Wątek: Łaska wyboru
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-10-2009, 23:10   #115
hija
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Mało mieli czasu na przegrupowanie, toteż beznadziejność formacji w której się ustawili była oczywista nawet dla Vestine, która na temat walki w grupie pojęcie miała słabe. Właściwie na temat każdej walki pojęcie miała takie samo. Ot, zdarzyło się, że kilku nazbyt natrętnych a nie dość majętnych potencjalnych adoratorów jej niewątpliwych wdzięków postraszyła nożem. Czy że temu lub owemu raz czy dwa potłukła na łbie w karczemnej burdzie gliniany kufel. Tylko że to wszystko to nie do końca to samo, co stanąć naprzeciw wyszkolonej grupy ludzi, którzy ku rozpaczy ich matek przyszli na świat z bronią w ręku. Tym bardziej, że w obecnym stanie nie mogla zrobić nic. Nic! Na Morra, nie była potężnym czarodziejem! Nie miała w zanadrzu nic, co mogłoby jej pomóc zatrzymać rozpędzonych zbrojnych. Poparzone ręce sprawiały zaś, że nawet gdyby miała jakąś broń, nie byłaby w stanie jej użyć. Pieprzona bezradność!

Z otwartymi szeroko oczyma wpatrywała się w walczące w półmroku postacie. Doskonale widziała detale. Drobne ruchy, szczegóły, które z nieznanego jej powodu jej umysł postanowił zakodować. Widok osuwającego się na ziemię Alberta zmroził ją całą. Krzyknęła rozdzierająco. Pomógł jej tyle razy i oto ona, choć potrzebował, nie mogła nic dla niego zrobić. Wróg nacierał, a Vestine miotała się bezradnie, nie wiedząc co robić.
I wtedy Astria zaczęła krzyczeć.
Vestine zgłupiała. Chciała zrobić naraz tyle rzeczy, że w efekcie stała w miejscu, niczym wykuty w kamieniu posąg. W środku miotała się we wszystkie możliwe strony.
Wyraźnie widziała siateczkę drobniutkich pęknięć, jaką w jednej chwili pokryły się ściany kamiennego korytarza. Zatrzęsło i skalne odłamki posypały się ciężką falą wprost na walczących. Każdy jeden ze spadających kamieni widziała boleśnie dokładnie. Ogłuszona nadmiarem bodźców, drgnęła dopiero gdy lawina głazów grubą ścianą odgrodziła ich od idącej ich śladem nagonki.

*

Patrząc na poranionych towarzyszy niedoli, czarodziejka odczuwała ciągnące ja na dno poczucie winy. Wszyscy ponieśli straty broniąc nie tylko samych siebie, ale i jej. Zaklęty przez nią jeden ze szczurzych brzeszczotów oświetlał im drogę, lecz cóż za marna była to pomoc. Kawałek spleśniałego suchara, wciśnięty jej siłą, bo nie uważała, że jej się nie należy, tylko podrażnił skurczony żołądek. Skóra na spierzchniętych wargach pękała, powodując uciążliwe pieczenie. Każdy kolejny krok odbierał czarodziejce resztki sił. Każde spojrzenie na cudze rany było bolesnym wyrzutem. Zawiodła ich tak samo, jak wtedy zawiodła Bastiena. Tak samo, jak zawodziła za każdym razem, kiedy ktokolwiek pokładał w niej jakiekolwiek nadzieje.
Być może myśli te były wynikiem oddziaływania ponurego otoczenia, a może Vestine poczuła coś w rodzaju solidarności z grupą uciekinierów?

