzności. Rozrywając mózgi.
Jeden z plemieńców wybiegł wprost pod serie. Rozcięty na pół korpus upadł na asfalt.
Kierowca mógł tylko przypatrywać się temu widowisku, leżąc całkowicie bezbronny.
Eksplozja ustawionych na sobie motorów wstrząsnęła ziemią. Kilka płonących ochłapów mięsa wyleciało w powietrze. Ant mógłby przysiąc, że krew opryskała mu twarz.
Gangerzy odpowiadali ogniem, próbując ostrzałem wyłowić strzelca opancerzonej wieżyczki.
Zza rogu ściskając w rękach AK wychylił się jeden z plemieńców. Jego wyposażenie wskazywało, że jest z ważniejszych wśród grupy. Bohater ginący z pieśnią na ustach.
Przebiegł on kilka metrów do najbliższej przeszkody, cały czas się ostrzeliwując. Seria karabinu maszynowego deptała mu po piętach.
Wyciągam po Ciebie dłoń.


Ciężko oddychając, wbił nowy magazynek. Wychylił się zza osłony i oddał kilka serii w stronę wieżyczki. Ta wypluła w jego stronę kolejną porcje ołowiu. Mężczyzna upadł trzymając się za roztrzaskane gardło, zalany krwią, jednak w tym samym momencie ciężki karabin zakrztusił się i zamilkł.
Wykrwawiający się na ulicy człowiek, właśnie dokonał dzieła swojego życia.
Już jesteś mój.
Ant czuł się coraz lepiej. Wydawało się, jakby świeża krew wpłynęła do kończyn, niosąc im siłę. Mógł wrócić do walki.
Nagle zza rogu wybiegł kolejny brudas, trzymając w ręku zapalony koktajl Mołotowa. Zamachnął się. Butelka przeleciała łukiem rozbijając się o transporter. Konstrukcja pojazdu zajęła się ogniem. Puszka płonęła.
Tylni właz otworzył się z hukiem. Ze środka wybiegło kilku zakutych w czarne mundury ludzi.


Wiedzieli co robią. I robią to najlepiej od wielu lat.
To nie liga, czy wyścigi powinny być legendą tego miasta a oni.
Schultzowie rozproszyli się zajmując pozycje zza przeszkodami. Osłaniając jeden drugiego, utorowali sobie bezpieczną ewakuacje z płonącego wraku transportera.
Tak nie biją się byle dzikusy. Legendy.
Szczęk broni zagłuszył krzyki plemieńców. Pan Schultz znów przejął inicjatywę.
Ból w ramieniu znów zaczynał o sobie dotkliwie przypominać. Ant złamał strzelbę i załadował kolejny nabój. Mógł działać. Narkotyk z niego spłynął.
Rozejrzał się po polu bitwy. Był dokładnie naprzeciwko głównego gniazda obrony gangerów. Jakieś trzydzieści metrów. Dwa umocnione karabiny, kilka butelek zapalających i pistoletów oraz pięciu gangerów trzymało oddziały Schultza w miejscu, niepozwalając bestii całkowicie obnażyć kłów.
- Żesz kurw... - Wycedził kierowca.
Z boku skulony, nadbiegał kolejny plemieniec niosąc na ramieniu dużych rozmiarów rurę.
Wyrzutnia rakiet.
Jeżeli coś miało zatrzymać ludzi Schultza, to właśnie biegło niezauważone w ich stronę.

Wszystko widać na czarno.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 30-08-2009 o 14:18.
Lost jest offline