Niestety pomimo zapewnień Caleba dopiero kiedy słońce chyliło się już ku zachodowi dotarli na miejsce. Na niewielkim wypłaszczeniu, spomiędzy drzew wystawały resztki murów, zbudowane z solidnych, gładko ociosanych kamieni. Resztki budynków tworzyły półkole, wokół placu, niegdyś brukowanego obecnie porośniętego krzakami. Po przeciwległej stronie placu, w skalnej ścianie ziało czarne wejście do opuszczonej kopalni.
Po prawej stronie w z jednym z licznych ruin budynków dobiegały odgłosy szamotaniny. Na myśł o walce oblicze krasnoluda ozdobił uśmiech. Nie brał udziału w boju od czasu incydentu ze zwierzoludźmi. Młody łowca nałożył strzałę na cięciwę łuku, i ruszył w kierunku ruin. Za nim pognał ten arogancki bretończyk. Aria wyjęła dwie smukłę szabelki jednak nie pobiegła za towarzyszami.
- Niech się lepiej panienka czegoś złapie bo jeszcze upadnie - powiedział Caleb zauważywszy coraz bledszą twarz szlachcianki.
Nie można jej tu tak zostawić, widać że nie jest zdolna do walki.
Najemnik wyciągnął ostry, jednoręczny topór
i stalowy puklerz.
Mogło by się wydawać ,że Anna Henrietta aż drży z podniecenia w grubej dłoni krasnoluda. Caleb przestępował z nogi na nogę raz po raz. Każdy mięśnie drgały mu w wesołym rytmie.
- Wytrzymaj moja mała, zaraz będziesz miała aż za nadto krwi.
Topór błysnął ochoczo w odpowiedzi...