Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 18-10-2009, 23:59   #111
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Naprawdę starcie nie było dobre. Dostrzegł właściwie to później. Część została, część przeżyła, niech to gęś. Potem nagły huk, ruch skał, szalony odskok oraz wpatrywanie się przerażonymi oczyma na cały ten niesamowity zgiełk. Nagle uniesiony kurz wyrzucony w powietrze tysiącami przesuwających się cetnarów skał, huk przypominający walenie się murów miejskich po uderzeniu tarana, zaskoczenie, niepewność, nagła niewiadoma. Potem znowu ucieczka.

Ranna Angelique. Szkoda. Wprawdzie piraciła wcześniej, ale póki co była towarzyszem broni. Zakonnicy Sokoła szanują takich. Kiedyś, któż wie, może spotkają się naprzeciw siebie. Wtedy możliwe, że spróbuje dziewczynę zabić. Bowiem, jeżeli ucieczka odniesie sukces, nie planował specjalnie siedzieć przy reszcie drużyny. Niby po co? Nie znali się. Nie mieli nic do siebie. Nie mogli sobie ufać. Tutaj wspólny cel ogniskował ich wysiłki, ale po wyjściu … każdy sobie rzepkę skrobie. Mieli swoje rodziny, plany … ale jedno było pewne, trzeba było uciec dalej, poza władzę Pleven. Oznaczało to konieczność dostania się na statek, bo wędrówka lądem chyba byłaby większym hazardem, niż starcie ze skavenami. Chyba, ze większą grupą. Ale skąd taką grupę wziąć? Za to statki odpływały często. Wsiąść na jakiś kierujący się do Estalii,czy Tilei. Kapitanowie ciągle poszukiwali majtków za jakieś parszywe pieniądze. Nająć można by się, potem zaś wysiąść.

- Haha – niemal roześmiał się do swoich myśli. Póki co jeszcze byli w podziemiach, niedawno zaś rozegrała się bitwa. Jednak takie fantazjowanie nieco ukoiło wzburzenie. Podszedł do czarodziejki, kiedy akurat była sama. Musiał jej coś wyjaśnić oraz naprawdę przeprosić.
- Ves, przepraszam. Trochę mi się wyrwało z tą czarodziejką. Mogę ci obiecać, że nie mam jakichkolwiek obiekcji, co do czarodziejstwa i jeżeli ktoś z grupy miałby jakieś wąty, będę cię bronił. Nawet, jeżeli byłaby to twoja znajoma Bobby.
Tak uczyniłby. Skoro wepchnął ją w kłopoty, nie chciał zostawić samej. Miał jednak nadzieję, że Angelique da się jakoś przekonać. Wyglądała wprawdzie na upartą dosyć, ale też mającą sporo oleju w swojej głowie.
Vestine słysząc te słowa uśmiechnęła się krzywo
- Niepotrzebnie to powiedziałeś, posiadanie takich umiejętności jak moje nie jest dobrze postrzegane. Należy Ci się w ucho. Niemniej dzięki, oby się twoja pomoc nie przydała.
Pochylił się.
- Rozumiem. Ucho jest twoje. Bij - powiedział poważnie. - Nie pomyślałem. Przeważnie nie jestem taki ... głupio roztrzepany. Mam nadzieję, że zdołam cię kiedyś o tym przekonać.
- Przestań, nie wiesz co mówisz. Możesz nie wierzyć w moje mięśnie, ale wychowałam się w dokach. Ale podejmuję rękawicę, spróbuj mi udowodnić, że nie jesteś tylko głupio mielącym ozorem przystojniakiem z Estalii.

- To dziwne
- nagle zastanowił się - pierwszy raz nazwał mnie ktoś przystojniakiem. Ech, nieładnie nabijać się z chłopaka ubranego wyłącznie w podarte spodnie - niby powiedział wesoło, ale twarz miał spiętą. - Nie zajmuję się wyłącznie mieleniem jęzorem. Przed chwilą zadźgałem gościa. Szlag! Jestem wojakiem, jednak ten nie miał złego spojrzenia. Był Estalijczykiem, jak ja, a jednocześnie strażnikiem. Wiem, ze muszę uciec, ze musimy uciec - poprawił - żeby zaś uciec, musimy czasem zabijać. Ale ten nie miał złych oczu. Niech to gęś!
Przez chwilę wpatrywała się w mężczyznę z szeroko otwartymi ze zdumienia oczyma.
- Urrir też nie miał złych oczu ... Callisto, weź się w garść, proszę. Nie możemy sobie teraz pozwolić na takie myśli. Nikt z nas nie ma złych oczu, a jednak Bachmann nie miał najmniejszych skrupułów, żeby nas wykorzystywać w kopalni czy się nami zabawiać ... w inny sposób.
- Wiem, wiem. Tak trzeba, ale, szczerze ci powiem, ze to ... no wiesz. Trzebaby właściwie było, zrobiłbym jeszcze raz, ale oby nigdy tacy ludzie nie stawali na mej drodze. Czuję się po tym, jakbym zjadł gobliniego kapcia
- splunął. - Jak twoje ręce? - Nagle zmienił temat.
- Żyjemy Callisto, żyjemy mimo wszystko - uśmiechnęła się, choć gdzieś w tym uśmiechu czaiło się zmęczenie i smutek. - Bez zmian, obawiam się. Ale okazuje się, że długotrwały ból można do pewnego stopnia ignorować.
- Pokaż dłonie, mam pewien pomysł. Właściwie wpadłem przed chwilą. Mamy przecież coś, co przyniesie ci ulgę. Głupio, że nie pomyślałem wcześniej. Oliwa, która służy normalnie do smarowania ciała oraz łagodzenia. Normalnie wolałbym smalec, ale oliwa także pomoże.
- Oliwa? W moich stronach otwarte rany zasypuje się czystym piaskiem. Jesteś pewien?
- Piaaaaaaskiem
? - aż się zachłysnął. - Jak piasek może być czysty? Och - machnął ręką - widocznie mieszkaliśmy zupełnie gdzie indziej. Estalijczycy bowiem rany oparzeniowe smarują smalcem oraz zalewają właśnie oliwą. Kilku konowałów wojskowych, którzy służyli w garnizonie Margitty tak twierdziło. Kiedy mój koleżka oparzył się podczas ratowania płonącego magazynu, dokładnie właśnie tak mu pomagali. Zresztą także my, giermkowie, zalewaliśmy oliwa i smalcem, jakieś małe oparzenia. Nie jestem felczerem. Nie wiem na pewno, ale tak u nas robili. Nie chcę, żebyś cierpiała.
- Póki co i tak nie mamy piasku. Mogę spróbować, co mi tam. Bardziej boleć nie będzie.
- Wobec tego nastaw dłonie
- spojrzał na jej biedne, pokaleczone ręce i delikatnie polał. Najpierw na próbę, jakieś mniej poparzone miejsce. Wprawdzie dotyk oliwy powinien koić, ale któż tam wie, jak to jest z dziwnymi ranami magów. Jeśli przyniosłoby to oczekiwany efekt, planował kontynuować.

Przez chwile wydawało się, że dziewczyna skrzywiła się jeszcze mocniej oraz zagryzła wargi. Chłopak przestał, po chwili zaś, ku jego zadowoleniu na jej twarzy objawił się niewielki uśmiech i jakby ulga. Skinęła, a on powoli i ostrożnie kontynuował. Po chwili, gdy dłonie miała już posmarowane i przeszedł pierwszy szok, a delikatna pieszczota tłustej oliwy przyniosła nieco ukojenia, zapytał cichutko.
- To przedtem, wiesz, te skały. To twoja robota?
- Nie
- w jej głosie słyszalne było wahanie. - To była magia, ale to nie ja ...
- Słuchaj, może to głupie, ale czy to oznacza, że wśród nas jest jeszcze jeden czarodziej? Bowiem przecież to nie był przypadek.
- To takie... dziwne miejsce, że nie trzeba widzieć wiatrów, żeby uwolnić coś złego.
- Co prawda, to prawda. Szaleństwo. Dziwaczne łzy, jakieś omamy, ale nie wierzę takim przypadkom. Zauważ, że idealnie trafiło. Wierzysz w takie cuda? Jakby ktoś tym sterował. Jeżeli zaś sterował, to kto? Ktoś nasz? Bowiem niby kto jeszcze?
- Nie sądzę, żeby ktokolwiek z nas był w stanie zapanować nad czymś tak potężnym. Ja sama czułam czyjąś obecność. Może coś, ktoś nas tu ściągnął?
- Taaak
? - mruknął. - To wiesz co ja ci powiem. Nie chce być niczyja marionetką. Uciekajmy czym prędzej.
Akurat identycznie myśleli na ten temat. Wolność oraz swoboda, by uciec gdziekolwiek daleko, gdzie nie będzie łajdaków kopalnianych oraz tej magicznej siły, której istnienie sugerowała czarodziejka.

***

Morze! Wyjście! Ucałował skałę, a potem każdego był gotów, kto się nawinął pod rękę! Morze. Krzyk mew niczym muzyka wypełniał uszy wtórując szumowi fal. Poranne słońce oświetlało wybrzeże. Oczy przyzwyczajone do ciemności poraził nagły blask. Jasny niezwykle, jednocześnie zaś niosący szaloną radość. Pęknięte żebra przestawały boleć, zmęczone nogi stawały się lekkie, usta się wypełniły uśmiechem.


Wyszli. Nowa sytuacja rodziła nowy problem.
Vestine akurat znalazła się pod ręką.
- No i co? Wschód, zachód, a może na trakt? - zapytał darząc inteligencje czarodziejki dużym uznaniem. Zresztą, tak samo chciał rozważyć sprawę z resztą grupki uciekinierów.
- Albert potrzebuje lekarza. Z resztą nie tylko on, ty także … oraz inni ... - powiedziała patrząc na Bobby i Kurta. - Podejdźmy na jakieś wzniesienie, gdzieś z zasięgu wzroku musi być jakaś cywilizacja.
- Tak ... Albert
- czarodziejka dbała o swojego opiekuna. Ale miło, że pamiętała także o innych. Jej zresztą także przydałby się. Oliwa mogła koić przyspieszając gojenie, ale fachowiec powinien obejrzeć jej dłonie. - Rzeczywiście. To chyba raczej Pleven. Tam jest jakiś doktor. Może zresztą władze nie spodziewają się, że jesteśmy takimi idiotami i wleziemy lwu dokładnie do samej paszczy. Zresztą musimy uciec z tych ziem, najlepiej statkiem, bowiem lądem to ryzyko. Daleko, niebezpiecznie. Ech, najpierw musimy zdobyć jakieś ciuch, jedzenie, picie oraz zdjąć te kajdany.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 19-10-2009 o 06:56.
Kelly jest offline  
Stary 19-10-2009, 21:03   #112
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Chłopak był tylko cieniem samego siebie. Wstyd nie pozwalał mu spojrzeć nikomu w oczy. On wielki wojownik… cholerny błędny rycerz dał się pokroić jak pierwszy lepszy młokos. Jestem rycerzem, muszę mieć miecz! Dudniło mu w głowie, gdy odbierał miecz Bobby. Gówno prawda, taki z niego rycerz jak z koziej dupy katapulta. Jest niczym więcej jak wioskowym głupkiem, który uwierzył w mrzonki starca… Starca, który sam zmarł bez przyjaciół, bez dachu nad głową. Z zimna i deszczu. Starca, który spoczął w bezimiennym grobie, o którym nikt nie wie. Mogiły, do której nikt nie trafi, aby pomodlić się za spokój jego duszy. Starca postrzeganego przez innych za wariata i obłąkańca… Któż inny mógłby chcieć przygarnąć takiego nieudacznika, jakim był Albert. Nawet właśni rodzice się go wyrzekli. Nie mieli najmniejszej ochoty go wychowywać. Nigdzie nie potrafił na dłużej zostać, wszędzie wcześniej czy później wpakowywał się w kłopoty… Tylko przy innym straceńcu zagrzał miejsca. Jednak chwilę po jego stracie wpakował się w problemy zaprzepaszczając jedyną szansę… Ba ledwo cień szansy na przypieczętowanie przyjęcia go do rycerskiego stanu przez innych rycerzy… na turnieju. Mrzonki, całe jego nędzne życie to cholerne mrzonki…

Wyglądał jakby stratowało go stado koni. Powłóczył nogami nie mając siły popatrzeć gdzieś dalej jak za czubek swojego buta. Cały był pooblepiany zakrzepłą krwią. Twarz i włosy to jeden skrzep, brud oraz kurz. Rozbity łuk brwiowy zalewał powiekę i prawie cały policzek. Opuchlizna sprawiła, iż nie widział za wiele na prawe oko. Koszula na lewym boku była aż twarda od zaschniętej krwi. Połamany bełt wszedł prawie na całej swojej długości… marne szanse by kiedykolwiek wyszedł. Niezliczona ilość siniaków i zadrapań… to wszystko nic w porównaniu ze spustoszeniem w nim.

