Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-10-2009, 17:11   #104
Petros
 
Reputacja: 1 Petros jest na bardzo dobrej drodzePetros jest na bardzo dobrej drodzePetros jest na bardzo dobrej drodzePetros jest na bardzo dobrej drodzePetros jest na bardzo dobrej drodzePetros jest na bardzo dobrej drodzePetros jest na bardzo dobrej drodzePetros jest na bardzo dobrej drodzePetros jest na bardzo dobrej drodzePetros jest na bardzo dobrej drodzePetros jest na bardzo dobrej drodze
"Śniadanie chyba zbyt wystawne jak na to miejsce. Zapewne próbuje nas w ten sposób zachęcić do współpracy. Wielki przyjaciel się znalazł. Najpierw "won do celi" a potem "przepraszam, możecie mi pomóc?". Obyś się udławił obłudniku. Och Sigmarze chroń mnie przed takimi ludźmi..."

Ezekiel odmówił krótką modlitwę przed posiłkiem, po czym na słowa kapitana o jakichś opowieściach zabrał głos:

- Całe moje życie spędziłem na przygotowywaniu się do pełnienia służby Panu naszemu - święte niech będzie Jego imię - więc obawiam się, że nie mam żadnych ciekawych historii do przedstawienia. Żadnych prócz jednej...