Od momentu, gdy kamienny korytarz zapadł się praktycznie na ich oczach, dziewczyna nie ufała otaczającym ją masom skalnym. Ciosane ściany sprawiały wrażenie, jakby napierały na nią, jakby tylko czekały, żeby pogrzebać ją żywcem. I ucieleśnić tym samym jej najgorszy koszmar. Największy ze strachów – obudzić się w trumnie i nie móc oddychać. Krzyczeć, płakać, drapać drewno, drzeć włosy z głowy i łapczywie chwytać coraz mniej rześkie powietrze. Łkać i bezskutecznie wzywać pomocy. Czuć jak resztki nieoczekiwanie odzyskanego życia wyciekają zeń wraz z krwią sączącą się pod połamanych i podważonych drzazgami paznokci.
Ciemnowłosa wzdrygnęła się z przestrachem.
Skąd te myśli, Vestine? Co z Tobą?

Chciała pomóc Albertowi, ale minę miał taką, że bała się do niego podejść.

*

Błogosławieństwo otwartej przestrzeni.
Ze świstem w zmęczonych kopalnianym pyłem płucach wciągnęła pierwszy haust pachnącego morzem powietrza.
Nieprawdopodobnie rozszerzone źrenice boleśnie zareagowały na słoneczny blask. Przyzwyczajone do ciemności, radziły sobie w mroku o wiele lepiej niż oczy reszty grupy. I o wiele wolniej adaptowały się do jasnego światła. Przez dłuższą chwilę po wyjściu z gmatwaniny jaskiń stała więc oślepiona. Ktoś podszedł do niej i zaczął mówić, dopiero po chwili udało jej się wyostrzyć wzrok. Callisto. Skruszona przyczyna wściekłości Bobby. Pomógł jej jednak. Możliwe, że gdyby była odrobinę mniej umęczona, nie omieszkałaby wykorzystać potencjału erotycznego drzemiącego w sytuacji, w której się znaleźli.
Nie znała się zbyt dobrze na opatrywaniu ran, ale nie na darmo uczyła się czytać na mądrych księgach męża. Wiele z tej wiedzy wywietrzało z czasem, część wypłukał alkohol, ale nadal pamiętała, że w leczeniu ran tak poważnych jak ta Tobiasza, najważniejsze jest zatamowanie krwawienia. Oddarłszy i tak już naruszony w bitewnym ferworze rękaw koszuli, mocno zawiązała go na chłopięcym udzie. Miała nadzieję, że to – choćby tymczasowo – wystarczy.

Estalijczyk znów pojawił się znikąd, pytając ją o kierunek, w którym powinni uciekać. Ją. Och, Callisto.

- Proponowałabym Pleven. W mieście łatwiej będzie zapaść się pod ziemię niż w maleńkiej rybackiej wiosce. I łatwiej będzie znaleźć medyka, którego potrzebuje większość z nas.

Rozejrzała się wokół, szczupłą dłonią osłaniając oczy przed słońcem.
Nigdzie nie widziała Alberta. Zmartwiła się, bo dobrze wiedziała, że fatalna kondycja fizyczna nierzadko wpływa na kondycję duchową.
Ruszyła w kierunku skał.

Zobaczyła go na niezłą chwilę przed tym, zanim zrozumiała co widzi. Półnagi rycerz stał do połowy uda w wodzie. Jedno należało mu przyznać, na wpół obnażony robił piorunujące wrażenie. Zapragnęła się do niego przytulić. Przycisnąć policzek do szerokiej męskiej piersi. Przesunąć palcem wzdłuż kręgosłupa, wzbudzając dreszcz. Obdarzyć pieszczotą.
Nie widział jej jeszcze, skupiony na przemywaniu rany.
Ve, Ve, Ve! Nie po to tu przyszłaś!