Gdyby miał dość siły to usiadłby tu gdzie stoi i umarł tak by nie bluźnić swoim istnieniem… ale nie! Nawet na to go nie było stać. Szedł powodowany jakimś owczym pędem… za resztą grupy. Noga za nogą, krok za krokiem podpierając się ściany. Bał się podnieść głowę. Wiedział, że w spojrzeniach innych wyczyta drwinę. Każdy szept, każdy gest zdawał się być potwierdzeniem jego myśli. W oczach innych musiał być tylko żałosnym głupcem. Jego hardość i buta kosztowała krasnoluda życie, a Bobby ciężką ranę. Wszyscy o tym doskonale wiedzieli… czekał tylko na to aż ktoś splunie mu w twarz.

Wszystko go zawiodło. Nie mógł liczyć ani na swoje mięśnie, ani na swój umysł. Nawet nie miał honoru i godności. Kim on był kradnąc broń i to kobiecie… nie wspominając już o zachowaniu w stosunku do Vestine. Nic dziwnego, że bogowie nie chcieli na niego spoglądać życzliwie… Sigmar nie dał mu dostatecznie siły do walki, a Morr nie pozwolił mu wejść do swojego królestwa. Oczywiście tylko błazen taki jak on mógł się spodziewać czegoś innego! Głupiec, który pozwolił siłą mroku się omamić… prawie się pokłonił fałszywym bogom.



***

Świeże powietrze. Słońce, niebo, chmury i morze... Udało im się! Radość otaczała Alberta – pożal się boże rycerza. Ale on tkwił dalej tam, u szczytu tych cholernych schodów… pod posągiem… dalej był więźniem. Więźniem samego siebie, swoich demonów… lęku przed tym, że może nie sprostać pokładanemu w nim zaufaniu. Jedynego człowieka, który podjął trud pokazania mu jak można godnie przeżyć swoje dni.

Ciepłe promienie słońca wyciągały rękę do niego…

Usiadł na jakimś kamieniu, przez chwilę obserwował krążące w pobliżu ptaki. Gdy zmęczony kark odmawiał posłuszeństwa i głowa opadała widział jak fale łapczywie ogarniają jego buty. Siedział tak parę chwil. Głosy innych docierały do niego jakby z oddali… jakby zza ściany. Trwał tak jak słup soli nie reagując nawet na swoje imię. Tylko tak sobie siedział i wpatrywał się w dal nieobecnym wzrokiem.

Będę bronić słabych i niewinnych… To zaproszenie do gildii... Zwróć, co mi ukradziono… Nie pozwolę Cię skrzywdzić… Sigmarze, daj mi siłę na przybycie chaosu… Mały, nie zostawimy cię… Rycerz musi mieć miecz… Przetaczały się przez jego głowę myśli, którego pochodzenia sam nie był pewien. Które było jego, a które zdawały się być tylko jego?

Jeżeli chciał doprowadzić sprawę do końca to musiał dostać się do Piskorza. Właściwie to chciał tylko się położyć i spać, ale ostatnie godziny pokazały gorzką prawdę, co się dzieje jak Albert robi, co chce… a nie, co powinien. Tylko czy powinien starać się dostać do tego typa, a przede wszystkim do tego, co wyniósł ze świątyni! Nie wiedział czy poddaniem się byłby pozostawienie tego jak jest i oddalenie się od tego miejsca najdalej jak można czy podążanie tropem, jaki mieli. Mógł jeszcze iść do świątyni i tam szukać pomocy… lub śmierci.

Popatrzył na jego towarzysz. Nie wiedział, czego chcą. Którędy droga im będzie wieść. Bezsprzecznie muszą odpocząć i nabrać trochę sił… Musi zmyć z siebie ostatnie dni… zrobić wszystko by je wymazać. Jak mawiał sir Duncan rycerz jest tak samo prawy jak czysty. Od czegoś trzeba zacząć…

Z trudem wstał. Jego ciało liczyło, że ta krótka chwila odpoczynku potrwa znacznie dłużej. Albert wiedział, że jak teraz nie wstanie to nie będzie za parę minut nie ruszy się wcale. Skierował się nad sam brzeg… odszedł od grupy. Po przejściu kilkudziesięciu kroków trafił na spokojniejszą wodę. Osłonięta dwoma skałami strzegącymi niczym dwa gargulce spokoju tego miejsca. Był w takim stanie, że większe fale mogłyby go powalić, ale tutaj powinno mu się udać obmyć…

Z mozołem pozbawił się ubrania. Gdy ściągał buty łzy ciekły mu z oczu jak dziecku… mordęga. Gdy już został w samej bieliźnie ostrożnie niczym starzec zbliżył się do wody i powoli zagłębiał się w jej toń. Chłód wody wywołał dreszcz. Słona woda zapiekła w ranach. Gdy woda sięgała mu już do pasa zatrzymał się i przepłukał urwany z koszuli rękaw. Następnie bardzo powoli i delikatnie spróbował obmyć rany. Kawałek po kawałku zmywał z siebie więzienny kurz i krew…

Wrócił po resztki koszuli. Solidnie ją opłukał, o praniu nie było mowy. Nie miał na to już siły. Położył się na rozgrzanej skale… tylko na chwilę. Pozwolił, aby słońce i wiatr wysuszyły jego poranione ciało… Krzyk rybitw przywrócił go do rzeczywistości. Podjął trud ubrania się i powrotu.

***

Gdy dołączył do reszty miał prowizorycznie obwiązany korpus mokrą koszulą. A wysokie buty do jazdy okazały się dla niego zbyt trudnym przeciwnikiem. Musiał je, zatem nieść. Widząc jak dwie mewy walczą o jakąś rybę przypomniał sobie, że od wielu godzin nie miał nic w ustach… jednak nie był pewien czy byłby w stanie coś przegryźć. Jego dziewiętnastoletni organizm oznajmił mu, że ma go głęboko i się zbuntował. Musiał odpocząć.

Już nie miał nawet siły powtarzać naokoło, że nic mu nie jest. Jego mózg nie miał siły by próbować sobie przypomnieć jak się wydostali z jaskini… teraz potrzebował już tylko suchego kawałka ziemi, na której mógłby się położyć i spać aż świat będzie lepszy… aż całe zło zniknie…
 

Ostatnio edytowane przez baltazar : 19-10-2009 o 21:06.
baltazar jest offline  
Stary 19-10-2009, 21:33   #113
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Szczęk broni przecinał raz za razem powietrze, odbity, zwielokrotniony echem, pomieszany z dźwiękiem walącej się groty. Wszystko to tworzyło huk wcale nie gorszy od tego, jaki zamieszkał w głowie Astrii od czasu ucieczki z właściwego poziomu kopalni. Usiadła tylko na chwilę, żeby odpocząć, ale pozostała w tej pozycji już na stałe, kuląc się coraz bardziej przy każdym nowym dźwięku, każdym kolejnym wrzasku rannych, zwycięzców i konających. Pracujący przy kopaniu Valdred był na razie bezpieczny, ale dziewczyna nie chciała nawet patrzeć na to, co działo się u wejścia, na zbliżającą się śmierć. Gdy powietrze rozdarło przeraźliwe, rozpaczliwe wycie Vestine, zatkała dłońmi uszy i przywarła do ściany, kołysząc się w przód i w tył.
Gdzieś daleko... w ciemnym borze... - zaczęła śpiewać łamiącym się głosem starą dziecięcą piosenkę.
Mieszkał sobie lisek... w norze...
Lisa lisy nie lubiły...
Choć był przecież bardzo... miły...
Mdlący dźwięk miażdżonej czaszki rozległ się w pobliżu. Astria jęknęła głośno i podjęła śpiew przez łzy, mieszając strofy i teksty, byle zagłuszyć ten okropny hałas.
Gwiazdy na niebie...
Chronią dzieci małe...
Módlmy się... dzielnie...
Urlyk chroni serca stałe...
- Dziwka! - zaryczał jakiś obcy głos. Astriata skuliła się jeszcze bardziej, choć wydawało się to niemożliwe.
Kotki śpią, kotki śpią - zaszlochała urywanym głosem;
Spij i ty, dzie-ciąt-ko...
Bój się! – wrzasnął jakiś mężczyzna, niemal nad jej głową.
Dzień minął... szczęśliwie...
Główkę utul już...
Trzask łamanego obojczyka Bobby, chrapliwy jęk Szuraka, odgłos miecza Callisto wbijającego się w ciało żołnierza...
Świecy blask... dopala się...
Cisza jest... więc...
... ... spokojnie ...
... spij... ...
mamo...
mamo...
mamo...

Astria kiwała się czując pustkę w głowie. Odgłosy walki, odrzucanych kamieni i walącego się korytarza było coraz głośniejsze, a ona nie miała nic, żeby je zagłuszyć.
mamo... mamo... mamo...
MAAAMOOOOO!!!
Pierwotny, dziecięcy zew wydarł się z gardła dziewczyny. Nie przebił on odgłosów walki czy łomotu padających głazów, ale zagłuszył myśli Astrii i to wystarczało. Tak na prawdę nie miała kochanej matki, którą by mogła wzywać w chwili strachu. Jednak chyba każdy człowiek, każde stworzenie wzywało w takim momencie swoją rodzicielkę. No, może z wyjątkiem kochanków... Astria krzyczała więc, szlochając i zaciskając oczy, dopóki silne ramiona brata nie porwały jej i nie pociągnęły wgłąb otwartego na nowo korytarza.

***

Szła i szła, szła i szła poruszając nogami jak automat, w dłoni ściskając tę dziwaczną perłę. Wiatry magii - jeśli w ogóle tam jakieś były - zginęły w zwierzęcym przerażeniu. Walące się skały, krew towarzyszy znacząca trasę ich przejścia, poobcierane stopy, ciężar każdego kroku, podnoszenie stóp raz za razem... Gdy wreszcie oślepił ją blask nadmorskiego słońca nie mogła uwierzyć, że to już koniec. Uciekinierzy rozleźli się po plaży rozmawiając, snując plany i opatrując rany; a Astriata klapnęła ciężko na kamień i ukryła twarz w dłoniach. Na policzku poczuła twardy dotyk perły. Zamachnęła się, żeby ją wyrzucić lecz nie miała siły tak na prawdę unieść ręki.
Zapłakała. Nie chciała myśleć co dalej, to, że uciekli z kopalni nie docierało do niej; wydawało jej się, że wyjście z podziemi nic nie zmieniło, że dalej nie mają się gdzie podziać a w wylocie jaskini zaraz pojawią się ludzie Bachmana, albo ich martwi towarzysze. Myśli plątały się we łzach, gubiąc logiczny ciąg.

- Ch...chcę do domu... - kolejny szloch targnął jej ciałem. - Chcę do doo... ooo... mu... uuu!!!
 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 19-10-2009 o 21:40.
Sayane jest offline  
Stary 19-10-2009, 22:43   #114
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Albert chyba do szczętu ocipiał. Wyrwał jej miecz tuż przed rozpoczęciem pieprzonej jatki. Czy tak się kurwa zachowuje rycerz? Chyba są z nich gorsi skurwysyni niż Bobby mogła przypuszczać.
Zaklęła pod nosem i sięgnęła za pas, gdzie zatknęła jakiś czas temu siekierkę. Marna to broń, ale lepsza taka niż żadna. Chyba, że... los po raz kolejny wypiął na nią swoje dupsko. Siekierki nie było. Najpewniej wypadła gdzieś po drodze. Chyba nie najlepiej jej pilnowała, ale w końcu po co skoro miała brzeszczot?

Walka ją uskrzydliła, jak zawsze. Najpierw solidny kopniak w jądra i już poczuła się spełniona kiedy... na jej twarz poszybowała cholewa buta. Uchyliła się, ale palant z impetem uderzył w obojczyk. Chociaż jej śliczna buzia na tym nie ucierpiała, tyle dobrego. Jebać pękniętą kość.

