Wątek: Łaska wyboru
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-10-2009, 10:08   #101
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Trudno było liczyć czas uciekając w ciemnościach, w wąskich i mrocznych korytarzach jaskiń, w poczuciu nieustającego zagrożenia. Wszyscy byli jednak wyczerpani i głodni, od momentu, kiedy jednych sprowadzono do kopalni, brutalnie przerywając regenerujący sen, a drugim nieznajomy o imieniu Kuno otworzył cele, musiało minąć wiele godzin.
Pusta, otwarta, czaroitowa skrzynka, nad która zemdlał Aleam, wcześniej zręcznie otwierając skomplikowany zamek, na chwilę przykuła uwagę całej grupy. Mimo dochodzącego zewsząd huku dźwięk, który otwieraniu towarzyszył, usłyszał każdy.
- Nie ma mowy. Pieprzone skrzynki nie wzdychają. – Bobby bezceremonialnie obeszła się ze wspólnym złudzeniem.
Nie było więcej czasu na kontemplację pustego kamiennego pudła. Wszyscy podążyli za młodym rycerzem, który jako jedyny nie miał wątpliwości, co do kierunku dalszej ucieczki.

Pustka, którą świeciło pudełko, dziwnie chodziła Albertowi po głowie. Była nienaturalna. Jak miecz bez rękojeści. Niby wiedział, że Aleam niczego w skrzynce nie znajdzie. W końcu Piskorz to już miał... musiał to mieć... Tajemniczy niby-więzień coś osiągnął i budziło to niepokój duszy Alberta. Mógł jak inni myśleć wyłącznie o swoim przetrwaniu. W końcu Piskorz niczego im nie zrobił... a jednak coś nie dawało protegowanemu błędnego rycerza spokoju. Jakby stało się tu coś co nie powinno było się stać. Zło do naprawienia. Sprawiedliwość do wymierzenia. Prawie słyszał w sercu własny głos, który nakazywał mu wręcz ślub złożyć, że ukarze winnych jej krzywdy... Jej? Jakiej jej? Aż zatrzymał się na sekundę w altance uderzony tym pytaniem, pozwalając się minąć ciemnowłosej dziewczynie... Przecież nikt tu nikogo nie skrzywdził... Vestine? Minęła go z pytającym wzrokiem. Ruszyli dalej.
Naturalne fundamenty prastarej konstrukcji drgały zrzucając z góry coraz większe bryły, a młody Albert czuł, że nie może na niczym myśli skupić. Uciekać. Tak. Uciec z tego miejsca... by odnaleźć złodzieja. Oddać skradzione dobro w prawowite ręce. Uczynić zadość sprawiedliwości i krzywdzie, która została wyrządzona. Tak trzeba. Tak należy. Głos nie mógł się mylić. Tak uczyniłby Sir Duncan. Ale głos nie był jego. Nie był też Alberta. Czyj więc? Czy to ważne? Brzmiał jakby był przytłumiony... jakby dochodził z głębin... Słony posmak w ustach przywiódł na myśl morską wodę. To było tak daleko. I chciało wrócić. Tak bardzo wrócić...
Plecy dziewczyny majaczyły mu przed oczami gdy trochę półprzytomnie biegł za nią po schodach. Czy to ją skrzywdzono? Słabł... nie fizycznie. Jakby za dużo myśli przetoczyło mu się przez głowę... I wielu z nich nie mógł rozpoznać jako swoich własnych. Wyciągnął rękę w stronę dziewczyny, żeby... Nie zdążył. Wszystko ustało. Z tyłu dochodziły wyraźne krzyki Bachmanna.
Vestine szła cały czas obok Alberta. Czuła, że przedziwne źródło zaburzeń przędzy magii, oddala się wraz ze znikającym w oddali konturem postaci, która zeskoczyła z posągu na schodki. Wraz z tym czuła, że może znów myśleć normalnie. Że to dziwne przytłoczenie i ta obecność pozostają nadal, ale są jedynie echem krzyku, który tu wcześniej rozbrzmiewał. W końcu nad tym panowała nad tym. Ale chyba jako jedna z niewielu. I trudno było powiedzieć jej dlaczego, ale jakaś dziwna zawiść zawitała w jej sercu gdy zobaczyła chwilę temu jak ta niepozorna dziewuszka o płowych włosach oddaje się magicznym splotom, niczym dłoniom żądnych wrażeń mężczyzn. A oddanie to musiało być niesamowite zważywszy na zaciskane w dłoniach Astriaty perły. Niby wiedziała, że to chaos. Że to zło, jak dobitnie podkreślał Albert... ale zło od zawsze było przyjemniejsze. A Vestine lubiła ulegać pokusom przyjemności...
