Zoi nie wydawała się zainteresowana wynikiem pojedynku, który wybuchł bądź co bądź z jej powodu... pośrednio i najzwyczajniej w świecie wyszła na zewnątrz. Maldred odprowadził ją wzrokiem i nie omieszkał przy tym rzucić okiem w stronę jej pośladków. W sumie już rozumiał o co się biją te koguty. No, po części rozumiał, bo przecież i tak wiadomo, że wszystkie kobiety lecą na kapłanów jak osy do miodu, albo jak muchy do... zostańmy przy miodzie. Przypomniawszy sobie, że w jego wieku niekoniecznie wypada oglądać się za dziewczynami spojrzał znów w stronę walczących. Rozprostował palce z głośnym trzaskiem i już zamierzał zainterweniować, gdy wyręczył go czarodziej. Niezbyt finezyjnie, ale skutecznie. Z resztą najwidoczniej i tak walka się już skończyła, bo krasnolud... udał się na spoczynek.
- Nie miałeś zamiaru spalić mojego konia, prawda? - zapytał Maldred łypiąc groźnie w stronę czarodzieja. Spojrzał w stronę Szafira, ale bułany wałach nic sobie nie robił z awantury w okolicy i głośno chrupał obrok. Niby słusznie. Kapłan podniósł swój plecak i wydobył z niego bukłak z wodą i kawałek jakiejś szmaty, albo może jakąś część swojej garderoby. Polał szmatę wodą, otarł nią twarz krasnoluda i położył mu na czole. Następnie schował bukłak, a wyjął słój z jakimiś ziołami. Odkręcił go i podstawił pod nos nieprzytomnemu. Ziółka może nie służyły do cucenia, ale śmierdziały tak, że nawet umarli wstawali z grobów, żeby oddalić się od źródła tego zapachu.
- Przegrałeś krasnoludzie, przyjmij porażkę z honorem. A teraz obaj panowie uścisną sobie prawice i pogodzą. I od tej pory będzie spokój, albo będziecie mieli ze mną do czynienia. A myślę, że Theodor mnie poprze, - stał przez chwilę łypiąc na nich groźnie i czekając aż się pogodzą, gotów w razie potrzeby im zrobić "Kuku po kapłańsku". W końcu jednak spakował swoje klamoty i wyszedł na zewnątrz. Jak z resztą zdecydowana większość grupy już dużo wcześniej. Podszedł do Zoi i powiedział na tyle głośno, żeby go wszyscy słyszeli.
- Zalotnicy już się uspokoili, więc możesz śmiało wracać... panienko - dokończył niezbyt zręcznie uświadomiwszy sobie, że ciągle nie wie, jak dziewczyna ma na imię. Po czym sam wrócił do ziemianki, upewnił się że Szafirowi i Boczkowi (jak już zaczął przezywać przydzielonego im jucznego konia) nic nie potrzeba, usiadł ze skrzyżowanymi nogami, owinął kocem i zaczął modlitwę. Modlił się przez jakieś pół godziny, czując jak moc krąży w jego ciele. Od czasu do czasu podnosił głowę patrząc na szykujących się do snu kompanów, ale do nikogo się nie odzywał. Gdy skończył modły wstał, ogrzał dłonie przy lawie i podszedł do wyjścia ziemianki.
- Czas spać. Zamykamy. - mruknął, ale na tyle głośno, żeby przynajmniej Ci, którzy byli blisko usłyszeli, po czym złożył obie ręce na piersi, pochylił głowę i zaczął mówić:
- O Wielkie Słońce. Gdy Ty zachodzisz, zapada mrok i podnoszą się mgły. Wejrzyj na błagania swych czcicieli, czekających Twego następnego wschodu. Okryj nas przed wzrokiem nieprzyjaciół i udziel nam na tę noc bezpiecznego schronienia i spokojnego snu. Niech Ci, którzy wiernie Ci służą bez niepokojów doczekają poranka i niech żadna wraża istota, żywa czy martwa, nie ośmiela się zakłócać ich odpoczynku.
Skończywszy modlitwę wyciągnął przed siebie dłoń, a powietrze zafalowało, niczym dotknięta powierzchnia wody. Zafalowało i zabłysło krwistą czerwienią, jak niebo o zachodzie słońca. Błyskawicznie jednak wszystko się uspokoiło i wróciło do normy. Przynajmniej tak się wydawało od środka, bo jeśli nic nie skopał, to od zewnątrz w tym miejscu widać było jedynie tumany mgły, skutecznie blokujące widoczność.
Uczyniwszy to uśmiechnął się do siebie i położył na swoim posłaniu.
- Dobrej nocy życzę wszystkim. - powiedział rozglądając się ostatni raz po pomieszczeniu, po czym położył się, przykrył kocem i po chwili usnął.
__________________ Within the spreading darkness we exchanged vows of revolution.
Because I must not allow anyone to stand in my way.
-DN
Dyżurny Purysta Językowy |