"Większość ludzi myśli, że czas jest jak rwąca rzeka, nieubłagalnie płynąca w jednym kierunku. Mylą się jednak, bowiem czas jest jak ocean podczas sztormu. Jego wzburzone fale mogą Cię ponieść dosłownie wszędzie, lub wciągnąć Cię w ciemną otchłań, z której nie ma już powrotu. Niegdyś poprzysiągłem sobie, że będę robił wszystko co w mej mocy, aby płynąć w obranym przez siebie kierunku. Dziś jednak złamię tę obietnicę…
Wiele księżyców upłynęło odkąd zostawiłem miasteczko Ravenstein za sobą. Od tamtej pory staram się zapomnieć o grozie, jaką ujrzałem w lesie, na zachód od mego domu i pokręconych koszmarach nawiedzających mnie każdej nocy…
Ravenstein było niewielką, liczącą ok. 400 dusz mieściną. Niebyła to zapadła dziura jak wielu mogłoby sądzić. Zbudowane z kamienia budynki otoczone były szkieletem z dębowych desek, a ich drewniane dachy pokryte były czerwoną dachówką. Ulice natomiast również odchodziły od standardów imperialnych miasteczek, bowiem nie były wydeptane, lecz brukowane.
Moi rodzice nie mieszkali jednak w samym miasteczku, lecz obok, po drugiej stronie rzeki Lug. Żyli w skromnej, drewnianej chatce na skraju lasu. Moja rodzina od pokoleń zajmowała się łowiectwem. Nic więc dziwnego, że wymagano ode mnie bym tą tradycję kontynuował zostając łowcą. Większość dzieciństwa spędziłem w lesie ucząc się od ojca jak w nim przetrwać. Wychowywany byłem w typowo łowieckim stylu. Miałem być indywidualistą o bystrym umyśle, rozwiniętych zmysłach i umiejętnościach radzenia sobie w trudnych warunkach. Dorastałem wśród natury, która była mi prawdziwą i jedyną przyjaciółką. Odpowiadało mi to, bowiem kochałem szum lasu, śpiew ptaków i zapach trawy po deszczu.
Gdy osiągnąłem odpowiedni wiek i zadowalający poziom umiejętności zostałem tropicielem dostarczającym mięso, skóry i tłuszcz miejscowemu rzeźnikowi. Robota nie była zbytnio męcząca i dawała wiele przyjemności, tym bardziej, że pomagał mi w niej Kadar – Wilczarz Albioński, którego dostałem od ojca. W ten sposób zarabiałem na siebie i na psa. Kadar był mi bratem. Przez lata nasza więź stawała się coraz mocniejsza, co w przyszłości miało nieraz zaowocować...
Rok 2514 był punktem zwrotnym w moim krótkim życiu. Było to w dzień moich osiemnastych urodzin, a dokładniej wieczorem. Moi rodziciele postanowili się wybrać na spacer do lasu. Byłem już do tego przyzwyczajony, więc nie oponowałem. Minęła godzina, dwie, trzy a oni nie wracali. Zacząłem się trochę martwić, w końcu las nie należał do szczególnie bezpiecznych miejsc, zwłaszcza nocą. Wziąłem więc Kadara i wyruszyłem na poszukiwania.
Morrslieb był w pełni, a jego zielonkawy blask oświetlał nam drogę. Księżyc Chaosu napawał mnie niepokojem. Kadara również, gdyż sierść na jego karku zjeżona była jak u jeżozwierza. Dotarliśmy z Kadarem do niewielkiej leśnej polany. Ujrzeliśmy tam kilkunastu mieszczan, moich rodziców oraz budzące strach i obrzydzenie człekokształtne istoty. Nie opiszę tego, co się tam działo. Nie był to widok przeznaczony dla oczu zwykłego śmiertelnika…
Bałem się. Kadar też się bał, gdyż zaczął warczeć. Zaskakujące jak wielką empatię czuję z tym psem. W pewnym momencie mój instynkt się odezwał. Krzyczał do mnie rozpaczliwie „Biegnij! Zabierz Kadara i biegnij!”. Cóż miałem zrobić? Pobiegłem. Biegłem w kierunku domu. Biegłem tak szybko jakby ścigała mnie horda wygłodniałych demonów. Byłem przerażony do szpiku kości. Wiedziałem, że to tylko kwestia czasu nim plugawa tajemnica ujrzy światło dzienne. Wiedziałem, że Czarne Płaszcze zwęszą trop, a wówczas zapłoną stosy. Nie chciałem umrzeć. Wiedziałem, że cokolwiek się stanie ja muszę przetrwać. Tego byłem od dziecka uczony i to tylko trzymało mój umysł we względnym porządku. Chęć przetrwania.
Dobiegłem do domu. Zrobiłem to, co było konieczne. Przebrałem się w szaty podróżne, spakowałem do plecaka najpotrzebniejsze rzeczy, zabrałem Kadara i czym prędzej odszedłem. Wyrzekłem się rodziny, swego domu, nawet własnego imienia. Przybrałem imię Wędrowca i ruszyłem w świat. Zwiedziłem już połowę Imperium. Dotarłem nawet do Bretonii. Wędruję już od wielu lat w poszukiwaniu…no właśnie czego? Może samego siebie? Tego nie wiem…
Będąc w Krainie Cnotliwych Rycerzy doświadczyłem wielu przygód. Zarówno tych przyjemnych jak i tych mniej przyjemnych. To właśnie tam poznałem Ją…
Rok temu podróżowałem przez Księstwo Artois wraz z grupą bretońskich przemytników. Znaczną część Artois zajmuje Las Arden. Imperialne lasy znane są z hord zwierzoludzi, bretońskie natomiast z wszelkiej maści banitów i rozbójników. Nie martwiłem się tym jednak. Może liczyłem na uśmiech Ranalda? Sam nie wiem. Ranald jednak potwornie sobie ze mnie zadrwił, gdyż moi towarzysze i ja zostaliśmy złapani. Czułem już wcześniej, że coś jest nie tak jak być powinno, lecz to zignorowałem…
Pojawili się nagle. Wyszli z krzaków, zeskoczyli z gałęzi drzew. Nie zdążyliśmy nawet kiwnąć palcem a już byliśmy związani i załadowani na własne wozy. Po jakiejś godzinie jazdy dotarliśmy do obozu, gdzie mieliśmy przeczekać jakiś czas. Nie wiem co chcieli z nami zrobić. Wydaje mi się, że mieliśmy być sprzedani handlarzom niewolników – bardzo popularne rozwiązanie wśród bretońskich oprychów.
W obozie dostrzegłem dwie kobiety, bliźniaczki. Obie uderzająco piękne, obie w jakiś sposób…inne. Gdy byłem trzymany w niewoli miałem okazję poznać je dosyć…dogłębnie. Erica i Anna LeCroix – tak się nazywały. Obie były mną zainteresowane, lecz moją uwagę zwróciła Erica. Cały czas mam przed oczyma jej długie, pachnące kasztanowe włosy, zniewalające, zadziorne spojrzenie, piękny uśmiech ukazujący równe, śnieżnobiałe zęby i jasną, gładką jak jedwab skórę. Czułem coś do niej, nie da się ukryć. Przez kilka dni było miło, lecz sielanka nie trwała długo…
Dzięki bliźniaczkom zostaliśmy wypuszczeni. Przemytnicy chcieli jechać dalej, ja się wahałem. Głos rozsądku wziął jednak górę nad sercem. Nie byłem w stanie wiązać się z Ericą, krzywdząc tym samym Annę. Nie byłem w stanie żyć w związku będąc tym, kim jestem. Wróciłem więc na szlak. Odszedłem, nic Jej o tym nie mówiąc. Po Erice pozostały mi tylko wspomnienia oraz naszyjnik, który mi podarowała dzień przed moim odejściem. Wciąż o niej myślę, lecz wiem, że postąpiłem słusznie. Oszczędziłem wielu cierpień zarówno jej jak i Annie.
Teraz coś mrocznego skrywa się we mnie…czuję to. Prowadzi mnie na wschód zapewniając, że moje zbawienie leży tam, gdzie się wszystko zaczęło. Choć znam drogę, nie wiem jakie niebezpieczeństwa pojawią się, by przeszkodzić mi w mej podróży. I wiem, że dojechawszy na miejsce, lepsza część mojej duszy pozostanie w tyle...na zawsze…"


-Ta opowieść wprawdzie nie tyczy się mnie samego, lecz była opowiedziana przez bliskiego mi człowieka, mego przybranego ojca.

Skończywszy napił się i zajął własnymi myślami.
 

Ostatnio edytowane przez Petros : 19-10-2009 o 17:14.
Petros jest offline