- Albert? - usłyszał ją pewnie już z daleka. - Al... - umilkła, gdy obrócił się w jej kierunku. Stała już do połowy łydki w wodzie.
- Chodź, pomogę Ci z tym
Kolejne dwa kroki przybliżyły ją do rannego.
- Chyba nie powinnaś Vestine... Jeżeli ktoś cię... nas zobaczy możesz mieć kłopoty...
- Kłopoty, Albert? Większe niż dotąd?
- Wiesz o czym mówię... nie przystoi kobiecie być sam na sam z prawie nagim mężczyzną. -
Nie patrzył na nią, cały czas miał twarz zwróconą w stronę otwartego morza. - Po prostu...
Czarodziejka zdębiała.
Otworzyła usta. Zamknęła.
Może gdyby rycerz na nią popatrzył, dostrzegłby wypełzający na jej lico rumieniec.
- Ty... Ty chyba nie mówisz poważnie? Jesteś ranny, ma... chciałam Ci pomóc. Głupia.
Za odpowiedź musiał jej wystarczyć szum morza i fal rozbijających się o skały.

Vestine prychnęła wściekle i obróciwszy się na pięcie, ruszyła przed siebie.
~~ Idiota, cholerny idiota! ~~
Chociaż nie. Nie mogła się zdecydować które z nich było głupsze: Ona, bo sądziła, że ktoś mógłby uwierzyć w czystość jej intencji czy on, bo w tąż nie uwierzył.
Szła przed siebie, zaciskając poparzone dłonie w pięści i nawet tego nie zauważając.
Oddaliwszy się dostatecznie daleko zrzuciła ubranie.
Jak... jak on mógł?! No tak. Między takimi jak on a takimi jak ona wznosiła się nieprzepuszczalna bariera ludzkich uprzedzeń. Zbyt mało znaczyła by równać się z jego pasem i ostrogami. Potraktował ją jak portową kurwę! No tak, czego do cholery oczekiwała?! Nie była damą. Nigdy nią nie będzie. Nie miała bogatych rodziców. Miała tylko dzieciństwo spędzone w ślepych zaułkach portu. Wypełnione głodem, zimnem i siniakami.
Woda łapczywie oblizywała jej ciało.
Położyła się na piasku. Kiedy kolejna fala nakryła ją z kretesem, ciemnowłosa zawyła, lecz zamiast dźwięku z jej ust wydostały się jedynie kretyńskie bąbelki.
Głupia, głupia, głupia.

*

Gdy wróciła do grupy nie miała już nawet zaczerwienionych oczu. Nie spojrzała nawet w stronę Alberta. Rozejrzała się wokół. Prawdziwy biwak!

- Kurt, prawda? Chodź, trzeba obejrzeć tą ranę - czarodziejka stanęła na przeciwko gladiatora z miną, z której łatwo można było wyczytać, że chodzi jej o coś zupełnie innego. O coś, co chciałaby załatwić na osobności. Nie był może zbyt bystry, jednak rozpoznał ten wyraz twarzy. Rozejrzał się na około i stwierdził że reszta, jest wystarczająco daleko żeby nic nie usłyszeć.
-Ta, to ja. Mów tutaj. Reszta daleko.
Ciemnowłosa przyklęknęła naprzeciw niego i wyjąwszy mu z ręki szmatę, dotknęła nią policzka mężczyzny, udając, że czyści ranę.
- Słuchaj, ta twoja broń. Młot. Wydaje mi się, że jest magiczny. Zastanawiam się czy nie powinieneś na niego uważać...
Dotyk był przyjemny, naprawdę kojący, ale wiadomość którą usłyszał... no przepraszam bardzo.
- Ma.. magiczny? - chciał zacząć głośno, ale stwierdził że to nie jest dobry temat na głośną rozmowę - Że cooo ? - Spojrzał się na broń leżącą obok niego.
- To bardzo źle? Co mam z tym zrobić? - Trochę spanikowany, zdezorientowany i cholera wie jaki jeszcze! Nigdy nie miał do czynienia z czymś takim...
- Nie wiem. Trzeba by mistrza Tradycji Metalu. Miałeś omamy?
-Jakiego mistrza?! Nie nic. Chyba jako jedyny z was
- spojrzał się raz jeszcze na młot - kurwa... co ja mam z tym zrobić?
Sprawy śmierci, pobicia, kopania, jedzenia i takich innych nie stanowiły wielkiego wyzwania. Jednak ta sytuacja była kompletnie obca dla Kurta i za cholerę nie potrafił się w niej odnaleźć...
- Tra... Mniejsza. To znaczy, że jak dotąd broń nie miała na Ciebie złego wpływu. Myślę, że możesz zabrać go do miasta. Może uda się znaleźć tam kogoś, kto nam pomoże?
- Mnie się pytasz? Ja za cholerę nie wiem co i jak. Skoro to wyczułaś, musisz mieć coś z magią wspólnego. Ty wiesz co robić. Chcesz ją?
- Wskazał ręką na broń
- Żartujesz? Przecież nawet bym jej nie podniosła.
- Cholera... Nie lepiej zostawić to gówno? A wiesz czy to... dobra czy zła magia?
- Nie wiem. Wiem natomiast, że jesteś jedną z niewielu osób, która jeszcze może walczyć. I że w chwili obecnej nie masz innej broni
- Nie podoba mi się ocalanie dupy innym, bo tylko ja mogę machać jeszcze. Większości nie znam. Ale jeżeli obiecujesz że pomożesz mi z tym ... czymś, to będę machał za Ciebie
- Pomogę, ale uprzedzam uczciwie, nie jeśli to coś wyjątkowo silnego to mogę nie być w stanie.
Póki ja to niosę... nic nikomu się nie stanie. Na mnie to wpływu tak patrzę nie ma. Chodź. Albert ma narzędzia. Zdejmę to Tobie i innym


