Wątek: Łaska wyboru
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-10-2009, 20:04   #118
Jakoob
 
Jakoob's Avatar
 
Reputacja: 1 Jakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwuJakoob jest godny podziwu
Poruszali się wolno, większość z nich była na skraju wyczerpania fizycznego i psychicznego. Te kilka sucharów jedynie przypomniało o głodzie, który świdrował żołądek i głowę. Ból nie pozwalał oddalić się wgłąb siebie, trzymał przy marszu, nakazywał trzeźwe, racjonalne myślenie. A to nie pomagało. Jedynie utwierdzało w przekonaniu, że jesteśmy, co tu dużo mówić, w dupie. Aleam, z braku lepszego pomysłu, zaczął mruczeć pod nosem jakąś popularną, karczmarską melodię. Pomogło. Do czasu aż wymruczał ją po raz setny.

Nie wszystko rysowało się w najczarniejszych barwach. Droga, którą podążali, nie dość, że systematycznie pięła się pod górę, była wyraźnym wytworem ludzkich rąk. Dość staranne wykonanie świadczyło, że przebyło tędy więcej ludzi niż na wcześniejszych poziomach. Jednak mało kto zauważał różnicę. W chwili, gdy ważą się losy bytu lub śmierci nie podziwia się piękna architektury.

***

Aleam usłyszał krzyk radości Bobby. W pierwszej chwili pomyślał, że odnalazła jakąś błyskotkę, która zapodziała się pomiędzy dwoma, chronionymi przez naddarty gorset, półkulami. Chwilę potem poczuł przyczynę szczęścia. Zapach morza, zapach soli i jodu ciągle rozpraszanych w powietrzu przez złośliwe fale, zapach jakby zgnilizny, wydzielany przez porosty i pleśnie porastające skały. Przyspieszyli momentalnie. Nagle zapomnieli o głodzie i pragnieniu.

Krzyk mew. Kraby. Szum fal. Błękitne niebo i słońce. Dla przeciętnego człowieka jedynie puste rzeczowniki bez żadnego specjalnego wydźwięku. Niech tylko zostanie ich choć na chwilę pozbawiony! Niech zobaczy ile w tych słowach symboliki. Powrót. Powrót do natury, niczym do matki, do źródła. Powrót do miejsca narodzin, gdzie po raz odetchnęło się powietrzem wolności.

***

Dziewiętnastolatek spojrzał się wymownie na chodzące dookoła kraby. Wymacał hełm spoczywający w torbie, przytroczonej do pasa. Będzie z tego idealny garnek, jak nic! Podniósł z ziemi luźny kamień i zaczął gonić za niewielkimi stworzeniami. Skubańce były zwinne, chowały się za głazami i wchodziły w niedostępne rozpadliny. Mimo wszystko udało się złapać kilka i uspokoić je celnym, mocnym uderzeniem. Upchał tyle ile się zmieściło hełmu i torby i wyszedł na powierzchnię.

Wyglądali jak ostatnie wyrzutki społeczeństwa. Obrośnięci sadzą i pyłem, jedynie oczy pozostały jako takie białe. W podartych ubraniach - jednych celowo, w celu zrobienia opatrunków, drugich zwyczajnie znoszonych. Wszyscy poranieni, jedni mniej, drudzy bardziej. Kurt z obrzydliwą, zakrzepniętą raną na policzku, Albert, który szedł mimo bełtu zagłębionego na kilkanaście centymetrów w boku. Całe jego ciało pokryte było zadrapaniami i siniakami. Pełnego obrazu dopełniały resztki kajdan na ostkach i nadgarstkach. Nie ulegało wątpliwości - w takim stanie nie mogą się pokazać nawet byle wieśniakowi. Wieść rozeszłaby się z prędkością imperialnego posłańca.

Pierwsze co zrobił, to oddalił się od grupy, aby wreszcie zanurzyć się przyjemnie zimnej wodzie. Zdjął koszulę, która oprócz niewielkiego rozdarcia na plecach, była pozbawiona obu rękawów. Swoją drogą wyglądało to całkiem ładnie, odsłonięte ramiona godnie prezentowały się na wolności. Pousuwał zbędne resztki szwów i wyrzucił je na bok. Chwycił garść piasku i posypał nim koszulę. Po chwili zanurzył na sekundę w wodzie i tarł, materiał o materiał. Efekty nie były doskonałe, ale wyraźnie widać było poprawę. Najluźniejsze resztki sadzy bez problemy odeszły od tkaniny.

Odłożył ubranie na szerokim, płaskim kamieniu i zanurzył się w morzu. Woda okalała każdy kawałek ciała. Umył krótkie, nierówne włosy. Chciał pozbyć się tłustego, mdłego zapachu jaki czuł niemalże od początku pobytu w kopalni. Jak uciekać, to w pełni. Wolność! Chłopak zawył z radości, aż wszystkie okoliczne mewy spłoszyły się, uciekając ze swoich legowisk.

Coś otarło się o jego łydkę. Ryba! Prawie zapomniał nazwy tych najpospolitszych wodnych stworzeń. Próbował schwytać jedną, ale poczuł tylko śliską skórę pomiędzy palcami. Wrócił na brzeg i wymacał w torbie okruszki sucharów. Wysypał je wszystkie w płytkiej zatoczce, dostępnej z drugiej, bocznej, nieco głębszej. Nie czekał długo. Pierwsze rybki, najróżniejszego rodzaju - były takie w szaro-czarne paski z pstrokatymi płetwami ozdobionymi czerwienią, były też mniejsze, bardziej podłużne, całe w srebrzystej łusce. Wstrzymał oddech. Powoli przybliżył dłoń ku zmąconej tafli wody. Szybkim ruchem chwycił rybę. Złapał! A przynajmniej tak mu się wydawało. Kiedy unosił rękę ze zdobyczą, rzucająca się ryba wyślizgnęła się z mocno zamkniętej pięści. Aleam w panicznym odruchu uderzył rybę w powietrzu i lotem koszącym posłał ją w stronę suszącego się ubrania. Potem nie było już tak pięknie. Spłoszone ryby niechętnie wypływały bliżej powierzchni, siedząc bezpiecznie poza zasięgiem ręki. Po ciężkiej batalii dziewiętnastoletni młodzieniec wrócił z dwiema obślizgłymi zdobyczami do reszty grupa, która zdążyła już rozpocząć rozmowę na temat dalszej wędrówki.

- Jeśli chcecie znać moje zdanie to niezależnie gdzie pójdziemy, nie możemy wyglądać na podejrzanych. W Pleven z pewnością będzie trudniej nas wytropić, ale nie oszukujmy się - kajdany kojarzą się wszystkim okolicznym mieszańcom z jednym. Poza tym, jeśli chcemy wynająć medyka to może pochodzić tylko z miasta. W innym przypadku wystarczy modlitwa - przynajmniej nie zaszkodzi. No i takiego, co nas widział, należałoby potem... uciszyć.


Usiadł na brzegu, wyjął sztylet i zaczął patroszyć ryby. Pod uważnym spojrzeniem Bobby.

***

Kiedy wszyscy mniej lub bardziej ochłonęli, do łask powrócił temat przyszłości. Podstawą było rozkucie się - w kajdanach niewiele zdziałali. Rozczepiać kajdany próbowała większość, ale stalowe obręcze, zamknięte w jakiś sprytny sposób, za nic nie chciały poddać się majzlowi. Aleam wziął do ręki narzędzia i miast walić w splot, zaczął manewrować w zamku. Robota nie była łatwa - zamek do najprostszych nie należał, mechanizm wydawał się działać tylko w jednym położeniu. Nie dysponował także wytrychami ani żadnymi innymi przydatnymi przedmiotami. Innymi słowy - totalna improwizacja.

Skutek nie było zadowalający. Jedynie Albert, Kurt, Bobby i Valdred zostali pozbawieni okowów. Dziewiętnastolatek usiadł rozczarowany na twardej, skalistej ziemi. Przez chwilę dłubał w zamku, łudząc się nadzieją, że szczęście się do niego uśmiechnie. Nic tu po nim. Wejście do miasta w bransoletach to czyste samobójstwo. Potrzebowali przynajmniej lepszych narzędzi albo jakiegoś kowala, który mógłby się tym zająć.

Przeszli kawałek w poszukiwaniu lepszego legowiska. Znaleźli doskonałą, niezbyt wielką kopalnią z naturalnym źródłem pitnej wody. Ugotowali co mieli i pomimo mdławego smaku zjedli z przyjemnością. Nieprzespana, pełna wrażeń noc dawała się we znaki. Aleam znalazł sobie w miarę wygodny kącik i położył się na boku, ramionami okalając cały swój dobytek - znaleźną torbę.
 
__________________
gg: 8688125

A po godzinach, coś do poczytania: [nie wolno linków w podpisie, phi]
Jakoob jest offline