Wątek: Łaska wyboru
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-10-2009, 01:53   #120
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Poszli we czwórkę.
Szurak ranny lecz i tak irytująco pewny siebie. Dobrze ubrany, dobrze uzbrojony i bez kajdan. Ranna ręka doskwierała mu wyraźnie, ale nie skorzystał z pomocy Bobby, opatrzył ją sam, profesjonalnym opatrunkiem wyciągniętym z plecaka, opatrunkiem, którego miał już nie mieć. Bobby, rozkuta przez Aleama, w ładniutkich ubrankach, które po kilku dniach w karcerze wyglądały jak sterta szmat. Ranna w rękę i ze złamanym obojczykiem. Wygłodzona. Za to z butną miną, śpiewem na karminowych wargach i mieczem przy pasku. I konkretnymi planami picia konkretnego trunku w ulubionym lokalu.
Vestine, której kajdan zdjąć sie nie udało nawet zręcznemu dziewiętnastolatkowi. Szarooka czarodziejka o buzi małej dziewczynki z rozmazanym czernidłem wokół oczu, z poranionymi dłońmi, którym faktycznie ulgę przyniosła zaproponowana przez Callisto oliwa. Vestine oszołomiona wydarzeniami i własnymi odczuciami oraz … swoimi niespożytymi siłami. Bo ona jedna nie zdrzemnęła się ani na chwilę, a energia, która ją przepełniała przyprawiała samą czarodziejkę o dreszcz strachu. Vestine bolały dłonie. Może bolało ją serce, może dusza. Ale nie mięśnie, nie szczupłe ramiona ani chude łydki. Nie czuła głodu. Nie była zmęczona. Mogłaby tę drogę do Pleven przebiec.
I Callisto. Już obmyty, ale w ogóle pozbawiony górnej części garderoby. Dobrze urodzony chłopak w samych portkach i butach z wysokimi cholewami, dzięki Ci Myrmidio chociaż za nie, prawie zasłaniały obręcze na nogach. Lekko ranny, czuł się całkiem dobrze. Może przywykł. Może to właśnie on najbardziej całej tej gromadki przypadkowych sojuszników przyzwyczaił się, że los z niego kpi. Więc się nie poddawał. Zasłoni czymś ręce, wejdzie do miasta, sprowadzi pomoc. I ucieknie z tego przeklętego miejsca.
Wyruszyli po południu, we czwórkę. Na zachód, w kierunku Pleven.
Szurak i Bobby pochodzili z Wolnego Miasta Pleven. Może nie mieli wprawy w przemierzaniu jego bezdroży, ale póki wiedzieli gdzie jest morze nie mogli zabłądzić. Było popołudnie. Słonce grzało, kilka leniwych chmur rzadko dawało cień. Ze wzgórz oszałamiająco pachniała szałwia. By podróżować w miarę wygodnie i szybko musieli zejść na płaski teren. Najlepiej znaleźć trakt i podróżować niezauważonym równolegle do niego. Taki był plan.
Postój musieli zrobić po godzinie. Zatrzymali się w niewielkim zagajniku. Nie oni pierwsi w jego historii, o czym wyraźnie świadczyła wypalony ślad po wielu ogniskach. Bobby nie wytrzymywała trudów wędrówki. Widać było, że uparta dziewczyna prędzej padnie niż się poskarży, więc kto inny zaproponował tę przerwę w marszu, na co sarkała tylko Bobby, zapewne nawet święcie przekonana, że wcale odpoczynku nie potrzebuje. Dzielna piratka, co uwierzy, że pada na pysk dopiero na glebie.
I wtedy poznali dalsze sekrety szurakowego plecaka. Sztygar wyciągnął z plecaka , ciemny, twardy chleb i suszone mięso. Podzielił je miedzy wszystkich.
- Zapomniałem, że to mam - odpowiedział na spojrzenie Callisto i roześmiał się głośno, jednocześnie krzywiąc się przy tym z bólu.
- I o tym. – Wyciągnął z plecaka dwie niewielkie ceramiczne buteleczki. Zarówno Ve jak i Callisto je rozpoznawali - stosunkowo powszechna magiczne mikstury, które nabyć mógł każdy właściciel zbędnego mieszka złotych monet. Nie leczyły poważnych zranień, ale niewielką potrafiły nawet zasklepić, zlikwidować obrzęk, krwawienie czy siniaki. Ve przełknęła ślinę. Taka mikstura pomogłaby na jej dłonie. Może nawet nie zostałyby brzydkie blizny. Alberta by nie wyleczyła. Ale na pewno ulżyła mu w cierpieniu. Szurak wypił zawartość jednej buteleczki. Drugą wręczył Bobby.
- Proszę moja słodka. To nie wygląda za ciekawie – pokazał na czerwoną obrzmiałą skórę dziewczyny. Kość obojczyka przestała już nawet wystawać spod pulsującej ogniem opuchlizny.
- Wspominałem o tym Bobby, ale powtórzę się. Chcecie wyjść z tego cało potrzebujecie możnych przyjaciół. Mogę was do takiego zaprowadzić. Jutro wieczorem czekam „Pod rybim łbem”. Przy odrobinie farta pomoże wam i tamtym. – mrugnął do Vestine.
A potem w końcu odpowiedział Bobby. - „Pod rybim łbem”? – powtórzył - Tylko nie zadłuż się u mnie za mocno, dziewczyno.

