Marina była skołowana. Starała się skupić wzrok. Od przebudzenia widziała jakieś sześć płonących szczeniaków (jakże milutkich) i czterech… a nie pięciu i pół postawnych gachów. Zbiła ją z tropu ta połówka, ale właśnie dzięki temu zrozumiała, iż coś jest nie tak. Po następnych około piętnastu minutach milczenia (i wmawiania sobie, że przecież pół człowieka nijak się nie kalkuluje i nie ma sensu) doszła do siebie na tyle, by zapytać:
- Co łaskawi panowie mają zamiar ze mną zrobić? – po dłuższej chwili odpowiedziały dwa, a nie jak było wcześniej cztery płonące wilki.
- Idziesz z nami do naszego Pana, on zdecyduje.
- Czemu to robicie? Wypuście mnie! – Yajwin skierował na nią swój wzrok i lekko się przysunął, aby mieć jej krągłości bliżej siebie.
- Nie możemy, kara byłaby gorsza od śmierci.
Szamanka słysząc tą odpowiedz stwierdziła najwyraźniej, iż jej to wystarczy i poczęła wyrzucać z siebie wszystko, co leżało jej na żołądku… i to dosłownie. Pomiędzy wymiotami słyszała jedynie śmiechy i nie do końca usłyszane zdania rozmowy oprawców: „co zrobimy?... może nas zabije? … obdaruje? Musimy! Nie możemy… wolę śmierć…niema takiej siły…”.
Gdy skończyła wymiotować jedyne, czego pragnęła to sen.
Obudziła się długo przed świtaniem. Była skrępowana i kręciło jej się z głowie. Podniosła głowę i odgarnęła zlepione wymiocinami włosy ruchem głowy. Musiała coś zrobić, bo nie sądziła, że czeka ją coś miłego u „Pana” tych dwoje tutaj. Na szczęście usuwanie uroków, wpływów, klątw i podszeptów nie wymagało użycia magii inwazyjnej… wystarczyła silna wola, skupiona do granic możliwości i ciągłe powtarzanie mantry – a kto był w tym lepszy niż szkolona od dziecka szamanka? Miała małe szanse, bo nie czuła się obecnie najlepiej, ale lepsze to niż nic, a poza tym nawet jeden z nich wyzwolony spod władzy mógłby jej się jakoś przydać… |