Pozwolił jej podnieść miecz, jebany gentleman. Stanęła gotowa do walki. Korytarz był ciasny. Zbyt ciasny. Chwilę potańcowali zgrabnie wokół siebie, tylko brakowało skocznej muzyki. A później ją przyszpilił. Była gotowa odejść, naprawdę. Zamknęła oczy i się uśmiechnęła. Lepszy był. A skoro tak, to zasłużył by zadać to cięcie. Stała spokojna, rozluźniona właściwie.
Tyle, że ostrze nie opadło. Otworzyła oczy i zobaczyła nad sobą Szuraka. Odbił zgrabnie miecz i wtedy kamienie się posypały. Ocalenie. A Bobby pogodziła się, że już zasiądzie z Morrem przy jednym stole.

- Nie musiałeś – rzekła mu bez cienia wdzięczności. - Lepszy był.
Szurak pokiwał tylko głową. Nie oczekiwał najwyraźniej, że rzuci mu się na szyję i będzie dziękować. I dobrze, bo nie zamierzała.

Po walce złapała się za bolący bark. Kość przekuła skórę i wystawała nad jej powierzchnią. Postrzępiona. Zemdleć się chciało.
Przygryzła wargę do krwi. Fala odmiennego bólu odwiodła jej myśli od tego poprzedniego. Ruszyła przed siebie, w stronę leżącego na ziemi Alberta. Wyglądał jakby ledwo dychał, ale nie zamierzała mu darować. Podchodziła, niby spokojnie, jakby nic złego nie zamierzała. Ale zaraz zamachnęła się, z całym impetem na jaki mógł zdobyć się strudzony i wygłodzony uciekinier. Znaczy się, upiekło mu się w zasadzie. Lekko dostał. Kopniak był formalnością. Dość słabowity, ale precyzyjny. Prosto w bebechy.
Odwróciła się na pięcie i odeszła bez słowa.
Wiedziała, że on wie za co to było.

* * *

Promienie słońca powitała z niewymowną radością. A później widok morza... ten całkiem ją rozanielił. Zdjęła buty i zanurzyła w wodzie stopy. Niby mieli za sobą pościg, ale nie mogła sobie odmówić. Z boku stał Szurak, z typową dla siebie nieprzystępną miną. Trzymał się za okaleczony bok.
- Nieżle cię pociachali, tam pod ziemią. Chcesz żebym na to zerknęła? - wskazała gestem zakrwawiony brzuch.
- Nie – odparł po prostu.
- Jak chcesz.
Nie zamierzała nalegać. Odepchnęła się dłońmi od nagiej skały i zanurzyła w morskiej toni, zniknęła całkowicie pod jej powierzchnią. Otwarta rana w okolicy obojczyka szczypała dotkliwie. Słona woda nie najlepiej komponuje się z ludzką tkanką. Ale Bobby czuła błogość. Znajome uczucie, unosić się na wodzie...

Gdy wygrzebała się na brzeg była przesiąknięta do suchej nitki, za to uśmiechała się szeroko. Zwinęła włosy w węzeł i wycisnęła.
Na rozstaju dróg wybrała odnogę prowadzącą do Pleven. Nie zatrzymała się nawet, by zerknąć kto obrał jaki kierunek.
Po drodze zrównała się z Szurakiem. Lubiła towarzystwo tego śliskiego typka. Choć oczywiście mu nie ufała.
- Moja propozycja jest nadal aktualna – zagadnął znienacka.
- Dzięki ale spieszno mi na statek – odparła. - Zresztą, ty nie masz okowów. Nie będziesz w mieście sensacji wzbudzał. Idź do swojego przyjaciela. Ja mam zamiar niebawem stąd odcumować. Ale najbliższej nocy znajdziesz mnie w portowej spelunie. „Pod rybim łbem”. Jeśli się pojawisz podziękuję ci za dwukrotne uratowanie mi życia, a musisz wiedzieć, że potrafię wdzięczność okazać – wyszczerzyła uroczo ząbki. I znów syknęła łapiąc się za kość i próbując na siłę upchnąć ją w ciele. Nie powinna tak wystawać. Irytowało ją to i powodowało zawroty głowy.

Zagłębiła się w las, podróż traktem zakrawała na szaleństwo, tym bardziej, że kupieckie karawany były tutaj dość powszechne. Znała Pleven i okolice, tutaj dorastała. Musiała dotrzeć do granic miasta, później ułoży dalszy plan. Podeszła do Vestine. Zagadnęła ją szeptem, przybliżając usta do jej ucha.
- Jeśli chcesz mogę cię zabrać na statek. Zostawimy cię w najbliższym porcie, z dala stąd. Wiem czym się parasz. Nie obchodzi mnie to tak długo jak nie użyjesz swoich sztuczek przeciwko mnie. Polubiłam cię, jebana mać. Nie chcę się z tobą rozstawać w zwadzie.
 
liliel jest offline  
Stary 20-10-2009, 23:10   #115
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Mało mieli czasu na przegrupowanie, toteż beznadziejność formacji w której się ustawili była oczywista nawet dla Vestine, która na temat walki w grupie pojęcie miała słabe. Właściwie na temat każdej walki pojęcie miała takie samo. Ot, zdarzyło się, że kilku nazbyt natrętnych a nie dość majętnych potencjalnych adoratorów jej niewątpliwych wdzięków postraszyła nożem. Czy że temu lub owemu raz czy dwa potłukła na łbie w karczemnej burdzie gliniany kufel. Tylko że to wszystko to nie do końca to samo, co stanąć naprzeciw wyszkolonej grupy ludzi, którzy ku rozpaczy ich matek przyszli na świat z bronią w ręku. Tym bardziej, że w obecnym stanie nie mogla zrobić nic. Nic! Na Morra, nie była potężnym czarodziejem! Nie miała w zanadrzu nic, co mogłoby jej pomóc zatrzymać rozpędzonych zbrojnych. Poparzone ręce sprawiały zaś, że nawet gdyby miała jakąś broń, nie byłaby w stanie jej użyć. Pieprzona bezradność!

Z otwartymi szeroko oczyma wpatrywała się w walczące w półmroku postacie. Doskonale widziała detale. Drobne ruchy, szczegóły, które z nieznanego jej powodu jej umysł postanowił zakodować. Widok osuwającego się na ziemię Alberta zmroził ją całą. Krzyknęła rozdzierająco. Pomógł jej tyle razy i oto ona, choć potrzebował, nie mogła nic dla niego zrobić. Wróg nacierał, a Vestine miotała się bezradnie, nie wiedząc co robić.
I wtedy Astria zaczęła krzyczeć.
Vestine zgłupiała. Chciała zrobić naraz tyle rzeczy, że w efekcie stała w miejscu, niczym wykuty w kamieniu posąg. W środku miotała się we wszystkie możliwe strony.
Wyraźnie widziała siateczkę drobniutkich pęknięć, jaką w jednej chwili pokryły się ściany kamiennego korytarza. Zatrzęsło i skalne odłamki posypały się ciężką falą wprost na walczących. Każdy jeden ze spadających kamieni widziała boleśnie dokładnie. Ogłuszona nadmiarem bodźców, drgnęła dopiero gdy lawina głazów grubą ścianą odgrodziła ich od idącej ich śladem nagonki.

*

Patrząc na poranionych towarzyszy niedoli, czarodziejka odczuwała ciągnące ja na dno poczucie winy. Wszyscy ponieśli straty broniąc nie tylko samych siebie, ale i jej. Zaklęty przez nią jeden ze szczurzych brzeszczotów oświetlał im drogę, lecz cóż za marna była to pomoc. Kawałek spleśniałego suchara, wciśnięty jej siłą, bo nie uważała, że jej się nie należy, tylko podrażnił skurczony żołądek. Skóra na spierzchniętych wargach pękała, powodując uciążliwe pieczenie. Każdy kolejny krok odbierał czarodziejce resztki sił. Każde spojrzenie na cudze rany było bolesnym wyrzutem. Zawiodła ich tak samo, jak wtedy zawiodła Bastiena. Tak samo, jak zawodziła za każdym razem, kiedy ktokolwiek pokładał w niej jakiekolwiek nadzieje.
Być może myśli te były wynikiem oddziaływania ponurego otoczenia, a może Vestine poczuła coś w rodzaju solidarności z grupą uciekinierów?

Od momentu, gdy kamienny korytarz zapadł się praktycznie na ich oczach, dziewczyna nie ufała otaczającym ją masom skalnym. Ciosane ściany sprawiały wrażenie, jakby napierały na nią, jakby tylko czekały, żeby pogrzebać ją żywcem. I ucieleśnić tym samym jej najgorszy koszmar. Największy ze strachów – obudzić się w trumnie i nie móc oddychać. Krzyczeć, płakać, drapać drewno, drzeć włosy z głowy i łapczywie chwytać coraz mniej rześkie powietrze. Łkać i bezskutecznie wzywać pomocy. Czuć jak resztki nieoczekiwanie odzyskanego życia wyciekają zeń wraz z krwią sączącą się pod połamanych i podważonych drzazgami paznokci.
Ciemnowłosa wzdrygnęła się z przestrachem.
Skąd te myśli, Vestine? Co z Tobą?

Chciała pomóc Albertowi, ale minę miał taką, że bała się do niego podejść.

*

Błogosławieństwo otwartej przestrzeni.
Ze świstem w zmęczonych kopalnianym pyłem płucach wciągnęła pierwszy haust pachnącego morzem powietrza.
Nieprawdopodobnie rozszerzone źrenice boleśnie zareagowały na słoneczny blask. Przyzwyczajone do ciemności, radziły sobie w mroku o wiele lepiej niż oczy reszty grupy. I o wiele wolniej adaptowały się do jasnego światła. Przez dłuższą chwilę po wyjściu z gmatwaniny jaskiń stała więc oślepiona. Ktoś podszedł do niej i zaczął mówić, dopiero po chwili udało jej się wyostrzyć wzrok. Callisto. Skruszona przyczyna wściekłości Bobby. Pomógł jej jednak. Możliwe, że gdyby była odrobinę mniej umęczona, nie omieszkałaby wykorzystać potencjału erotycznego drzemiącego w sytuacji, w której się znaleźli.
Nie znała się zbyt dobrze na opatrywaniu ran, ale nie na darmo uczyła się czytać na mądrych księgach męża. Wiele z tej wiedzy wywietrzało z czasem, część wypłukał alkohol, ale nadal pamiętała, że w leczeniu ran tak poważnych jak ta Tobiasza, najważniejsze jest zatamowanie krwawienia. Oddarłszy i tak już naruszony w bitewnym ferworze rękaw koszuli, mocno zawiązała go na chłopięcym udzie. Miała nadzieję, że to – choćby tymczasowo – wystarczy.

Estalijczyk znów pojawił się znikąd, pytając ją o kierunek, w którym powinni uciekać. Ją. Och, Callisto.

- Proponowałabym Pleven. W mieście łatwiej będzie zapaść się pod ziemię niż w maleńkiej rybackiej wiosce. I łatwiej będzie znaleźć medyka, którego potrzebuje większość z nas.

Rozejrzała się wokół, szczupłą dłonią osłaniając oczy przed słońcem.
Nigdzie nie widziała Alberta. Zmartwiła się, bo dobrze wiedziała, że fatalna kondycja fizyczna nierzadko wpływa na kondycję duchową.
Ruszyła w kierunku skał.

Zobaczyła go na niezłą chwilę przed tym, zanim zrozumiała co widzi. Półnagi rycerz stał do połowy uda w wodzie. Jedno należało mu przyznać, na wpół obnażony robił piorunujące wrażenie. Zapragnęła się do niego przytulić. Przycisnąć policzek do szerokiej męskiej piersi. Przesunąć palcem wzdłuż kręgosłupa, wzbudzając dreszcz. Obdarzyć pieszczotą.
Nie widział jej jeszcze, skupiony na przemywaniu rany.
Ve, Ve, Ve! Nie po to tu przyszłaś!

- Albert? - usłyszał ją pewnie już z daleka. - Al... - umilkła, gdy obrócił się w jej kierunku. Stała już do połowy łydki w wodzie.
- Chodź, pomogę Ci z tym
Kolejne dwa kroki przybliżyły ją do rannego.
- Chyba nie powinnaś Vestine... Jeżeli ktoś cię... nas zobaczy możesz mieć kłopoty...
- Kłopoty, Albert? Większe niż dotąd?
- Wiesz o czym mówię... nie przystoi kobiecie być sam na sam z prawie nagim mężczyzną. -
Nie patrzył na nią, cały czas miał twarz zwróconą w stronę otwartego morza. - Po prostu...
Czarodziejka zdębiała.
Otworzyła usta. Zamknęła.
Może gdyby rycerz na nią popatrzył, dostrzegłby wypełzający na jej lico rumieniec.
- Ty... Ty chyba nie mówisz poważnie? Jesteś ranny, ma... chciałam Ci pomóc. Głupia.
Za odpowiedź musiał jej wystarczyć szum morza i fal rozbijających się o skały.