I musieli ruszać. Trakt był gdzieś niedaleko.
Najpierw zauważyli zabudowania. Budynki wybudowane w równym czworoboku. Kilka chałup i gospoda stykających się ścianami. Na utworzony w ten sposób dziedziniec można było dostać się tylko przez wysoką drewniana bramę. Teoretycznie. Bo w praktyce tutaj akurat zabudowania i ogrodzenia były podniszczone i popękane mury nie stanowiłyby problemu dla średnio sprawnej osoby. Zatrzymali się na łące obok wielkiego stogu suchego siana.
A za zajazdem widać już było brukowany szlak. Szeroki i prosty. Faktycznie po jego drugiej stronie można rosły gęste lasy. Zrobił się wczesny wieczór. Vorgeheim. Zmierzch miał zapaść dopiero za jakieś trzy godziny. Lasy skończą się za godzinę wędrówki, jakieś pięć mil od Pleven. Potem już tylko pola uprawne na razie zielone niczym łąki, ze złotymi łatami kwitnącego rzepaku i oliwnymi gajami. I coraz więcej skupionych w niewielkich siołach domostw.
O tej porze wozy raczej wracały z miasta niż do niego jechały, ale ruch na trakcie był spory. Miasto wydawało się zdolne do wchłonięcia każdej ilości żywności, którą rodziła i wykarmiła ziemia. Nie widać było żadnych patroli, ale Bobby rozwiała złudne poczucie bezpieczeństwa Callisto i Vestine, wyjaśniając, że trakt regularnie patrolują z nieba dosiadający gryfów strażnicy.
Sponiewierany zajazd był miejscem gdzie mogli zdobyć jakieś ubranie. Z daleka widzieli niewielki ruch na dziedzińcu. Żadnych konnych, ani większych grup podróżnych. Proszalny dziad oparty o bramę wygrzewał w słońcu stare ciało. Chyba nie liczył na żadne drobne. Po podwórku biegało kilka kur i jakieś umorusane dzieci. Dymiło się z komina gospody. Żadne pranie nie suszyło się na słońcu. Kilka rachitycznych drzewek cytrynowych dawało trochę cienia na zewnątrz obmurowań. Bobby uwaliła się w stóg. Z Jękiem wyciągnęła wielkie osty spod pupy. Szurak usiadł obok niej.
- Poradzicie sobie - znowu mrugnął do Vestine – znajdźcie sobie coś do ubrania. Za dwie godziny będziemy w Pleven.