Zaraz za nimi Kurt prowadził roztrzęsioną wizjami Astriatę, ściskającą w rękach drogocenne klejnoty, blisko nich trzymał się przybity Valdred. Potem Callisto, Tobiasz i Emesto , który tęsknym spojrzeniem omiótł pominięty w dyskusji taras. Dalej Bobby, Szurak, Urir i Aleam, ten ostatni wciąż próbujący się otrząsnąć z niedawnych przeżyć. Do wąskich schodków bezpiecznie można było dostać się tylko przez altanę i tam pospieszyli. Prawie wszyscy.
Bo Aleam pokonał drogę inaczej. Gdy tylko uległ złudzeniu, że wszystko już jest w porządku, w miejscu zatrzymały go nagłe zawroty głowy. Reminiscencje przeżytego szoku po otwarciu pudelka...
Fala strachu oblała go całego rozchodząc się od strony serca i rozlewając po całym ciele spinającym mięśnie dreszczem. Zimny, lodowaty pot wystąpił na skórę. Nie. To nie był pot. Nic nie widział. Tylko ciemność. Otworzył usta, by coś powiedzieć. I wtedy poczuł jak woda wlewa mu się do gardła. Znów był w morskiej toni. Dopiero jednak gdy do mózgu doszedł pierwszy sygnał o braku powietrza, uświadomił sobie, że oczy ma cały czas zamknięte. Otworzyć... I znów ciemność. Taka sama jak wcześniej. Tylko nieco jaśniej na górze. Zamachał desperacko ramionami, by się tam dostać... do powierzchni. Tam... dostać się tam. Idź tam. Tam odetchnie. Oddech to życie. Życie to cierpienie. Cierpienie to łzy... Idź tam... Wróć do życia. Przywróć je... Przywróć mi moje łzy... Żyj! Otworzył oczy. Tym razem naprawdę.
Piskorz zniknął im już z pola widzenia a dziewiętnastoletni chłopak nagle zapragnął wręcz boleśnie odzyskać to, co mężczyzna ukradł. Zapragnął jak niczego na świecie, tak jak umierający z głodu może pragnąć kromki chleba, a niewinny młodzieniec ust oblubienicy, wszystko w nim krzyczało, że musi dorwać uciekającego… złodzieja… świętokradcę. Musi odzyskać Łzę, to słowo samo pojawiło się w jego głowie, i z powrotem umieścić w skrzynce. Najkrótsza droga na wznoszące się przy ścianie jaskini schodki wiodła prosto z platformy. Dobre pięć metrów nad głęboką przepaścią. Aleam wziął rozbieg i … skoczył. Prawie się udało. Prawie. Stopy nie znalazły twardego gruntu. W ostatnim momencie chłopak zahaczył o skalne nierówności i zawisł próbując podciągnąć się na schody. Napięte do granic możliwości mięśnie odmawiały mu posłuszeństwa. Upadek groził skręceniem karku.
Bobby wahała się chwilę. W tym była naprawdę dobra, zawsze skakała lepiej i dalej niż wszyscy znani jej mężczyźni. Podrażniona ambicja podpowiadała karkołomny ruch. Przeskoczyłaby to. Prawie na pewno. Zatrzymała ją ciężka ręka na ramieniu. Szurak pchnął dziewczynę, żeby szła za innymi.
W altanie mogli obejrzeć to, co wcześniej widzieli Kurt i Urrir. W pośpiechu i pobieżnie, ale nie sposób było nie zauważyć kamiennych ław i marmurowej posadzki, wszędzie leżały strzępki starych pergaminów, zapisane pismem w nieznanym języku, które brane w dłoń rozsypywały się popiół, fragmenty trudnych do rozpoznania przedmiotów, szczątki naczyń, drewniane i szklane koraliki, ładnie postawiony na ławie stał kamienny kielich, niezbyt duży, kilka sztuk rzeźbionej biżuterii ocalało wisząc sobie spokojnie na oparciach kamiennych ław. Centralne miejsce w altanie zajmował olbrzymi gong i zawieszony obok niego młot. Młot ze szlachetnej stali, mimo że zapewne miał pełnić funkcję ceremonialną, stanowiłby również znakomitą broń.