Vestine prychnęła wściekle i obróciwszy się na pięcie, ruszyła przed siebie.
~~ Idiota, cholerny idiota! ~~
Chociaż nie. Nie mogła się zdecydować które z nich było głupsze: Ona, bo sądziła, że ktoś mógłby uwierzyć w czystość jej intencji czy on, bo w tąż nie uwierzył.
Szła przed siebie, zaciskając poparzone dłonie w pięści i nawet tego nie zauważając.
Oddaliwszy się dostatecznie daleko zrzuciła ubranie.
Jak... jak on mógł?! No tak. Między takimi jak on a takimi jak ona wznosiła się nieprzepuszczalna bariera ludzkich uprzedzeń. Zbyt mało znaczyła by równać się z jego pasem i ostrogami. Potraktował ją jak portową kurwę! No tak, czego do cholery oczekiwała?! Nie była damą. Nigdy nią nie będzie. Nie miała bogatych rodziców. Miała tylko dzieciństwo spędzone w ślepych zaułkach portu. Wypełnione głodem, zimnem i siniakami.
Woda łapczywie oblizywała jej ciało.
Położyła się na piasku. Kiedy kolejna fala nakryła ją z kretesem, ciemnowłosa zawyła, lecz zamiast dźwięku z jej ust wydostały się jedynie kretyńskie bąbelki.
Głupia, głupia, głupia.

*

Gdy wróciła do grupy nie miała już nawet zaczerwienionych oczu. Nie spojrzała nawet w stronę Alberta. Rozejrzała się wokół. Prawdziwy biwak!

- Kurt, prawda? Chodź, trzeba obejrzeć tą ranę - czarodziejka stanęła na przeciwko gladiatora z miną, z której łatwo można było wyczytać, że chodzi jej o coś zupełnie innego. O coś, co chciałaby załatwić na osobności. Nie był może zbyt bystry, jednak rozpoznał ten wyraz twarzy. Rozejrzał się na około i stwierdził że reszta, jest wystarczająco daleko żeby nic nie usłyszeć.
-Ta, to ja. Mów tutaj. Reszta daleko.
Ciemnowłosa przyklęknęła naprzeciw niego i wyjąwszy mu z ręki szmatę, dotknęła nią policzka mężczyzny, udając, że czyści ranę.
- Słuchaj, ta twoja broń. Młot. Wydaje mi się, że jest magiczny. Zastanawiam się czy nie powinieneś na niego uważać...
Dotyk był przyjemny, naprawdę kojący, ale wiadomość którą usłyszał... no przepraszam bardzo.
- Ma.. magiczny? - chciał zacząć głośno, ale stwierdził że to nie jest dobry temat na głośną rozmowę - Że cooo ? - Spojrzał się na broń leżącą obok niego.
- To bardzo źle? Co mam z tym zrobić? - Trochę spanikowany, zdezorientowany i cholera wie jaki jeszcze! Nigdy nie miał do czynienia z czymś takim...
- Nie wiem. Trzeba by mistrza Tradycji Metalu. Miałeś omamy?
-Jakiego mistrza?! Nie nic. Chyba jako jedyny z was
- spojrzał się raz jeszcze na młot - kurwa... co ja mam z tym zrobić?
Sprawy śmierci, pobicia, kopania, jedzenia i takich innych nie stanowiły wielkiego wyzwania. Jednak ta sytuacja była kompletnie obca dla Kurta i za cholerę nie potrafił się w niej odnaleźć...
- Tra... Mniejsza. To znaczy, że jak dotąd broń nie miała na Ciebie złego wpływu. Myślę, że możesz zabrać go do miasta. Może uda się znaleźć tam kogoś, kto nam pomoże?
- Mnie się pytasz? Ja za cholerę nie wiem co i jak. Skoro to wyczułaś, musisz mieć coś z magią wspólnego. Ty wiesz co robić. Chcesz ją?
- Wskazał ręką na broń
- Żartujesz? Przecież nawet bym jej nie podniosła.
- Cholera... Nie lepiej zostawić to gówno? A wiesz czy to... dobra czy zła magia?
- Nie wiem. Wiem natomiast, że jesteś jedną z niewielu osób, która jeszcze może walczyć. I że w chwili obecnej nie masz innej broni
- Nie podoba mi się ocalanie dupy innym, bo tylko ja mogę machać jeszcze. Większości nie znam. Ale jeżeli obiecujesz że pomożesz mi z tym ... czymś, to będę machał za Ciebie
- Pomogę, ale uprzedzam uczciwie, nie jeśli to coś wyjątkowo silnego to mogę nie być w stanie.
Póki ja to niosę... nic nikomu się nie stanie. Na mnie to wpływu tak patrzę nie ma. Chodź. Albert ma narzędzia. Zdejmę to Tobie i innym


Skinęła głową i posłała osiłkowi wdzięczny uśmiech.
Musiała trzymać pion, wszystko rozłaziło im się w rękach. Byli przemęczeni, ranni, głodni i spragnieni. Do tego mieli nie najlepsze perspektywy.
Westchnęła, palcami przeczesując włosy.

*

Ustalenie co dalej zajęło im chwilę.
Każdy ciągnął w swoja stronę, jednak świadomi byli, że większość z nich jest zbyt słaba, by poradzić sobie samopas.
Powlekli się więc całą grupą wzdłuż wybrzeża w poszukiwaniu jaskini, w której ci najbardziej ranni i ci, którym nie było po drodze do Pleven mogliby bezpiecznie zaczekać, aż ci w lepszej kondycji wrócą z miasta z informacjami i, jak mieli nadzieję pomocą.
Odkryte w jednej z jaskiń źródełko wywołało u uciekinierów ekstazę. Zimna, czysta, niestęchła woda spływała w dół wyschniętych gardeł wywołując westchnienia czystej rozkoszy. Kilka mewich jaj i upolowanych przez Aleama krabów ugotowanych naprędce w znaleźnym hełmie zaspokoiło pierwszy głód.

Pokrzepiona znaleziskami Vestine zgłosiła się jako jedna z osób, które ruszyć miały do miasta. Uczyniła to tym bardziej ochoczo, że Albert zostawał w jaskini. Nie tyle czuła się urażona jego zachowaniem, co skonfundowana. Nie miała pojęcia, co mogłaby mu powiedzieć. Bezpieczniej było się oddalić.

*

W drogę ruszyła w towarzystwie Callisto, Aleama, Szuraka oraz Bobby.
Ta ostatnia odciągnęła ja na bok po kilkunastu minutach marszu.

- Jeśli chcesz mogę cię zabrać na statek. Zostawimy cię w najbliższym porcie, z dala stąd. Wiem czym się parasz. Nie obchodzi mnie to tak długo jak nie użyjesz swoich sztuczek przeciwko mnie. Polubiłam cię, jebana mać. Nie chcę się z tobą rozstawać w zwadzie.

Vestine skinęła głową.
- Dzięki. Skorzystam z przyjemnością, o ile poczekasz na mnie, aż wrócę z pomocą dla tamtych. Jestem mu to winna.
 
hija jest offline  
Stary 21-10-2009, 00:19   #116
 
Oktawius's Avatar
 
Reputacja: 1 Oktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłośćOktawius ma wspaniałą przyszłość
Nie spodziewał się tego. Był zły, denerwowało go to miejsce, młot, walka. Zawsze czerpał z niej radość, jednak pojedynek z tą pizdą jakoś nie poprawił jemu humoru.
Szybko i zwinnie się ruszała, Kurt nie dość że był za duży na ten korytarz, to i jego broń nie sprawdzała się tak jak oczekiwał. Była wolna, za wolna...
Kolejne smagnięcie poczuł na policzku. Z głębokiej bruzdy obficie pociekła krew. Jeszcze jedna blizna do kolekcji...
-Cholera... - Mruknął sam do siebie, czując ciepłą ciecz kapiącą mu na tors. Chwycił pewniej młot w dłonie i z pełną determinacją chciał wymierzyć jej "sprawiedliwość", ale... już jej nie było.
Jej miejsce zajął jakiś pedałek. "GDZIE ONA SPIEPRZYŁA!? JESZCZE NIE SKOŃCZYŁEM!" W duchu nerwy zaczęły go ponosić. No ale lepszy rydz niż nic, a ten rydzyk to spotka szybką śmierć.
Ale zanim Kurt go wysłał na drugą stronę, sam został jeszcze porządnie ciachnięty w udo. Noga lekko mu się ugięła pod wpływem ciężaru ciała, ale adrenalina skutecznie blokowała ból.
I jeszcze jeden cios w klatę. No to już go rozjuszyło. Następny cios pedałka dosięgnął jedynie młota, a miecz przeciwnika złamał się. Kurt obdarzył typka uśmiechem. Paskudnym uśmiechem.
-Giń- po czym podrzucił młot w dłoniach i chwytając go na nowo, przelewając całą złość w ten jeden jedyny cios, zamachnął się. Czuł impet, czuł że ten atak to zakończy.
Debil próbował rękoma zasłonić twarz. Młot przeleciał przez gardę, łamiąc ją, po czym napotkał twarz, którą sprasował do jednej krwawej miazgi.
Teraz to czuł, teraz zaczął się wkręcać.
Odwrócił się do reszty, szukając kolejnego celu, ale jeden już był dobijany, inny już martwy leżał. Kurt ruszył na tyły być może tam pomoże jakoś.
Nie zwracał uwagi na leżącego Alberta, na płaczącą Astriatę gdzieś pod ścianą, na wystającą kość piratki, czy na martwego Urira. Chciał walki!

Jednak trzeba będzie na nią trochę poczekać jeszcze, bo sufit zaczął wszystko zasypywać. Gruz odgrodził uciekinierów od napastników. Chociaż w przypadku Kurta on równie dobrze mógłby być tym napastnikiem.
Przejście w stronę wolności.... już było odkopane. Parę osób już przeszło, inni przechodzili właśnie. Chciał pomóc dla Blondyna, albo dla Astiraty w przejściu, ale już ich nie było.
-Poradzą sobie - Mruknął i poczekał aż wszyscy przejdą. Ten się nie pchał, przeszedł jako ostatni.
Idąc ostatnim już korytarzem w tej kopalni, czuł świeże powietrze, gdzieś przebijało się światło. Chciałby przyśpieszyć, ale musiał by zdeptać po drodze parę innych osób. Niecierpliwie czekał aż ujrzy wolny świat.
W końcu!!!!!
Wyszedł na powierzchnię. Oczom Gladiatora ukazało się piękne morze. Chłodny wiatr, delikatnie muskał jego zmęczone ciało. Wyprostował się, podniósł głowę do góry i rozprostował ręce, a w jednej dłoni dalej trzymał młot. Bryza otulała go z każdej strony, jak otula matka ramionami dawno niewidzianego syna. Uśmiech tym razem zagościł na dobre na twarzy Kurta. Postał tak chwilę, nie zwracając uwagi kompletnie na innych.
Podszedł, bo duma nie pozwalała mu kuśtykać na nogę, do granicy morza z lądem i zobaczył swoje odbicie. Normalnie jedno wielkie nieszczęście. Brudna, zakrwawiona i wychudzona twarz nie wyglądała przyjaźnie. Włosy niegdyś brązowe, teraz bardziej przypominały czarne, od brudu i zakrzepniętej krwi. Aż się przeraził widząc swoje odbicie. Klęknął... jakoś, z odczuwalnym bólem i korzystając z wody, przemył sobie włosy i twarz. O wiele lepiej.... Potem urwał nogawkę i przepłukał ją parę razy. Następnie namoczył i poszedł gdzieś usiąść sobie. Nie szukał towarzystwa i dobrze wiedział że towarzystwo nie szuka jego. Odłożył broń, rozluźnił nieco buty i zaczął przemywać sobie tors, nogę. Oczy dalej wlepione w morze, cieszyły się tym widokiem. Słoneczko które idealnie świeciło w jego bok, normalnie uśmiechało się do niego.
Jednak ta utopia nie mogła trwać wiecznie. Ktoś przysłonił mu słoneczko....
Po rozmowie z Vestin, uśmiech który zdawać się było na dobre zagościł na jego twarzy, zniknął. Teraz skupiony, zamyślony i zdenerwowany, wziął się za zdejmowanie kajdan, które już nazbyt długo, gościły na jego nadgarstkach i kostkach. Zdejmując je sobie, potem dla Vestine i dla innych, którzy się zgłosili, co raz rzucał spojrzenie na młot. Mruczał coś pod nosem niezadowolony, a sam specjalnie z nikim nie rozmawiał.
Po oswobodzeniu, nastał czas na dyskusje. Bardziej i mniej burzliwa, ale doszli wszyscy do wniosku, że Ci co chcą, idą do miasta, a Ci co nie chcą lub nie mogą zostają w pobliskiej jaskini.
Na szczęście ich grota była wyposażona w pitną wodę, więc będzie można przeczekać trochę.
Kurt zajął miejsce gdzieś przy ścianie, nie opodal wody. Coś czuł że pić mu się będzie chciało... i to dużo.
 