***

Pleven
Było przede wszystkim portem, leżącym w naturalnej dużej zatoce u ujścia Tona Dante. W porcie widać było bandery ze wszystkich stron świata. Morski handel z Arabią dla wielu kapitanów kończył się w Księstwach Granicznych. Tak było drożej, ale dużo, dużo bezpieczniej. Poza tym stąd prowadziły szlaki handlowe do krasnoludzkich twierdz. Pleven dostarczało więc i arabskich towarów zbytku i wyrobów rzemiosła krasnoludzkiego. Nie wspominając o swojej własnej stali i rozwijającym się dzięki niej rzemiośle.
A byli i tacy mądrale, którzy pleveńską Iglicę zaliczali do największych cudów świata i uważali, że dla samego widoku gładkiej i lśniącej prastarej wieży, trzeba, choć raz zawinąć do tego portu. Miasto z trzech stron otaczały wysokie mury. Wjeżdżało się do niego przez dwie olbrzymie bramy, Zachodnią zwaną Arabską i Wschodnią zwaną Cesarską. Przy bramach zawsze koszarowały duże oddziały. Obie stały otworem bez względu na porę doby. Strażnicy skrzętnie sprawdzali jedynie duże kupiecki karawany. Pojedynczy podróżny rzadko kiedy musiał się im z czegoś opowiadać. Mury miały od 4 do do 7 metrów wysokości. Na większości ich długości spacerowały straże. Były terenem chronionym prawem prefekta. Za pospolite przestępstwa popełnione w miejskich bramach albo na murze groziły surowe kary. Toteż u wejścia do miasta nie dało się stracić mieszka, nie stacjonowali też tu żebracy, rozłożeni dopiero w sporej odległości od niebezpiecznego terenu. Co niektórzy mieszkańcy Pleven twierdzili, że każde wejście i wyjście z miasta jest jednak skrzętnie notowane. Że rysopis każdego podejrzanego typa od razu trafia na biurko Króla Toma, że na murach zawsze stacjonują zatrudniani przez miasto magowie. Że na wjeździe nie warto afiszować się z bronią i bogactwem, bo to potem przynosi niespodziewane kłopoty. Miasto, które rozciągało się w obrębie murów liczyło prawie 40 tysięcy mieszkańców.


Przecinały je liczne kanały, do prawie każdego ważnego miejsca można było dopłynąć wodą. Wschodnia część była biedniejsza, zachodnią, w dużej mierze zabudowana w stylu arabskim szczyciła się wspaniałymi ogrodami i rezydencjami. Najbardziej ruchliwą i kosmopolityczna dzielnicą były Doki. Poza kilkoma szczególnymi regionami Pleven było bezpiecznym miejscem.



***

„Pod rybim łbem”
Jak zawsze było tłoczno. Właściciel jego żona i ich córki i zięciowie uwijali się jak w ukropie. Jak zwykle. Piwo było tanie i mocne. Ryby tanie i świeże. Towarzystwo miało jak zawsze w czubie. Gwar, śmiech i ścisk. Dwie kurwy na etacie przebierały w propozycjach. Yon Jedynka znowu wygrywał z kimś na rękę. Szalony kislevczyk Ramzan Rogozovski jak zawsze parzył się w płytowym napierśniku, pijąc ciężką wódkę zawsze z tym samym toastem, podchwytywanym przez stałych bywalców.
- Ursunie nie daj mi zwariować - codzienny hymn „Rybiego łba” Czarnowłosa Luba wróżyła chętnym za parę groszy. Dwa koty spały leniwie na parapetach, budząc się tylko gdy ktoś zamawiał tłustą rybę, piszczały dziewki, mężczyźni przeklinali zły los. A może na odwrót. I nie umilkły rozmowy, gdy weszła piratka. Choć zrobiona jej zaraz miejsce przy środkowym stole. Może mogła się zdziwić, że tylu chętnych jest do stawiania. Albo że gdy pijana wlokła się na górę dostała najlepsze łózko. Nikt nie miał ochoty powiedzieć dziewczynie, że już trzy dni minęły odkąd Czarnobrody zawisł na dziedzińcu pleveńskiego więzienia.

***

Bachmann krążył po swoim biurze w jedną i drugą stronę. Barczysty mężczyzna nie wyglądał na kupca, ani cwaniaka, a jednak widać było, że nie sama siła jest jego środkiem na bolączki. Krok miał spokojny. Równomierny. Deski wręcz muzycznie odgrywały takt odgrywany przez jego obute stopy. W końcu podszedł do nich i spojrzał na oboje i na każde z osobna. Amendil się go nie bał. Wiedział, że to tylko człowiek, którego okoliczności uczyniły wilkiem alfa. Nie unikał spojrzenia. Ksenia także nie. Ale ona miała powód. Uderzenie z pięści przewróciło dziewczynę na deski. Z rozkwaszonych ust trysnęła krew na blady policzek elfa.
- Nie sprawiaj mi więcej zawodu Kseniu.
Bachmann wrócił do przechadzania się po swoim pokoju, a dziewczyna wstała ocierając spokojnie twarz. Potem dalej trwało milczenie gdy oboje czekali na decyzje zarządcy. Mały człowiek o małej władzy, wielkich ambicjach i z piętnem przeznaczenia. To ostatnie elf prawie wyczuwał jakimś dziwnym sposobem. Po paru minutach Bachmann odezwał się w końcu.
- Kseniu. Dowiesz się ile wie rada i przeor Stillo. Nie obchodzi mnie jak i w jaki sposób. Chcę wiedzieć, czemu kazali tyle czekać.
- A ty elfie. Ty widziałeś tego którego zwą Piskorzem. Albo to bardzo zdolny najemnik... albo należy do zakazanego cechu. Dowiedz się i znajdź go. Jesteś wolny na ten czas.

