Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 12-09-2009, 00:00   #35
Lost
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu
Wyobraź sobie, gdy wchodzę na najwyższy dach. Widzę was z samej góry.
Rozpościeram ramiona. Naga, lecz niebezbronna.
Kiedy mnie spotkasz?
I czemu to wszystko takie musi być?


Barykada w Detroit.

Transporter dogasał wolnym płomieniem. Dookoła smutna procesja zdejmowała pasy amunicyjne i zabierała broń poległym oddziału sztylet. Ogromny mężczyzna przysiadł obok lezącego trupa z rozbitą głową. Oparł karabin o ścianę. Brelok z żółtym miśkiem groteskowo komponował się z polem bitwy. Żołnierz wziął za rękę martwego przyjaciela. Wiotka ręką nie stawiła żadnego oporu.
Być może nie widziałem wszystkiego, być może nie jestem pewny, ale prawie mógłbym przysiąc, że jedna łza wyżłobiła koryto przez czarny popiół i sadzę, pokrywającą całą twarz. I serce.
Strzały ucichły.
Detroit przestało grać swoją symfonie. Ale to tylko krótka przerwa. Skrzypaczka ostrzy noże, a wiolonczelistka ładuje kolejne naboje. Koncert nie milknie nigdy na długo.
Na ulicy walały się trupy plemieńców i Schultzów. W karykaturalnych pozach, w kałużach krwi przesiąkniętej spalinami. Z powykręcanymi kończynami. Z flakami na wierzchu.
I ja przechadzająca się samym środkiem.
Tumany kurzu powoli opadały na popękany asfalt.
Ant szybkim sprintem przebiegł odległość do samochodu. Minął po drodze kilka charczących prawie trupów. Nie wielu z nich miało po siedem żyć. Zniszczona barykada przepełniona była ciałami. Niektóre jeszcze się ruszały.
Kierowca nawet nie zwrócił na to uwagi, przyspieszając.
Po prostu biegł. Przez płomienie, dym, ciała i krew. Biegł tak przez całe życie. Nie zatrzymując się. Nie myśląc nad sensem.
Bez przerwy.
Bez refleksji.
Po kilku sekundach dopadł, zdyszany do Hummera. Wóz przestrzelany w kilku miejscach, pokryty białym pyłem, ze zbitym reflektorem prezentował roboczą klasę i styl Detroit.
Mojego Detroit.
- Stóóój! - Rozkaz zatrzymał Anta w miejscu. Choć jest duża możliwość, że chodziło o kulę przelatującą obok głowy kierowcy.
- Co robisz, kurwa! To nasz! Garnitur! - Wydarł się długi głos. Jednak dalej byli w dzielnicy, gdzie dalej respektowano czerń.
Ant powoli się odwrócił z rękami w górze. Międzynarodowy gest "jestem udupiony".
Naprzeciwko niego stało dwóch mężczyzn w czarnych mundurach.
Friendly fire?
Nagle do ich uszu dobiegł ryk mocno podrasowanego silnika. Prawdziwa muzyka.
Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Zza rogu wynurzył się czarny wóz.


- Wolf... - szepnął jeden z mundurowych, wręcz z nabożną czcią.
Ant wiedział, że zaraz zobaczy kolejnego Pana Ważnego Detroit. Człowieka, którego widok zwiastuje krew. Dużo krwi.
Auto powoli wytracało prędkość, by zatrzymać się kilka metrów od trzech mężczyzn.
Ze strony pasażera wysiadł straszy mężczyzna, ubrany w nieskazitelny i doskonale skrojony garnitur.


Klasa i styl. Wspominałem?
Pan Wolf przeszedł kilka metrów i z niesmakiem obserwował okolicę. Przez chwilę zawiesił wzrok na wyrwie w kamienicy po pocisku rakietowym, która niczym uśmiech z powybijanymi zębami szczerzyła się do miasta.
- Tu mieszkają ludzie.. Gdzie jest twój dowódca, żołnierzu? - Rzucił ostrym tonem, do najbliżej stojącego chinola w czarnym mundurze.
- Pułkownik... - Tamten wykrztusił, pokazując dłonią na barykadę za nimi.
Tam, ogromnych rozmiarów żołnierz, siedział przy ułożonym, jak do snu ciele. Wolf przygryzł wargę i nieco ciszej spytał. - Kto tu dowodzi?
- Ja.. znaczy... Sierżant Li, melduje się na rozkaz! - Wyrecytował radiooperator, salutując.
- Chce wiedzieć, kto dowodził tym atakiem i czy jeszcze żyje. Przeszukajcie ciała, porozmawiajcie ze świadkami. Jeśli, ktoś z tych ludzi przeżył, to weźcie go do niewoli. W razie oporu.. zlikwidować. - Rozkazał Wolf. - I wyślijcie pomoc medyczną do tej kamienicy... - Dodał wskazując na okopconą wyrwę.
Ant pierwszy raz spojrzał w tamtą stronę. Z czarnych cegieł, nabity na zbrojenie zwisał krwawy strzęp ręki.
Nie jestem okrutna.


Drugi koniec ulicy.

Scorpion powoli ruszył w stronę pobojowiska. Przestrzelona ręka smętnie zwisała u boku. Krople krwi powoli skapywały z dłoni, na brudny bruk.
Fizyczne i psychiczne blizny.
Wlekąc, za sobą karabin, powoli wspiął się na zdobytą barykadę. Na dole leżała splątana masa trupów.
Kilku brudnych twarzy wykrzywionymi bólem i nienawiścią.
Nawet, gdy umierali. Nawet wtedy.
Jeden jeszcze się ruszał...
Życie i śmierć w twoich rękach.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 13-09-2009 o 15:18.
Lost jest offline