__________________
Wolę chodzić do studia niż na nie po prostu,
palić piątkę do południa niż mieć ją na kolokwium.

511409
Oktawius jest offline  
Stary 21-10-2009, 10:31   #117
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Są ludzie, którzy w obliczu niebezpieczeństwa chwytają za miecz i z szeroko otwartymi oczami gotują się do walki o życie swoje i innych.
Są ludzie, którzy w obliczu niebezpieczeństwa zaciskają mocno powieki i drżąc ze strachu czekają na cios, mając nadzieję, że skoro oni niczego nie widzą, to i wróg ich nie dostrzeże.
Astria należała do tej drugiej kategorii.
Zawsze myślała, że należy do pierwszej. Przeżyła trzy lata tułając się po traktach, lasach, miastach i miasteczkach Imperium zdana tylko na swoją zaradność i spryt. Wraz z drwalami broniła ich osiedla, ściskając w ręku małą siekierkę. Podróżując z karawanami kupców czy uchodźców nie jeden raz sięgała po łuk. W karczmach nie raz i nie dwa oganiała się nożem od nachalnych klientów nastających na jej cześć.
Myślała, że jest twarda. Że sobie poradzi.
Myliła się.

Wystarczyły dwa tygodnie w kopalni...
Nie.
Wystarczyło kilka godzin w zatęchłych, śmierdzących, wąskich korytarzach. Pożądliwe, okrutne, wyrachowane spojrzenia. Ostre, obrzydliwe piski skavenów. Wbijający się wszędzie pył i gorąc. Kolor i zapach krwi. Jęki rannych i konających stworzeń. A nade wszystko dwie rzeczy. Wszechogarniająca ciemność, w której góra myliła się z dołem, dzień z nocą, godzina z minutą, w której człowiek czuł się ślepy i bezradny jak nowonarodzone kocie, pełzające po nieznanym koszyku, obijające się o ściany i inne kociaki. I to ciągłe poczucie zagrożenia... uwięzienia... bezradności i beznadziei. Wrócić nie można - śmierć; iść dalej w nieznane - śmierć. Ciasne, półokrągłe, chropowate ściany otaczające ze wszystkich stron, gotowe w każdej chwili runąć na głowę, ciągnące się milami korytarze w nieznane. Jeden fałszywy krok w zatracenie... To nie był las, gdzie idąc w końcu się gdzieś doszło, gdzie była woda i rosła żywność. To była kopalnia - martwy świat... grobowiec. Bezradność. Bezradność i beznadzieja... to zabijało Astrię.
Nie była twarda. Nie wiedziała skąd brała się ta szaleńcza, niemal nieludzka odwaga i lojalność jaką wykazywali się inni uciekinierzy. Słyszała co prawda, że w krytycznych sytuacjach ludzie potrafią wykrzesać z siebie niewyobrażalne pokłady woli i energii, lecz jedno to słyszeć, a drugie widzieć i uwierzyć. Ona tego z pewnością nie miała.

I było jeszcze to. To, o czym Astriata-bezradna-jaszczurka nie chciała myśleć, a co uparcie krążyło jej po głowie raz głośniej, raz ciszej jak kołujący trzmiel.
To.
Brudne babie lato. Obietnica mocy. Radosna nadzieja.
A potem upadek.
Ciągły szum i słabość.
Mentalne więzienie.
Cudzy głos, obca obecność w jej własnej głowie.
Niemoc i wszechmoc stykające się ze sobą, przewalające się w walce, rzucające nią na wszystkie strony, bezbronną, bezwolną...
Czy ten twardy, złoty kamień to był chaos?
Chciała go wyrzucić, lecz nie mogła.
Czy to właśnie był chaos?
Może zgubi go gdzieś po drodze...
Czy ona to chaos?

Nie chciała wiedzieć. Nie chciała o tym myśleć. Chciała wierzyć że ta moc, te dziwne zdarzenia, wszystko zostało pod ziemią, a na słońce wyszła słodka, niewinna Astriata o długich złotych włosach i niebieskich oczach. Laleczka, którą zachwycała się cała służba i goście. Nie brudna, szalona więźniarka.

Miała wrażenie, że oczy wszystkich zwrócone są na nią. Że winią ją za swoje krzywdy. Chaos jest źródłem wszelkiego zła; i w ludziach i w innych stworzeniach! - grzmiał ojciec. - Chaos trzeba wyrywać z korzeniami jak perz! Wypalać gorącym żelazem! Niszczyć w zarodku!
Czy to była jej wina, że wszyscy tak skończyli? Bo złapała babie lato? Czy wszyscy patrzą teraz na nią, wyciągając w jej stronę miecze?

Dziewczyna ostrożnie otworzyła oczy. Nikt się nią nie interesował, przynajmniej nie z wrogimi zamiarami. Bobby pływała - bogowie jedni wiedzą skąd miała na to siłę. Astria przez chwilę myślała, że piratka poszła się utopić, albo zgłupiała z radości i wydało jej się, że po statku idzie. Złamany obojczyk obrzydliwie bielał w słońcu. Sztygar opatrywał sobie ranę. Vestine i Callisto dyskutowali o czymś... znowu... dziewczyna przypomniała sobie, że już po raz kolejny widzi tą dwójkę pogrążoną w rozmowie. Drugi? Trzeci? A może więcej? Nie mogła sobie przypomnieć, ale pożałowała, że zdradziła się przed czarodziejką. Magowie byli "lepsi". Choć dla rodziców stanowili takie samo zło jak i niewyszkoleni nosiciele. A może nawet i większe. Ale dla zwykłych ludzi magowie byli lepsi. Tolerowani. Nie zabijani. Jeśli chaos znów pojawi się wśród nich kogo wskażą jako winnego? Ślicznotkę po szkołach, czy wychudzone czupiradło? Nie musiała sobie nawet odpowiadać. Trzeba było uciekać.

Uciekać... uciekać? Ale dokąd, przecież... przecież już miała dokąd! Była wolna...

Dopiero teraz Astria poczuła, że jest jej ciepło i może swobodnie oddychać. Niebo... słońce... Wrzaski mew bijących się o leżące na brzegu ochłapy i złowione w wodzie ryby mieszały się z szumem fal rozbijających się o wszechobecne skały. Morska bryza osadzała słoną wilgoć na jej ciele.

Byli wolni. Ona i Valdred. Brat, który ją odnalazł. Który szukał. Który wyrwał się z fanatycznego ulrykańskiego jarzma. Który przyszedł po nią - nią taką jaka jest, jaka była od zawsze. Uciekną razem.
Ale czy on jeszcze będzie ją chciał? Jakieś dziwne wspomnienie tłukło się do drzwi jej świadomości, które uparcie nie chciały go wpuścić. Coś się stało, gdy ten potwór... NIE! Nie będzie o tym myśleć. To już było, zostało gdzieś głęboko pod zwałami kamieni, razem z trupami krasnoluda, żołnierzy i innych stworzeń. Teraz jest na powierzchni, wolna, ma szanse - tak jak wcześniej - wieść w miarę normalne życie. Wystarczy wydostać się z tej okolicy, zostawić wszystkich, którzy mogli by ją wydać.

- Wszystko w porządku? - silne ramiona objęły ją od tyłu opiekuńczym gestem. Nie wszystkich. Val pójdzie z nią, widziała to w jego zatroskanych oczach, które wpatrywały się w nią teraz z niepokojem. "Wreszcie cię znalazłem..." - jego słowa pojawiły się w głowie dziewczyny tak wyraźnie, jakby je właśnie wypowiedział. Nie powinna mieć wątpliwości... ostatecznie spaliła na jego oczach człowieka, a mimo to nadal chciał ją znać, nadal ją szukał, porzucił dla niej dom... Czy potrzebny jest lepszy dowód?

Astria miała wrażenie, że z każdym haustem świeżego powietrza zaczyna myśleć wyraźniej i bardziej logicznie. Otarła łzy, uściskała brata i poszła pomóc Aleamowi zbierać żywność - jej szeroki fartuch w sam raz się do tego nadawał. Przy okazji obmyła się w morzu, choć nie mocząc ubrania - do pełni szczęścia nie brakowało jej zapalenia płuc. Wszyscy zażyli już pierwszego powiewu wolności i powoli schodzili się już w jedno miejsce. Val się kąpał, Kurt zniknął za skałami, a Ves opatrywała rannych. Potem ruszyli na poszukiwanie jakiejś jaskini - po tej szaleńczej ucieczce odpoczynek był im niezbędny.

Choć nie wszyscy tak myśleli - część osób wkrótce zebrała się z zamiarem w stronę Pleven w poszukiwaniu zapasów i informacji. Astriata nie rozumiała po co idą w paszczę lwa. Sama najchętniej uciekła by gdzieś w lasy, gdzie osiedla smolarzy i drwali dawały pewne schronienie, a sam las dostarczał pożywienia. Widziała, że ciężko ranni Tobiasz i Albert potrzebowali lekarza; tyle że wyglądając jak więźniowie - w grupie, brudni, zakrwawieni i ranni - mają szansę uzyskać w Pleven pomoc? Wątpiła w to bardzo. Poza tym do miasta było zapewne daleko i ranni i tak by tam nie doszli. Nie odezwała się jednak. Odpocznie w jaskini, przeczeka i razem z Valem pomyślą co dalej. Zwłaszcza, gdyby schwytani w mieście więźniowie zechcieli ich wydać - nie tylko Szurakowi źle z oczu patrzyło. Ale na razie mówili, że po nich wrócą... Widać cienka nić zaufania, niezbędna by przetrwać ucieczkę z kopalni, nadal istniała. Dziewczyna przysłuchiwała się toczącym się rozmową, zastanawiając się na jak długo tego zaufania im starczy. Zwłaszcza Kurt wyglądał na porządnie zmartwionego - Astria posłała mu blady, choć przyjazny, uśmiech zastanawiając się, czemu nie cieszy się on z wolności. Może bardzo doskwierały mu rany?

Potem dojadła swoją mikroskopijną porcję strawy, obficie popiła wodą, po czym przytuliła się do brata. Wystawianie wart chyba nie miało sensu - i tak nie mieli sił by uciekać ani środków, by się bronić. Jedyne, co im się mogło przydać, to porządny, krzepiący sen.
 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 22-10-2009 o 23:42.
Sayane jest offline  
Stary 22-10-2009, 20:04   #118
 
Jakoob's Avatar
 
Reputacja: 1 Jakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwu
Poruszali się wolno, większość z nich była na skraju wyczerpania fizycznego i psychicznego. Te kilka sucharów jedynie przypomniało o głodzie, który świdrował żołądek i głowę. Ból nie pozwalał oddalić się wgłąb siebie, trzymał przy marszu, nakazywał trzeźwe, racjonalne myślenie. A to nie pomagało. Jedynie utwierdzało w przekonaniu, że jesteśmy, co tu dużo mówić, w dupie. Aleam, z braku lepszego pomysłu, zaczął mruczeć pod nosem jakąś popularną, karczmarską melodię. Pomogło. Do czasu aż wymruczał ją po raz setny.

Nie wszystko rysowało się w najczarniejszych barwach. Droga, którą podążali, nie dość, że systematycznie pięła się pod górę, była wyraźnym wytworem ludzkich rąk. Dość staranne wykonanie świadczyło, że przebyło tędy więcej ludzi niż na wcześniejszych poziomach. Jednak mało kto zauważał różnicę. W chwili, gdy ważą się losy bytu lub śmierci nie podziwia się piękna architektury.

***

Aleam usłyszał krzyk radości Bobby. W pierwszej chwili pomyślał, że odnalazła jakąś błyskotkę, która zapodziała się pomiędzy dwoma, chronionymi przez naddarty gorset, półkulami. Chwilę potem poczuł przyczynę szczęścia. Zapach morza, zapach soli i jodu ciągle rozpraszanych w powietrzu przez złośliwe fale, zapach jakby zgnilizny, wydzielany przez porosty i pleśnie porastające skały. Przyspieszyli momentalnie. Nagle zapomnieli o głodzie i pragnieniu.

Krzyk mew. Kraby. Szum fal. Błękitne niebo i słońce. Dla przeciętnego człowieka jedynie puste rzeczowniki bez żadnego specjalnego wydźwięku. Niech tylko zostanie ich choć na chwilę pozbawiony! Niech zobaczy ile w tych słowach symboliki. Powrót. Powrót do natury, niczym do matki, do źródła. Powrót do miejsca narodzin, gdzie po raz odetchnęło się powietrzem wolności.

***

Dziewiętnastolatek spojrzał się wymownie na chodzące dookoła kraby. Wymacał hełm spoczywający w torbie, przytroczonej do pasa. Będzie z tego idealny garnek, jak nic! Podniósł z ziemi luźny kamień i zaczął gonić za niewielkimi stworzeniami. Skubańce były zwinne, chowały się za głazami i wchodziły w niedostępne rozpadliny. Mimo wszystko udało się złapać kilka i uspokoić je celnym, mocnym uderzeniem. Upchał tyle ile się zmieściło hełmu i torby i wyszedł na powierzchnię.

Wyglądali jak ostatnie wyrzutki społeczeństwa. Obrośnięci sadzą i pyłem, jedynie oczy pozostały jako takie białe. W podartych ubraniach - jednych celowo, w celu zrobienia opatrunków, drugich zwyczajnie znoszonych. Wszyscy poranieni, jedni mniej, drudzy bardziej. Kurt z obrzydliwą, zakrzepniętą raną na policzku, Albert, który szedł mimo bełtu zagłębionego na kilkanaście centymetrów w boku. Całe jego ciało pokryte było zadrapaniami i siniakami. Pełnego obrazu dopełniały resztki kajdan na ostkach i nadgarstkach. Nie ulegało wątpliwości - w takim stanie nie mogą się pokazać nawet byle wieśniakowi. Wieść rozeszłaby się z prędkością imperialnego posłańca.

Pierwsze co zrobił, to oddalił się od grupy, aby wreszcie zanurzyć się przyjemnie zimnej wodzie. Zdjął koszulę, która oprócz niewielkiego rozdarcia na plecach, była pozbawiona obu rękawów. Swoją drogą wyglądało to całkiem ładnie, odsłonięte ramiona godnie prezentowały się na wolności. Pousuwał zbędne resztki szwów i wyrzucił je na bok. Chwycił garść piasku i posypał nim koszulę. Po chwili zanurzył na sekundę w wodzie i tarł, materiał o materiał. Efekty nie były doskonałe, ale wyraźnie widać było poprawę. Najluźniejsze resztki sadzy bez problemy odeszły od tkaniny.

Odłożył ubranie na szerokim, płaskim kamieniu i zanurzył się w morzu. Woda okalała każdy kawałek ciała. Umył krótkie, nierówne włosy. Chciał pozbyć się tłustego, mdłego zapachu jaki czuł niemalże od początku pobytu w kopalni. Jak uciekać, to w pełni. Wolność! Chłopak zawył z radości, aż wszystkie okoliczne mewy spłoszyły się, uciekając ze swoich legowisk.

Coś otarło się o jego łydkę. Ryba! Prawie zapomniał nazwy tych najpospolitszych wodnych stworzeń. Próbował schwytać jedną, ale poczuł tylko śliską skórę pomiędzy palcami. Wrócił na brzeg i wymacał w torbie okruszki sucharów. Wysypał je wszystkie w płytkiej zatoczce, dostępnej z drugiej, bocznej, nieco głębszej. Nie czekał długo. Pierwsze rybki, najróżniejszego rodzaju - były takie w szaro-czarne paski z pstrokatymi płetwami ozdobionymi czerwienią, były też mniejsze, bardziej podłużne, całe w srebrzystej łusce. Wstrzymał oddech. Powoli przybliżył dłoń ku zmąconej tafli wody. Szybkim ruchem chwycił rybę. Złapał! A przynajmniej tak mu się wydawało. Kiedy unosił rękę ze zdobyczą, rzucająca się ryba wyślizgnęła się z mocno zamkniętej pięści. Aleam w panicznym odruchu uderzył rybę w powietrzu i lotem koszącym posłał ją w stronę suszącego się ubrania. Potem nie było już tak pięknie. Spłoszone ryby niechętnie wypływały bliżej powierzchni, siedząc bezpiecznie poza zasięgiem ręki. Po ciężkiej batalii dziewiętnastoletni młodzieniec wrócił z dwiema obślizgłymi zdobyczami do reszty grupa, która zdążyła już rozpocząć rozmowę na temat dalszej wędrówki.

- Jeśli chcecie znać moje zdanie to niezależnie gdzie pójdziemy, nie możemy wyglądać na podejrzanych. W Pleven z pewnością będzie trudniej nas wytropić, ale nie oszukujmy się - kajdany kojarzą się wszystkim okolicznym mieszańcom z jednym. Poza tym, jeśli chcemy wynająć medyka to może pochodzić tylko z miasta. W innym przypadku wystarczy modlitwa - przynajmniej nie zaszkodzi. No i takiego, co nas widział, należałoby potem... uciszyć.


Usiadł na brzegu, wyjął sztylet i zaczął patroszyć ryby. Pod uważnym spojrzeniem Bobby.

***

Kiedy wszyscy mniej lub bardziej ochłonęli, do łask powrócił temat przyszłości. Podstawą było rozkucie się - w kajdanach niewiele zdziałali. Rozczepiać kajdany próbowała większość, ale stalowe obręcze, zamknięte w jakiś sprytny sposób, za nic nie chciały poddać się majzlowi. Aleam wziął do ręki narzędzia i miast walić w splot, zaczął manewrować w zamku. Robota nie była łatwa - zamek do najprostszych nie należał, mechanizm wydawał się działać tylko w jednym położeniu. Nie dysponował także wytrychami ani żadnymi innymi przydatnymi przedmiotami. Innymi słowy - totalna improwizacja.

Skutek nie było zadowalający. Jedynie Albert, Kurt, Bobby i Valdred zostali pozbawieni okowów. Dziewiętnastolatek usiadł rozczarowany na twardej, skalistej ziemi. Przez chwilę dłubał w zamku, łudząc się nadzieją, że szczęście się do niego uśmiechnie. Nic tu po nim. Wejście do miasta w bransoletach to czyste samobójstwo. Potrzebowali przynajmniej lepszych narzędzi albo jakiegoś kowala, który mógłby się tym zająć.

Przeszli kawałek w poszukiwaniu lepszego legowiska. Znaleźli doskonałą, niezbyt wielką kopalnią z naturalnym źródłem pitnej wody. Ugotowali co mieli i pomimo mdławego smaku zjedli z przyjemnością. Nieprzespana, pełna wrażeń noc dawała się we znaki. Aleam znalazł sobie w miarę wygodny kącik i położył się na boku, ramionami okalając cały swój dobytek - znaleźną torbę.
 
__________________
gg: 8688125

A po godzinach, coś do poczytania: [nie wolno linków w podpisie, phi]
Jakoob jest offline  
Stary 23-10-2009, 00:28   #119
 
Nightcrawler's Avatar
 
Reputacja: 1 Nightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemuNightcrawler to imię znane każdemu
mały wąż miotał się gniewinie wewnątrz ciasnej klatki. Jego przytłumiony syk nie mógł przebić ponad skwierczący świst wielkiego płonącego gada wijącego się tuż nad jego malutkim więzieniem. Ognisty wąż wił się i smagał ogonem cały ich świat przesłaniając widok z klatki.

Jednak mały wąż nigdy nie się nie poddawał, przycupnął w kąciku i zwinął się niczym sprężynka. Gotów do ataku gdy tylko ognisty zniknie. On zawsze znikał prędzej czy później. tak jak i inni jego pobratymcy. Na końcu zawsze zostawał ten mały.

Gdy nabijali więźnia na pal - mały wąż tam był. Gdy więzień chciał zgwałcić Astrię - mały wąż rządził światem. Gdy Bobby biła się z Callisto - wąż drżał z radości, a gdy pokazała się demonica, jej głos sprawił że w Jego świadomości mały wąż zapłonął wściekłą furią nieprzejednanej potęgi. Bo w świadomości Valdreda Gotrij wstyd, żal, czy smutek szybko przemijały, jednak gniew był zawsze. Gdzieś na skraju jego świadomości. ukryty w klatce jego własnego ciała...


Astria mu wybaczyła, chciał więc znów bić się, od dziecka tylko do tego się szkolił. Kierował nim gniew - na ojca, który go nie akceptował słabym. Jako podlotek walczył z heretykami poruszony świętym gniewem skierowanym na spaczenie. Później był gniew na ojca - za Astrię i strach. Ucieczka, która przeradzała się w gniew na rodziciela. Nigdy otwarcie się do tgo nie przyznał ale żałował ze go nie zabił. Bo teraz żadne z nich nie było bezpieczne.

Jednak w walce wszystko to przestawało mieć znaczeni, umysł usypiał, odpoczywał była tylko harmonia ruchu, akcja i reakcja, wyzwanie a jednak prostota. Zwycięstwo nie wymagało wyjaśnieni, porażka na nie, nie zezwalała.

Jednak było już za późno, był w drugim rzędzie, inni walczyli, on nie miał jak. Usłuchał więc siostry i rwać głazy odkopywał przejście. Bo pierwszy raz od dawna coś innego niż walka dała mu zatracenie - jej głos, jej obecność. Wreszcie mu na kimś zależało, wreszcie się troszczył.
I choć wielki ognisty wąż wstydu który rozpalał jego policzki zgasł już, to mały wąż gniewu nie mógł pokonać troski w sercu najemnika.

- już nie długo, zobacz, widać już coś, zaraz się wydostaniemy, jestem z Tobą- mówił do niej. Prawie cały czas. Wydawała się jednak nie słuchać. Bał się jednak przerwać pracy. Dłonie krwawiły, lecz mieli tylko dwie drogi - a z powrotem akurat się nie wybierał. Tam raczej czekał tylko pal...

Tu było morze. Zachłysnął się. Gdy oboje wyszli Valdred Gotrij zachwycił się widokiem, tak różnym od klaustrofobicznych korytarzy i zimnych sztolni. Przytulił siostrę i szepnął
- jesteśmy tu razem widzisz? jesteśmy wolni, zabiorę Cie do domu jesłi tylko chcesz-
Jednak wiedział, że czeka ich jeszcze długa przeprawa. Na pewno ich szukali. Dlatego też nie uważał by wracanie do Pleven miało jakikolwiek sens. Pamiętał że niedaleko od miasta było jeszcze drugie. Po co więc pchać się z powrotem w paszcze lwa. Szczególnie z Szurakiem za plecami. Może i sztygar pomógł im uciec. Ale dla Gotrija jasnym było że dla byłego górnika liczy się tylko jego własny tyłek. Był pewien, że mężczyzna ich wyda jeśli będzie to w jego interesie.

Dlatego też mimo rozkucia nie ruszył wraz z nim i Bobby do miasteczka, choć rozumiał potrzebie zmiany ubrań i sprowadzenia medyka nie potrafił się przekonać do próby organizacji tego w Pleven. Nie był tez pewien czy sens jest jakikolwiek w trzymaniu się razem - tak duża grupą, na pewno większe szanse mieli by osobno.

Póki co jednak postanowił zmyć z siebie brud kopalni i ruszył ostrożnie w stronę morza. Rozglądając się uważnie po okolicy wszedł do ściągnął z siebie brudne ubrania i wszedł do wody.
 