***

Piski mew i odgłos fal miarowo uderzających o skały, rozbrzmiewały w uszach przyjemnym monotonnym echem. Był w tym pewnego rodzaju spokój, który powoli choć metodycznie ogarniał ich wszystkich. Uciekli. Poprzez trud i skrajne wycieńczenie, ale uciekli. Niewyraźne wspomnienia słabo przebijały się przez bezgraniczną chęć snu i odpoczynku. Albert, Tobiasz i Astria nawet nie mieli siły, by zając się jakimikolwiek ustaleniami. Napełniwszy żołądki, położyli się w jaskini i zwyczajnie usnęli. Aleam też wkrótce poczuł jak powieki same mu się zaczęły zamykać więc Valdred z Kurtem sami pomiędzy sobą podzielili warty. Czas mijał. Powoli i miarowo. Mimo iż dzień był gorący, w jaskini panował przyjemny lekki chłód, dzięki któremu można było swobodnie oddychać, bez opędzania się od natrętnych komarów i muszek, których koło południa wyległy cale chmary nad skaliste łąki powyżej.

Kurt w milczeniu przyglądał się swojej zdobyczy. Grubymi palcami wodził po czarno-brunatnej stali zaciekawiony po części samą nietypowością broni, a po części słowami Vestine. Rzadko kiedy bywał strachliwy, ale wrażenie, że oto w jego dłoniach spoczywa jakaś zaklęta przez chaos broń, napawało go dziwną niepewnością. Bo w sumie młot był naprawdę zacny. Jako osoba, której przez dłonie przewinęła się nie jedna rękojeść i niejedne drzewce, musiał to przyznać. Tylko, że machać nim musiał ktoś naprawdę silny... Zaintrygowany chwycił młot w dłonie i obejrzawszy się, czy wszystko w porządku z resztą, wyszedł na zewnątrz jaskini. W podziemnych korytarzach nawet nie było jak spróbować, ale tu... Tutaj co innego. Otwarta przestrzeń... można było spróbować paru uderzeń. Zaklął zorientowawszy się, że nadal nie może równo chodzić. Jedna z dwóch pamiątek po bladzi Bachmanna. Druga piekła od morskiej bryzy owiewającej rozcięty szpetnie policzek gladiatora. Zaparł się obiema nogami o nierówności skalistego podłoża i uniósł młot nad głową. Powietrze zaświszczało przy pierwszym młyńcu, a Kurt stęknął z wysiłku. Młot po chwili jednak nabrał inercji i stał się poręczniejszy. Wykonał jeszcze jeden obrót i zamachnął się w kamienne podłoże. Głuchemu uderzeniu towarzyszyło trzask pękającej skały, na której pojawiła się cienka szczelina. Żadna zbroja by tego nie wytrzymała...

Przed dobrą chwilę obserwował swoje oblicze w niezmąconej tafli źródełka do którego po ścianach jaskini spływała słodka woda. Nie mógł usnąć. Czuł jak pokaleczone palce pieką od przewalania gruzu, jak mięśnie domagają się sowitego odpoczynku. Ale nie mógł spać. Gniew nie łatwo było z siebie zmyć. Ciężko było powiedzieć, czy w ogóle się dało. Ale znalazł siostrę. Znalazł i uciekł z nią z jednego z gorszych miejsc jakie dane mu było zobaczyć. Dlaczego więc cały czas rysy jego twarzy przybierały tego znienawidzonego grymasu, który znał od dziecka. Słusznego gniewu i zimnego spojrzenia, z którym tak dobrze komponowały się wrzaski przesłuchiwanych odszczepieńców. Dlaczego właśnie teraz gdy widział jak ukochana siostra została wystawiona na działanie chaosu. Jak on sam został wystawiony na jego działanie. Spaczenia... Mimowolne wspomnienie bursztynowo-okiej targnęło nim nieprzyjemnym dreszczem. Najemnik odwrócił wzrok napotykając po drodze śpiącą Astrię. Ile to czasu minęło od czasu gdy ostatnio się widzieli... Położył się obok niej i oparł głowę o kamienie. Nadal był czas Kurta. Musiał się zdrzemnąć. Choćby przez chwilę.