Skinęła głową i posłała osiłkowi wdzięczny uśmiech.
Musiała trzymać pion, wszystko rozłaziło im się w rękach. Byli przemęczeni, ranni, głodni i spragnieni. Do tego mieli nie najlepsze perspektywy.
Westchnęła, palcami przeczesując włosy.

*

Ustalenie co dalej zajęło im chwilę.
Każdy ciągnął w swoja stronę, jednak świadomi byli, że większość z nich jest zbyt słaba, by poradzić sobie samopas.
Powlekli się więc całą grupą wzdłuż wybrzeża w poszukiwaniu jaskini, w której ci najbardziej ranni i ci, którym nie było po drodze do Pleven mogliby bezpiecznie zaczekać, aż ci w lepszej kondycji wrócą z miasta z informacjami i, jak mieli nadzieję pomocą.
Odkryte w jednej z jaskiń źródełko wywołało u uciekinierów ekstazę. Zimna, czysta, niestęchła woda spływała w dół wyschniętych gardeł wywołując westchnienia czystej rozkoszy. Kilka mewich jaj i upolowanych przez Aleama krabów ugotowanych naprędce w znaleźnym hełmie zaspokoiło pierwszy głód.

Pokrzepiona znaleziskami Vestine zgłosiła się jako jedna z osób, które ruszyć miały do miasta. Uczyniła to tym bardziej ochoczo, że Albert zostawał w jaskini. Nie tyle czuła się urażona jego zachowaniem, co skonfundowana. Nie miała pojęcia, co mogłaby mu powiedzieć. Bezpieczniej było się oddalić.

*

W drogę ruszyła w towarzystwie Callisto, Aleama, Szuraka oraz Bobby.
Ta ostatnia odciągnęła ja na bok po kilkunastu minutach marszu.

- Jeśli chcesz mogę cię zabrać na statek. Zostawimy cię w najbliższym porcie, z dala stąd. Wiem czym się parasz. Nie obchodzi mnie to tak długo jak nie użyjesz swoich sztuczek przeciwko mnie. Polubiłam cię, jebana mać. Nie chcę się z tobą rozstawać w zwadzie.

Vestine skinęła głową.
- Dzięki. Skorzystam z przyjemnością, o ile poczekasz na mnie, aż wrócę z pomocą dla tamtych. Jestem mu to winna.
 
hija jest offline