Ale musieli uciekać. Mimo huku robionego przez spadające stalaktyty słychać było wyraźnie nadchodzących ludzi Bachmanna. Po chwili mogli ich już zobaczyć. Paulusa Bachmanna i dwudziestoosobowy oddział zbrojnych, prowadzony przez zaginionego w kopalni elfa. Żołnierze z Pleven, odziani w solidne kolcze zbroje i poza ładną kobietą i elfem, wszyscy uzbrojeni jednakowo, w miecze, tarcze i kusze. Tylko niektórzy zamiast tarczy trzymali pochodnie. Bachmann wykrzykiwał rozkazy. Pięciu ludzi dowodzonych przez młodą, odzianą niczym barbarzynka kobietę, wbiegło do altany i na schodki, za uciekinierami. Ze strony pozostałych poleciały w stronę byłych więźniów bełty. Szczęśliwie odległość była spora i pociski traciły impet nim doleciały.
Bachmann z resztą swoich ludzi skierował się na platformę. Mijaliście ją biegnąc po schodach. Tym razem kusznicy mieli bliżej, zapewne gdyby nie przeszkadzało trzęsące się wszystkim pod nogami podłoże, byłoby dużo gorzej. Bełt przeleciał tuż koło głowy Ve, gdyby nie natychmiastowa reakcja Alberta, Tileanka spadłaby wtedy ze schodów. Jęknął i upadł Tobiasz. Nie zleciał w dół, ale w udo wbił się mu cały grot, chłopak krwawił obficie. Nie było mowy, żeby biegł dalej sam. Próba pomocy chłopakowi oznaczała zostanie w zasięgu kusz.
Cała jaskinia drżała od huku. Nie robili go ludzie, lecz powoli pękające ściany. Biegliście przeskakując powstające na waszych oczach szczeliny. Pozostali przy Bachmannie żołnierze nadal strzelali.
Po kilkuset metrach wyczerpującej ucieczki schodki kończyły się w wąskim naturalnym korytarzu. Korytarz miał prawie trzy metry szerokości, ale Albert i Kurt musieli nieco się w nim pochylać. Za wami cały czas biegła piątka ludzi, mniej od was zmęczonych, choć być może równie wystraszonych nadciągającą katastrofą. Słyszeliście pokrzykiwania dowodzącej nimi kobiety. Dystans między wami się zmniejszał. W tym momencie już i Astriata i Ve zaczynały wyraźnie opóźniać grupę. Jedyną pozytywną zmianą było zmniejszenie się huku, gdy oddalaliście się od wielkiej sali. Cieszyć mógł fakt, że nadzorca chyba nie zdecydował się posłać w tę pogoń swoich pozostałych ludzi.
I wtedy usłyszeliście zupełnie nowy hałas, dobiegł z przodu. Za chwilę mieliście poznać jego źródło. Zatrzymaliście się wystraszeni. Nie było przejścia. Strop zawalił się tak, że aby iść dalej trzeba było odwalić część kamieni.

Bobby pierwsza podbiegła do zawaliska. Trzymany w dłoni lauryl rzucił mętne światło na stertę kamieni, która zablokowała przejście. Ale piratka nagle zobaczyła coś, co bardziej ją zaciekawiło nie wiedzieć czemu. Dokładnie w samym środeczku spoczywającego w jej ręce, kryształu. Na załamaniach dwóch równiutkich płaszczyzn unosiła się swobodnie... meduza? Z początku wydawało jej się, że to złudzenie. Parę dni w ciemnościach to przecież nie w kij dmuchał... Zamrugała raz i drugi. A malutka meduza cały czas tam była i miarowo unosiła się w błękitnej kryształowej toni. Bobby zbliżyła lauryl do oczu i przekręciła go parę razy na boki. Widziała już meduzy. Nie raz i nie dwa. I to była właśnie jedna z nich. Tylko jakaś dziwnie mała. Ale wypisz wymaluj, jak w mordę strzelił, meduza. I jeszcze tak nierówno się kołysała... jakby pod wpływem fal... Odwróciła się, by podzielić się tym spostrzeżeniem z Callisto, albo Szurakiem, ale... nikogo nie było w pobliżu. Za to ona znajdowała się we wnętrzu kryształu... A kryształ gdzieś w jakichś głębinach... Morskie dno... Najprawdziwsze morskie dno... Głośny przerażający trzask... Zimna fala uderzyła piratkę przygniatając ją z niesamowitą siłą do ziemi. W tle czyjś płacz...
...i nagle koniec. Wszystko wróciło do wątpliwej normy do jakiej zdążyła się przyzwyczaić od paru godzin. Stała dalej w korytarzu, a pod jej stopami leżał upuszczony lauryl... Urir z zapamiętaniem zaczął odgarniać kamienie klnąc z iście krasnoludzkim akcentem, na czym świat stoi.

Biegnąca z tyłu barbarzynka wykrzywiła twarz w ponurym grymasie. Żołnierze wyciągnęli broń.


- Zawsze możecie się poddać – dobiegł was jej głos.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline