Wątek: Łaska wyboru
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-10-2009, 21:03   #112
baltazar
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Chłopak był tylko cieniem samego siebie. Wstyd nie pozwalał mu spojrzeć nikomu w oczy. On wielki wojownik… cholerny błędny rycerz dał się pokroić jak pierwszy lepszy młokos. Jestem rycerzem, muszę mieć miecz! Dudniło mu w głowie, gdy odbierał miecz Bobby. Gówno prawda, taki z niego rycerz jak z koziej dupy katapulta. Jest niczym więcej jak wioskowym głupkiem, który uwierzył w mrzonki starca… Starca, który sam zmarł bez przyjaciół, bez dachu nad głową. Z zimna i deszczu. Starca, który spoczął w bezimiennym grobie, o którym nikt nie wie. Mogiły, do której nikt nie trafi, aby pomodlić się za spokój jego duszy. Starca postrzeganego przez innych za wariata i obłąkańca… Któż inny mógłby chcieć przygarnąć takiego nieudacznika, jakim był Albert. Nawet właśni rodzice się go wyrzekli. Nie mieli najmniejszej ochoty go wychowywać. Nigdzie nie potrafił na dłużej zostać, wszędzie wcześniej czy później wpakowywał się w kłopoty… Tylko przy innym straceńcu zagrzał miejsca. Jednak chwilę po jego stracie wpakował się w problemy zaprzepaszczając jedyną szansę… Ba ledwo cień szansy na przypieczętowanie przyjęcia go do rycerskiego stanu przez innych rycerzy… na turnieju. Mrzonki, całe jego nędzne życie to cholerne mrzonki…

Wyglądał jakby stratowało go stado koni. Powłóczył nogami nie mając siły popatrzeć gdzieś dalej jak za czubek swojego buta. Cały był pooblepiany zakrzepłą krwią. Twarz i włosy to jeden skrzep, brud oraz kurz. Rozbity łuk brwiowy zalewał powiekę i prawie cały policzek. Opuchlizna sprawiła, iż nie widział za wiele na prawe oko. Koszula na lewym boku była aż twarda od zaschniętej krwi. Połamany bełt wszedł prawie na całej swojej długości… marne szanse by kiedykolwiek wyszedł. Niezliczona ilość siniaków i zadrapań… to wszystko nic w porównaniu ze spustoszeniem w nim.

Gdyby miał dość siły to usiadłby tu gdzie stoi i umarł tak by nie bluźnić swoim istnieniem… ale nie! Nawet na to go nie było stać. Szedł powodowany jakimś owczym pędem… za resztą grupy. Noga za nogą, krok za krokiem podpierając się ściany. Bał się podnieść głowę. Wiedział, że w spojrzeniach innych wyczyta drwinę. Każdy szept, każdy gest zdawał się być potwierdzeniem jego myśli. W oczach innych musiał być tylko żałosnym głupcem. Jego hardość i buta kosztowała krasnoluda życie, a Bobby ciężką ranę. Wszyscy o tym doskonale wiedzieli… czekał tylko na to aż ktoś splunie mu w twarz.

Wszystko go zawiodło. Nie mógł liczyć ani na swoje mięśnie, ani na swój umysł. Nawet nie miał honoru i godności. Kim on był kradnąc broń i to kobiecie… nie wspominając już o zachowaniu w stosunku do Vestine. Nic dziwnego, że bogowie nie chcieli na niego spoglądać życzliwie… Sigmar nie dał mu dostatecznie siły do walki, a Morr nie pozwolił mu wejść do swojego królestwa. Oczywiście tylko błazen taki jak on mógł się spodziewać czegoś innego! Głupiec, który pozwolił siłą mroku się omamić… prawie się pokłonił fałszywym bogom.



***

Świeże powietrze. Słońce, niebo, chmury i morze... Udało im się! Radość otaczała Alberta – pożal się boże rycerza. Ale on tkwił dalej tam, u szczytu tych cholernych schodów… pod posągiem… dalej był więźniem. Więźniem samego siebie, swoich demonów… lęku przed tym, że może nie sprostać pokładanemu w nim zaufaniu. Jedynego człowieka, który podjął trud pokazania mu jak można godnie przeżyć swoje dni.

