Wątek: Łaska wyboru
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-10-2009, 10:26   #103
baltazar
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Myśli kłębiły się wokół niego od chwili, kiedy dostał się do tej przeklętej kopalni. Mimo niezwykłej sytuacji, w jakiej się znalazł jego wewnętrzny kompas pomagał mu trzymać się w pionie. Zachowywać jak na rycerza przystało. Nawet w skomplikowanych sytuacjach czuł jak się ma zachować… było to dla niego naturalne. Otwierając skrzynkę bezwiednie pozwolił otworzyć jakąś furtkę do swojego wnętrza.

Albert słuchał. Dorwać Piskorza… oczywiście i to jak najszybciej. Zwrócić to, co zabrał… pewnie to złodziej. Pomóc niewieście… nie godzi się inaczej. Nie ma czasu do stracenia ona cierpi przez występki ludzi niegodnych. Biegł chciał ją spytać o imię i wtedy go to uderzyło mocniej niż kopie koń. Poczucie głodu i suchości znikło z jego ust. Jego język jakby był pokryty solą… Staną jak wryty. Ktoś na niego wpadł. Nieważne. Uległ!

Coś zburzyło jego niezachwianą postawę. Wymazało na zawsze spokój. Jeżeli coś w nim, mówiło mu jak ma się zachowywać. Udawało jego wolę, podszywało się pod jego honor… Pozwolił na to… Był słabym głupcem. Sir Duncan miał rację powtarzając mu – jesteś silny jak tur i głupi jak mur. Nie miał wątpliwości, co to było… spaczeń. Skapitulował, gdy został poddany próbie sił… pozwoliłby chaos przejął inicjatywę, przedarł się przez obronę i rozbił bramę do wewnętrznego zamku. Wiedział, co to oznacza. Nie wygra tej walki…

Musiał wyrządzić jak najwięcej szkody wrogowi póki jeszcze ma resztki świadomości. A potem…

Inni tłumaczyć by to mogli zmęczeniem, głodem, nieustannym zagrożeniem. On nazwał rzecz po imieniu. Kapitulacja. Chciał wrócić na platformę i zniszczyć to wszystko. Skoczyć na ludzi Bachmanna i ich powstrzymać na zawsze. Gotował się, jego wnętrze płonęło. Spalał się…

Ktoś trącił go w ramię.

Ona. Teraz to jego wyrzut. Jej nie pozwolił się poddać, a sam dał się podejść chaosowi. Ktoś ryknął na nich. Poganiał zawalidrogi. Albert stał jakby mu nogi ugrzęzły.

- Nawet o tym nie myśl, proszę... - Vestine szarpnęła chłopaka za rękaw, wbijając weń błagalne spojrzenie wielkich oczu. - To pewna śmierć... potrzebuję Cię. Musimy się ruszać!

Obiecał jej i Tobiaszowi pomoc. Bezwolny głupiec… Sam na siebie nakładał kajdany zobowiązań...

Liczył, że bogowie nie dadzą mu stracić zmysłów… miał nadzieje, że to nie jest ostatnia szansa na dokonanie wyboru.

***


Przemierzali długie schody. Nie było czasu na myślenie, dzięki bogom… jego ciało reagowało automatycznie. Lewa, prawa, lewa prawa. Schodek za schodkiem i kolejny. Następny, coraz wyżej. Podtrzymał kogoś i dalej… szaleńczy bieg. Oddech coraz cięższy. Każdy kolejny krok był stawiany z większym wysiłkiem. Koszula na plecach przesiąkła potem. Włosy lepiły się do twarzy. W głowie nic… nie wiedział, co tam się działo. Chwała bogom! Powietrze przeciął świst bełtów. Groty z metalicznym dźwiękiem odbijały się od kamieni. Byli coraz bliżej końca schodów. Bezpiecznej wnęki. Widział jak każdy kolejny stopień zabiera siły uciekinierom.

Przemierzali kolejne metry. Kusznicy wypuścili drugą salwę. Odgłos wypuszczanych bełtów dotarł do nich pomimo walącej się jaskini. Spadające głazy nie potrafiły zagłuszyć śmiercionośnych posłańców kopalnianych strażników. Każdy z uciekinierów bezwiednie się kurczył. Nagle wszyscy chcieli być malutcy. Ostatkiem sił przyśpieszali byleby uciec, byleby nie zostać trafionym. Tym razem pociski były o wiele celniejsze.

Jeden zdradliwy krok, nieodpowiednie przerzucenie ciężaru ciała na drugą nogę, zachwianie równowagi i czarodziejka straciła grunt pod stopami. W ostatniej chwili wyciągnął rękę. Silne ramię złapało za nadgarstek kruchej istoty. Zdołał jej pomóc… jeszcze tym razem był w pobliżu.