__________________
Sanguinius, clad me in rightful mind,
strengthen me against the desires of flesh.
By the Blood am I made... By the Blood am I armoured...
By the Blood... I will endure.
Nightcrawler jest offline  
Stary 27-10-2009, 01:53   #120
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Poszli we czwórkę.
Szurak ranny lecz i tak irytująco pewny siebie. Dobrze ubrany, dobrze uzbrojony i bez kajdan. Ranna ręka doskwierała mu wyraźnie, ale nie skorzystał z pomocy Bobby, opatrzył ją sam, profesjonalnym opatrunkiem wyciągniętym z plecaka, opatrunkiem, którego miał już nie mieć. Bobby, rozkuta przez Aleama, w ładniutkich ubrankach, które po kilku dniach w karcerze wyglądały jak sterta szmat. Ranna w rękę i ze złamanym obojczykiem. Wygłodzona. Za to z butną miną, śpiewem na karminowych wargach i mieczem przy pasku. I konkretnymi planami picia konkretnego trunku w ulubionym lokalu.
Vestine, której kajdan zdjąć sie nie udało nawet zręcznemu dziewiętnastolatkowi. Szarooka czarodziejka o buzi małej dziewczynki z rozmazanym czernidłem wokół oczu, z poranionymi dłońmi, którym faktycznie ulgę przyniosła zaproponowana przez Callisto oliwa. Vestine oszołomiona wydarzeniami i własnymi odczuciami oraz … swoimi niespożytymi siłami. Bo ona jedna nie zdrzemnęła się ani na chwilę, a energia, która ją przepełniała przyprawiała samą czarodziejkę o dreszcz strachu. Vestine bolały dłonie. Może bolało ją serce, może dusza. Ale nie mięśnie, nie szczupłe ramiona ani chude łydki. Nie czuła głodu. Nie była zmęczona. Mogłaby tę drogę do Pleven przebiec.
I Callisto. Już obmyty, ale w ogóle pozbawiony górnej części garderoby. Dobrze urodzony chłopak w samych portkach i butach z wysokimi cholewami, dzięki Ci Myrmidio chociaż za nie, prawie zasłaniały obręcze na nogach. Lekko ranny, czuł się całkiem dobrze. Może przywykł. Może to właśnie on najbardziej całej tej gromadki przypadkowych sojuszników przyzwyczaił się, że los z niego kpi. Więc się nie poddawał. Zasłoni czymś ręce, wejdzie do miasta, sprowadzi pomoc. I ucieknie z tego przeklętego miejsca.
Wyruszyli po południu, we czwórkę. Na zachód, w kierunku Pleven.
Szurak i Bobby pochodzili z Wolnego Miasta Pleven. Może nie mieli wprawy w przemierzaniu jego bezdroży, ale póki wiedzieli gdzie jest morze nie mogli zabłądzić. Było popołudnie. Słonce grzało, kilka leniwych chmur rzadko dawało cień. Ze wzgórz oszałamiająco pachniała szałwia. By podróżować w miarę wygodnie i szybko musieli zejść na płaski teren. Najlepiej znaleźć trakt i podróżować niezauważonym równolegle do niego. Taki był plan.
Postój musieli zrobić po godzinie. Zatrzymali się w niewielkim zagajniku. Nie oni pierwsi w jego historii, o czym wyraźnie świadczyła wypalony ślad po wielu ogniskach. Bobby nie wytrzymywała trudów wędrówki. Widać było, że uparta dziewczyna prędzej padnie niż się poskarży, więc kto inny zaproponował tę przerwę w marszu, na co sarkała tylko Bobby, zapewne nawet święcie przekonana, że wcale odpoczynku nie potrzebuje. Dzielna piratka, co uwierzy, że pada na pysk dopiero na glebie.
I wtedy poznali dalsze sekrety szurakowego plecaka. Sztygar wyciągnął z plecaka , ciemny, twardy chleb i suszone mięso. Podzielił je miedzy wszystkich.
- Zapomniałem, że to mam - odpowiedział na spojrzenie Callisto i roześmiał się głośno, jednocześnie krzywiąc się przy tym z bólu.
- I o tym. – Wyciągnął z plecaka dwie niewielkie ceramiczne buteleczki. Zarówno Ve jak i Callisto je rozpoznawali - stosunkowo powszechna magiczne mikstury, które nabyć mógł każdy właściciel zbędnego mieszka złotych monet. Nie leczyły poważnych zranień, ale niewielką potrafiły nawet zasklepić, zlikwidować obrzęk, krwawienie czy siniaki. Ve przełknęła ślinę. Taka mikstura pomogłaby na jej dłonie. Może nawet nie zostałyby brzydkie blizny. Alberta by nie wyleczyła. Ale na pewno ulżyła mu w cierpieniu. Szurak wypił zawartość jednej buteleczki. Drugą wręczył Bobby.
- Proszę moja słodka. To nie wygląda za ciekawie – pokazał na czerwoną obrzmiałą skórę dziewczyny. Kość obojczyka przestała już nawet wystawać spod pulsującej ogniem opuchlizny.
- Wspominałem o tym Bobby, ale powtórzę się. Chcecie wyjść z tego cało potrzebujecie możnych przyjaciół. Mogę was do takiego zaprowadzić. Jutro wieczorem czekam „Pod rybim łbem”. Przy odrobinie farta pomoże wam i tamtym. – mrugnął do Vestine.
A potem w końcu odpowiedział Bobby. - „Pod rybim łbem”? – powtórzył - Tylko nie zadłuż się u mnie za mocno, dziewczyno.

I musieli ruszać. Trakt był gdzieś niedaleko.
Najpierw zauważyli zabudowania. Budynki wybudowane w równym czworoboku. Kilka chałup i gospoda stykających się ścianami. Na utworzony w ten sposób dziedziniec można było dostać się tylko przez wysoką drewniana bramę. Teoretycznie. Bo w praktyce tutaj akurat zabudowania i ogrodzenia były podniszczone i popękane mury nie stanowiłyby problemu dla średnio sprawnej osoby. Zatrzymali się na łące obok wielkiego stogu suchego siana.
A za zajazdem widać już było brukowany szlak. Szeroki i prosty. Faktycznie po jego drugiej stronie można rosły gęste lasy. Zrobił się wczesny wieczór. Vorgeheim. Zmierzch miał zapaść dopiero za jakieś trzy godziny. Lasy skończą się za godzinę wędrówki, jakieś pięć mil od Pleven. Potem już tylko pola uprawne na razie zielone niczym łąki, ze złotymi łatami kwitnącego rzepaku i oliwnymi gajami. I coraz więcej skupionych w niewielkich siołach domostw.
O tej porze wozy raczej wracały z miasta niż do niego jechały, ale ruch na trakcie był spory. Miasto wydawało się zdolne do wchłonięcia każdej ilości żywności, którą rodziła i wykarmiła ziemia. Nie widać było żadnych patroli, ale Bobby rozwiała złudne poczucie bezpieczeństwa Callisto i Vestine, wyjaśniając, że trakt regularnie patrolują z nieba dosiadający gryfów strażnicy.
Sponiewierany zajazd był miejscem gdzie mogli zdobyć jakieś ubranie. Z daleka widzieli niewielki ruch na dziedzińcu. Żadnych konnych, ani większych grup podróżnych. Proszalny dziad oparty o bramę wygrzewał w słońcu stare ciało. Chyba nie liczył na żadne drobne. Po podwórku biegało kilka kur i jakieś umorusane dzieci. Dymiło się z komina gospody. Żadne pranie nie suszyło się na słońcu. Kilka rachitycznych drzewek cytrynowych dawało trochę cienia na zewnątrz obmurowań. Bobby uwaliła się w stóg. Z Jękiem wyciągnęła wielkie osty spod pupy. Szurak usiadł obok niej.
- Poradzicie sobie - znowu mrugnął do Vestine – znajdźcie sobie coś do ubrania. Za dwie godziny będziemy w Pleven.

***

Pleven
Było przede wszystkim portem, leżącym w naturalnej dużej zatoce u ujścia Tona Dante. W porcie widać było bandery ze wszystkich stron świata. Morski handel z Arabią dla wielu kapitanów kończył się w Księstwach Granicznych. Tak było drożej, ale dużo, dużo bezpieczniej. Poza tym stąd prowadziły szlaki handlowe do krasnoludzkich twierdz. Pleven dostarczało więc i arabskich towarów zbytku i wyrobów rzemiosła krasnoludzkiego. Nie wspominając o swojej własnej stali i rozwijającym się dzięki niej rzemiośle.
A byli i tacy mądrale, którzy pleveńską Iglicę zaliczali do największych cudów świata i uważali, że dla samego widoku gładkiej i lśniącej prastarej wieży, trzeba, choć raz zawinąć do tego portu. Miasto z trzech stron otaczały wysokie mury. Wjeżdżało się do niego przez dwie olbrzymie bramy, Zachodnią zwaną Arabską i Wschodnią zwaną Cesarską. Przy bramach zawsze koszarowały duże oddziały. Obie stały otworem bez względu na porę doby. Strażnicy skrzętnie sprawdzali jedynie duże kupiecki karawany. Pojedynczy podróżny rzadko kiedy musiał się im z czegoś opowiadać. Mury miały od 4 do do 7 metrów wysokości. Na większości ich długości spacerowały straże. Były terenem chronionym prawem prefekta. Za pospolite przestępstwa popełnione w miejskich bramach albo na murze groziły surowe kary. Toteż u wejścia do miasta nie dało się stracić mieszka, nie stacjonowali też tu żebracy, rozłożeni dopiero w sporej odległości od niebezpiecznego terenu. Co niektórzy mieszkańcy Pleven twierdzili, że każde wejście i wyjście z miasta jest jednak skrzętnie notowane. Że rysopis każdego podejrzanego typa od razu trafia na biurko Króla Toma, że na murach zawsze stacjonują zatrudniani przez miasto magowie. Że na wjeździe nie warto afiszować się z bronią i bogactwem, bo to potem przynosi niespodziewane kłopoty. Miasto, które rozciągało się w obrębie murów liczyło prawie 40 tysięcy mieszkańców.


Przecinały je liczne kanały, do prawie każdego ważnego miejsca można było dopłynąć wodą. Wschodnia część była biedniejsza, zachodnią, w dużej mierze zabudowana w stylu arabskim szczyciła się wspaniałymi ogrodami i rezydencjami. Najbardziej ruchliwą i kosmopolityczna dzielnicą były Doki. Poza kilkoma szczególnymi regionami Pleven było bezpiecznym miejscem.



***

„Pod rybim łbem”
Jak zawsze było tłoczno. Właściciel jego żona i ich córki i zięciowie uwijali się jak w ukropie. Jak zwykle. Piwo było tanie i mocne. Ryby tanie i świeże. Towarzystwo miało jak zawsze w czubie. Gwar, śmiech i ścisk. Dwie kurwy na etacie przebierały w propozycjach. Yon Jedynka znowu wygrywał z kimś na rękę. Szalony kislevczyk Ramzan Rogozovski jak zawsze parzył się w płytowym napierśniku, pijąc ciężką wódkę zawsze z tym samym toastem, podchwytywanym przez stałych bywalców.
- Ursunie nie daj mi zwariować - codzienny hymn „Rybiego łba” Czarnowłosa Luba wróżyła chętnym za parę groszy. Dwa koty spały leniwie na parapetach, budząc się tylko gdy ktoś zamawiał tłustą rybę, piszczały dziewki, mężczyźni przeklinali zły los. A może na odwrót. I nie umilkły rozmowy, gdy weszła piratka. Choć zrobiona jej zaraz miejsce przy środkowym stole. Może mogła się zdziwić, że tylu chętnych jest do stawiania. Albo że gdy pijana wlokła się na górę dostała najlepsze łózko. Nikt nie miał ochoty powiedzieć dziewczynie, że już trzy dni minęły odkąd Czarnobrody zawisł na dziedzińcu pleveńskiego więzienia.

***

Bachmann krążył po swoim biurze w jedną i drugą stronę. Barczysty mężczyzna nie wyglądał na kupca, ani cwaniaka, a jednak widać było, że nie sama siła jest jego środkiem na bolączki. Krok miał spokojny. Równomierny. Deski wręcz muzycznie odgrywały takt odgrywany przez jego obute stopy. W końcu podszedł do nich i spojrzał na oboje i na każde z osobna. Amendil się go nie bał. Wiedział, że to tylko człowiek, którego okoliczności uczyniły wilkiem alfa. Nie unikał spojrzenia. Ksenia także nie. Ale ona miała powód. Uderzenie z pięści przewróciło dziewczynę na deski. Z rozkwaszonych ust trysnęła krew na blady policzek elfa.
- Nie sprawiaj mi więcej zawodu Kseniu.
Bachmann wrócił do przechadzania się po swoim pokoju, a dziewczyna wstała ocierając spokojnie twarz. Potem dalej trwało milczenie gdy oboje czekali na decyzje zarządcy. Mały człowiek o małej władzy, wielkich ambicjach i z piętnem przeznaczenia. To ostatnie elf prawie wyczuwał jakimś dziwnym sposobem. Po paru minutach Bachmann odezwał się w końcu.
- Kseniu. Dowiesz się ile wie rada i przeor Stillo. Nie obchodzi mnie jak i w jaki sposób. Chcę wiedzieć, czemu kazali tyle czekać.
- A ty elfie. Ty widziałeś tego którego zwą Piskorzem. Albo to bardzo zdolny najemnik... albo należy do zakazanego cechu. Dowiedz się i znajdź go. Jesteś wolny na ten czas.