Ciepłe promienie słońca wyciągały rękę do niego…

Usiadł na jakimś kamieniu, przez chwilę obserwował krążące w pobliżu ptaki. Gdy zmęczony kark odmawiał posłuszeństwa i głowa opadała widział jak fale łapczywie ogarniają jego buty. Siedział tak parę chwil. Głosy innych docierały do niego jakby z oddali… jakby zza ściany. Trwał tak jak słup soli nie reagując nawet na swoje imię. Tylko tak sobie siedział i wpatrywał się w dal nieobecnym wzrokiem.

Będę bronić słabych i niewinnych… To zaproszenie do gildii... Zwróć, co mi ukradziono… Nie pozwolę Cię skrzywdzić… Sigmarze, daj mi siłę na przybycie chaosu… Mały, nie zostawimy cię… Rycerz musi mieć miecz… Przetaczały się przez jego głowę myśli, którego pochodzenia sam nie był pewien. Które było jego, a które zdawały się być tylko jego?

Jeżeli chciał doprowadzić sprawę do końca to musiał dostać się do Piskorza. Właściwie to chciał tylko się położyć i spać, ale ostatnie godziny pokazały gorzką prawdę, co się dzieje jak Albert robi, co chce… a nie, co powinien. Tylko czy powinien starać się dostać do tego typa, a przede wszystkim do tego, co wyniósł ze świątyni! Nie wiedział czy poddaniem się byłby pozostawienie tego jak jest i oddalenie się od tego miejsca najdalej jak można czy podążanie tropem, jaki mieli. Mógł jeszcze iść do świątyni i tam szukać pomocy… lub śmierci.

Popatrzył na jego towarzysz. Nie wiedział, czego chcą. Którędy droga im będzie wieść. Bezsprzecznie muszą odpocząć i nabrać trochę sił… Musi zmyć z siebie ostatnie dni… zrobić wszystko by je wymazać. Jak mawiał sir Duncan rycerz jest tak samo prawy jak czysty. Od czegoś trzeba zacząć…

Z trudem wstał. Jego ciało liczyło, że ta krótka chwila odpoczynku potrwa znacznie dłużej. Albert wiedział, że jak teraz nie wstanie to nie będzie za parę minut nie ruszy się wcale. Skierował się nad sam brzeg… odszedł od grupy. Po przejściu kilkudziesięciu kroków trafił na spokojniejszą wodę. Osłonięta dwoma skałami strzegącymi niczym dwa gargulce spokoju tego miejsca. Był w takim stanie, że większe fale mogłyby go powalić, ale tutaj powinno mu się udać obmyć…

Z mozołem pozbawił się ubrania. Gdy ściągał buty łzy ciekły mu z oczu jak dziecku… mordęga. Gdy już został w samej bieliźnie ostrożnie niczym starzec zbliżył się do wody i powoli zagłębiał się w jej toń. Chłód wody wywołał dreszcz. Słona woda zapiekła w ranach. Gdy woda sięgała mu już do pasa zatrzymał się i przepłukał urwany z koszuli rękaw. Następnie bardzo powoli i delikatnie spróbował obmyć rany. Kawałek po kawałku zmywał z siebie więzienny kurz i krew…

Wrócił po resztki koszuli. Solidnie ją opłukał, o praniu nie było mowy. Nie miał na to już siły. Położył się na rozgrzanej skale… tylko na chwilę. Pozwolił, aby słońce i wiatr wysuszyły jego poranione ciało… Krzyk rybitw przywrócił go do rzeczywistości. Podjął trud ubrania się i powrotu.

***

Gdy dołączył do reszty miał prowizorycznie obwiązany korpus mokrą koszulą. A wysokie buty do jazdy okazały się dla niego zbyt trudnym przeciwnikiem. Musiał je, zatem nieść. Widząc jak dwie mewy walczą o jakąś rybę przypomniał sobie, że od wielu godzin nie miał nic w ustach… jednak nie był pewien czy byłby w stanie coś przegryźć. Jego dziewiętnastoletni organizm oznajmił mu, że ma go głęboko i się zbuntował. Musiał odpocząć.

Już nie miał nawet siły powtarzać naokoło, że nic mu nie jest. Jego mózg nie miał siły by próbować sobie przypomnieć jak się wydostali z jaskini… teraz potrzebował już tylko suchego kawałka ziemi, na której mógłby się położyć i spać aż świat będzie lepszy… aż całe zło zniknie…
 

Ostatnio edytowane przez baltazar : 19-10-2009 o 21:06.
baltazar jest offline