Tobiasz zwijał się z bólu. Leżąc i jęcząc na schodach rękami obejmował udo, z którego sterczał pocisk. Spomiędzy palców obficie wypływał szkarłatny płyn. Ktoś zwinnie przeskoczył nad chłopakiem, jakby był jedną z wielu kamiennych przeszkód. Albert zerknął na ludzi Bachmanna. Mozolnie naciągali kusze. Ich oblicza w niebieskim świetle przywoływały na myśl trupie zastępy, które pomimo śmiertelnego zagrożenia, jakim były spadające stalaktyty trwały na posterunku. Nim wróci po młodego i dotrze do wnęki zdążą wystrzelić. Kilkadziesiąt metrów odległości i kilkanaście kusz wymierzonych w nich. Uda się! Sam siebie okłamywał.

Wrócił. Przywitała go załzawiona, umorusana twarz Tobiasza z nieskrywanym zdziwieniem i jednocześnie radością.

- No chyba nie myślałeś, że pozwolę, aby ten srebrnik się zmarnował.
Wolał od kiepskiego żartu mieć kiepską tarczę, ale niestety nie miał.

- AUUUUU, boli jak jasna cholera… ja nie dam rady!

Chwycił go i pomógł mu wstać. Szybko wrzucił chłopaka na ramię. Towarzyszące im jęki bólu wyraźnie wskazywały na to, iż jak najszybsze dostanie się w bezpieczne miejsce było najważniejsze. Kosztem komfortu dzieciaka. Przemierzali kolejne metry.

Kusznicy przymierzyli.

Kolejne stopnie…

Zwolnili bełty.

Jeszcze dwa następne, jeszcze jeden…

I znowu zadziwili skutecznością. Jednak nie biorą złota za nic.

Ból w boku i siła uderzenia rzuciły go na ścianę. Przyklęknął. Musiał zebrać się w sobie. Jeszcze trochę. Podniósł oczy, ostatnie osoby, słaniające się Astriata i Vestine były już prawie na progu bezpiecznego korytarza.

- No mały, chyba czas na nas. Z najwyższym trudem powstał. Poczerwieniała z wysiłku twarz, oczy napłynęły łzami. Bok promieniował bólem jak cholera. Krew plamiła koszulę. Jęk przerodził się szybko w wycie. Kolejne kroki były już łatwiejsze. Ciało przypomniało sobie ból inny ran. Doświadczenie pozwoliło mu funkcjonować. Gdy dotarli do zapewniającego ochronę przed kusznikami korytarza ciężko sapał. Każdy oddech przypominał o stali w jego boku. Przekazał komuś dzieciaka zatrzymując się na progu.

Przyjrzał się ranie. Przelotne spojrzenie, bełt starczał z lewego boku. Nie wiedział czy wszedł dość głęboko, aby dostać się do płuca, na pewno nie zatrzymał się na żebrach. Jednak nie było czasu na dogłębna diagnozę. Nie było to ważne, goniąca ich piątka z każdą chwilą się zbliżała. Jego poczynania śledziło kilka ciekawskich par oczu.

Złapał sterczący z boku drzewiec w dwie ręce. Jedną przytrzymał go tak by jak najmniej szarpnąć grotem wewnątrz, a drugą ułamał. Jego zabiegom towarzyszyła cisza przerywana tylko płytkim oddechem. Jakby chciał potwierdzić wszystkim, że to nic poważnego i że jest w pełni sił. Niestety tak nie było.... Niewątpliwie tak będzie lepiej, a przede wszystkim wygodniej w walce. Ból pozwalał mu nie myśleć o mroku w jego głowie. Liczył na to, że walka pozwoli zapomnieć mu o bólu.

Wytarł dłonie w portki i otarł pot z czoła. Zagarnął włosy tak by nie zasłaniały mu widoku. Pokrwawione, niedokładne oczyszczone ręce pozostawiły czerwone ślady na jego głowie… bliżej mu teraz było do jakiegoś fanatycznego wyznawcy Pana Mordu niż rycerza chylącego głowę w świątyni Sigmara. Chciał wierzyć, że tylko wyglądem.

Ciszę przerwał głos barbarzynki. Zgrabnej barbarzynki dopowiedziała jego młoda męskość.- Fakt, możecie się poddać. Wracajcie do Bachmanna to przeżyjecie. Rzucił im wyzwanie. Podnieśli rękawicę, przyśpieszyli kroku.

Albert stał i czekał na ich przybycie. Nie rzucał kamieniami jak inni. Przygotowywał się na…

Sigmarze! Jam Twym sługa wiernym.
Sigmarze! Jam Twym ciałem miernym.
Sigmarze! Dusza ma jest Twoja.
Sigmarze! Umysł mój należy do Ciebie.
Sigmarze! Czyny me dla Ciebie.
Sigmarze! Myśli me do Ciebie.
Sigmarze! Modły me ku Tobie.
Sigmarze! Słowa me przy Tobie.
Daj mi siły, daj mi moc.
Bym byl gotów dzień i noc.
Na przybycie sił Chaosu.
Na odparcie jego ciosu.
Na zniszczenie sług Złego
Na wyrwanie serca jego.
Na niesienie Tobie chwały.
Na pokorę przez czas cały.
 

Ostatnio edytowane przez baltazar : 16-10-2009 o 08:10.
baltazar jest offline