***

Piski mew i odgłos fal miarowo uderzających o skały, rozbrzmiewały w uszach przyjemnym monotonnym echem. Był w tym pewnego rodzaju spokój, który powoli choć metodycznie ogarniał ich wszystkich. Uciekli. Poprzez trud i skrajne wycieńczenie, ale uciekli. Niewyraźne wspomnienia słabo przebijały się przez bezgraniczną chęć snu i odpoczynku. Albert, Tobiasz i Astria nawet nie mieli siły, by zając się jakimikolwiek ustaleniami. Napełniwszy żołądki, położyli się w jaskini i zwyczajnie usnęli. Aleam też wkrótce poczuł jak powieki same mu się zaczęły zamykać więc Valdred z Kurtem sami pomiędzy sobą podzielili warty. Czas mijał. Powoli i miarowo. Mimo iż dzień był gorący, w jaskini panował przyjemny lekki chłód, dzięki któremu można było swobodnie oddychać, bez opędzania się od natrętnych komarów i muszek, których koło południa wyległy cale chmary nad skaliste łąki powyżej.

Kurt w milczeniu przyglądał się swojej zdobyczy. Grubymi palcami wodził po czarno-brunatnej stali zaciekawiony po części samą nietypowością broni, a po części słowami Vestine. Rzadko kiedy bywał strachliwy, ale wrażenie, że oto w jego dłoniach spoczywa jakaś zaklęta przez chaos broń, napawało go dziwną niepewnością. Bo w sumie młot był naprawdę zacny. Jako osoba, której przez dłonie przewinęła się nie jedna rękojeść i niejedne drzewce, musiał to przyznać. Tylko, że machać nim musiał ktoś naprawdę silny... Zaintrygowany chwycił młot w dłonie i obejrzawszy się, czy wszystko w porządku z resztą, wyszedł na zewnątrz jaskini. W podziemnych korytarzach nawet nie było jak spróbować, ale tu... Tutaj co innego. Otwarta przestrzeń... można było spróbować paru uderzeń. Zaklął zorientowawszy się, że nadal nie może równo chodzić. Jedna z dwóch pamiątek po bladzi Bachmanna. Druga piekła od morskiej bryzy owiewającej rozcięty szpetnie policzek gladiatora. Zaparł się obiema nogami o nierówności skalistego podłoża i uniósł młot nad głową. Powietrze zaświszczało przy pierwszym młyńcu, a Kurt stęknął z wysiłku. Młot po chwili jednak nabrał inercji i stał się poręczniejszy. Wykonał jeszcze jeden obrót i zamachnął się w kamienne podłoże. Głuchemu uderzeniu towarzyszyło trzask pękającej skały, na której pojawiła się cienka szczelina. Żadna zbroja by tego nie wytrzymała...

Przed dobrą chwilę obserwował swoje oblicze w niezmąconej tafli źródełka do którego po ścianach jaskini spływała słodka woda. Nie mógł usnąć. Czuł jak pokaleczone palce pieką od przewalania gruzu, jak mięśnie domagają się sowitego odpoczynku. Ale nie mógł spać. Gniew nie łatwo było z siebie zmyć. Ciężko było powiedzieć, czy w ogóle się dało. Ale znalazł siostrę. Znalazł i uciekł z nią z jednego z gorszych miejsc jakie dane mu było zobaczyć. Dlaczego więc cały czas rysy jego twarzy przybierały tego znienawidzonego grymasu, który znał od dziecka. Słusznego gniewu i zimnego spojrzenia, z którym tak dobrze komponowały się wrzaski przesłuchiwanych odszczepieńców. Dlaczego właśnie teraz gdy widział jak ukochana siostra została wystawiona na działanie chaosu. Jak on sam został wystawiony na jego działanie. Spaczenia... Mimowolne wspomnienie bursztynowo-okiej targnęło nim nieprzyjemnym dreszczem. Najemnik odwrócił wzrok napotykając po drodze śpiącą Astrię. Ile to czasu minęło od czasu gdy ostatnio się widzieli... Położył się obok niej i oparł głowę o kamienie. Nadal był czas Kurta. Musiał się zdrzemnąć. Choćby przez chwilę.

Wieczór powitał ich wzmagającym się wiatrem od strony morza. Fale się powiększyły, a mewy i rybitwy ucichły i pochowały się na łąkach gdzie mieściły się gniazda. Chłód stał się na tyle nieprzyjemny, że Aleam musiał na nowo rozpalić prowizoryczne ognisko. Wątłe płomienie oplatające gałęzie znalezionych niedaleko krzewów po pewnym czasie mile łechtały skupioną wokół nich czwórkę. Tylko Albert i Tobiasz spali dalej jak zabici. Pierwszy walczący z zaczynającą trawić ranę z tkwiącym w niej bełtem, gorączką, a drugi z wyczerpaniem i licznymi poparzeniami. Nikt ich nie budził.

Pierwszy głosy usłyszał Aleam. Ulicznik odruchowo odwrócił się w kierunku wyjścia z jaskini. Szumiące morze bywa jednak złudne niosąc z sobą dźwięki z odległych miejsc. Stara prawda o której wiedzą tylko marynarze... A jednak ktoś był na zewnątrz. Valdred też już to słyszał. Dwa głosy. Głębszy i donośniejszy mężczyzny, oraz ostrzejszy i wyraźniejszy kobiety. Przeplatały się ze sobą w odwiecznej muzyce kłótni płci.
Astria popatrzyła na mężczyzn. Ktoś ewidentnie był niedaleko. Przyjaciel, wróg, czy po prostu nieznajomi? Głos nie zbliżał się ani nie oddalał, ale był zbyt zagłuszany przez fale by można było rozpoznać słowa, czy choćby język. I tak trwało to dobrych parę minut. W końcu Aleam zdecydował się rozejrzeć za nieznajomymi. Valdred po chwili wahania za nim. Nie mógł ryzykować, czy to nie ktoś przysłany przez Szuraka. Trzeba było sprawdzić. Zostawił Astrię z Kurtem. Siostra zdawała się mieć wpływ na gladiatora.

Wyszli z jaskini korzystając z zagłuszającego również odgłos ich stóp szumu fal. Kłębiaste białe bałwany słonej piany zdawały się obu chłopakom przez chwilę chciwie sięgać po nich, łapiąc za stopy i wciągając w głębiny... Ale to było tylko wrażenie. Musieli sprawdzić kto był w pobliżu... Aleam jako mniejszy i zręczniejszy, prowadził. Powoli w świetle gwiazd wspinali się w górę niewysokiego klifu. Ulicznik sięgnął do plecaka, by wyciągnąć zabrany z jaskiń lauryl, który mógłby pomóc przynajmniej na tej ścianie. Z zaskoczenie spostrzegł, że w połach materiału nie ma nic poza kawałkiem szaro-burej skały. Światło nocy musiało więc wystarczyć... Po chwili byli na górze. Otulona w ciemności łąka tak samo jak i za dnia nie wyróżniała się niczym specjalnym. Parę krzewów, wyższych skał, gęstszych zarośli... z jednym wyjątkiem. Nie daleko karłowatego drzewka jakieś pięćdziesiąt metrów od skraju klifu, widać było światło latarni, jakby za jakimś okienkiem. Słychać też było skamlanie psów i rżenie konia. Obaj spojrzeli po sobie i zdecydowali się zbliżyć jeszcze trochę... Głosy dwójki ludzi były coraz wyraźniejsze... „Ty oszuście”, „tyle czasu straciłam”, „wsadź sobie w dupę i tam wlej tę miksturę”, a także „to twoja wina”, „wrzeszczysz i wrzeszczysz” i coś o zupie?
Gdy byli już całkiem blisko, dość wyraźnie widzieli, drewniany zamknięty wóz obwieszony skórami, barwnymi szkiełkami grającymi dźwięcznie na wietrze, fikuśnymi zdobieniami oraz wielkim krzykliwym napisem głoszącym „Don Mangusto!”. Na przedzie gdzie stał zaprzężony koń, świeciły się dwie latarnie. W środku zaś za oknem tlił się kaganek i krążyły cienie dwóch postaci. Nie dało się też nie zauważyć, dwóch kundli na łańcuchach przywiązanych do wozu, oraz roztrzaskanego na nierównościach łąki drewnianego koła. Nim któryś z chłopaków zdążył zareagować, z drzwi na tyle wyskoczyła postać, którą po obfitym biuście można było spokojnie zakwalifikować do niewieściej.
- I dobrze! I tak już nie mogłam znieść tego smrodu! - wrzasnęła w stronę wnętrza po czym zgarnęła jedną z latarni z przodu i zaczęła wyprzęgać konia. Gdy wskakiwała na nagi grzbiet wałacha, z wozu wybiegł wyglądający na starszawego mężczyzna w powłóczystych szatach i opadającej mu pomponem na ramię szlafmycy.
- Stój Dzióbko! Przecież nie umiesz jeździć...
- Tak jak ty kłamać parchaty dziadu! – odszczeknęła mu i pognała na koniu w stronę ciemności. Nie minęło nawet parę sekund gdy dał się słyszeć jej krzyk i donośniejsze rżenie konia.
- Dzióbko! - zawołał strachliwie mężczyzna.

***

Dwaj rybacy spoglądali po sobie zdziwieni i nieco zatrwożeni. Byli co prawda rośli i krzepy w ramionach im nie brakowało, ale szaleńcy w każdym wywoływali niepokój. Nieznajomy zupełnie ni z tego ni z owego zaczął gadać do siebie i mruczeć coś pod nosem niezrozumiale. Bregosz nie przestawał wiosłować. Do wioski było już zupełnie blisko. Mimo zmierzchu dokładnie widzieli mijany Ptasi Grzbiet – skalną formację niedaleko od brzegu. W świetle latarni jednak nie było widać nic poza spienioną morską wodą. Bregosz przyśpieszył wiosłowanie, a Laszkil chwycił mocniej bosak gotowy pozbawić nieznajomego przytomności. Zabrali go z brzegu przy łowisku. Wzywał pomocy. Myrmidia nakazuje pomagać rozbitkom. Prosta sprawa. Teraz jedna obaj modlili się w duchu, by czym prędzej dostać się do wioski. Nieznajomy zawodził coraz głośnie. Słowa ze wspólnego przeplatał jakimiś nieznanymi i jakby nie jego własnymi. Obaj czuli się z tym dziwnie. Jeszcze tylko trochę. W ciemnościach nie mogli widzieć, że do brzegu brakowało zaledwie parędziesięciu metrów... Emesto wiedział już co musi uczynić. Ukarać winnych.

***

- Coś cię trapi chłopcze? - Sir Duncan Averlan wyglądał dokładnie tak jak wtedy gdy go Albert poznał jako umorusany chłopak w jednej z przydrożnych gospód. Zbroja lśniła bajkowym połyskiem chwały i nieskazitelnego honoru. Budziła smutek zawodu z krystalicznym sercu młodzieńca – Nie powinno.
Mężczyzna podszedł do młodzieńca i usiadł obok niego. Zewsząd dookoła dobiegało ich jasne światło.
- Nie słuchałeś kiedy mówiłem ci , że rycerzem nikt się nie rodzi? Rycerzem można zostać Albercie z Helmgart. A droga do stania się nim wiedzie przez wiele chwil, które potem chciałoby się wymazać z pamięci. To jednak one stanowią dla rycerza największy skarb dzięki któremu wie jak odróżnić dobro od zła. Zdałeś swój egzamin Albercie. Boleśnie, ale zdałeś – Sir Duncan poklepał podopiecznego po okrytym brudną koszulą ramieniu – Jestem z tego wielce rad. Tym bardziej, że o to masz przed sobą wielkie dzieło. Przeznaczenie sprawiło, że natknąłeś się na swej drodze na zatwardziałego złoczyńcę. Złodzieja tego co najcenniejsze. Złodzieja duszy. Odzyskaj to co ukradł i ukarz zbrodniarza Albercie. Tak trzeba. Sprawiedliwość nie może zostać nie pomszczona nawet jeśli jej łamanie dotyczy zapomnianych. Rycerz westchnął i uśmiechnął się ciepło. Wstał i podał uzbrojoną w kolczą rękawice prawicę do siedzącego na ziemi młodzieńca. W lewej spoczywała okrągła metalowa ostroga, którą odruchowo obracał.

- A jemu co?! - Kurt wydawał się naprawdę przejęty. Albert podrygiwał w dziwnych drgawkach. Gladiator widział takie zwykle u tych którzy dostali jakiś śmiertelny cios w łeb. Astria podbiegła do trzęsącego się coraz mocniej rycerza....
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:15.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172