Wieczór powitał ich wzmagającym się wiatrem od strony morza. Fale się powiększyły, a mewy i rybitwy ucichły i pochowały się na łąkach gdzie mieściły się gniazda. Chłód stał się na tyle nieprzyjemny, że Aleam musiał na nowo rozpalić prowizoryczne ognisko. Wątłe płomienie oplatające gałęzie znalezionych niedaleko krzewów po pewnym czasie mile łechtały skupioną wokół nich czwórkę. Tylko Albert i Tobiasz spali dalej jak zabici. Pierwszy walczący z zaczynającą trawić ranę z tkwiącym w niej bełtem, gorączką, a drugi z wyczerpaniem i licznymi poparzeniami. Nikt ich nie budził.

Pierwszy głosy usłyszał Aleam. Ulicznik odruchowo odwrócił się w kierunku wyjścia z jaskini. Szumiące morze bywa jednak złudne niosąc z sobą dźwięki z odległych miejsc. Stara prawda o której wiedzą tylko marynarze... A jednak ktoś był na zewnątrz. Valdred też już to słyszał. Dwa głosy. Głębszy i donośniejszy mężczyzny, oraz ostrzejszy i wyraźniejszy kobiety. Przeplatały się ze sobą w odwiecznej muzyce kłótni płci.
Astria popatrzyła na mężczyzn. Ktoś ewidentnie był niedaleko. Przyjaciel, wróg, czy po prostu nieznajomi? Głos nie zbliżał się ani nie oddalał, ale był zbyt zagłuszany przez fale by można było rozpoznać słowa, czy choćby język. I tak trwało to dobrych parę minut. W końcu Aleam zdecydował się rozejrzeć za nieznajomymi. Valdred po chwili wahania za nim. Nie mógł ryzykować, czy to nie ktoś przysłany przez Szuraka. Trzeba było sprawdzić. Zostawił Astrię z Kurtem. Siostra zdawała się mieć wpływ na gladiatora.

Wyszli z jaskini korzystając z zagłuszającego również odgłos ich stóp szumu fal. Kłębiaste białe bałwany słonej piany zdawały się obu chłopakom przez chwilę chciwie sięgać po nich, łapiąc za stopy i wciągając w głębiny... Ale to było tylko wrażenie. Musieli sprawdzić kto był w pobliżu... Aleam jako mniejszy i zręczniejszy, prowadził. Powoli w świetle gwiazd wspinali się w górę niewysokiego klifu. Ulicznik sięgnął do plecaka, by wyciągnąć zabrany z jaskiń lauryl, który mógłby pomóc przynajmniej na tej ścianie. Z zaskoczenie spostrzegł, że w połach materiału nie ma nic poza kawałkiem szaro-burej skały. Światło nocy musiało więc wystarczyć... Po chwili byli na górze. Otulona w ciemności łąka tak samo jak i za dnia nie wyróżniała się niczym specjalnym. Parę krzewów, wyższych skał, gęstszych zarośli... z jednym wyjątkiem. Nie daleko karłowatego drzewka jakieś pięćdziesiąt metrów od skraju klifu, widać było światło latarni, jakby za jakimś okienkiem. Słychać też było skamlanie psów i rżenie konia. Obaj spojrzeli po sobie i zdecydowali się zbliżyć jeszcze trochę... Głosy dwójki ludzi były coraz wyraźniejsze... „Ty oszuście”, „tyle czasu straciłam”, „wsadź sobie w dupę i tam wlej tę miksturę”, a także „to twoja wina”, „wrzeszczysz i wrzeszczysz” i coś o zupie?
Gdy byli już całkiem blisko, dość wyraźnie widzieli, drewniany zamknięty wóz obwieszony skórami, barwnymi szkiełkami grającymi dźwięcznie na wietrze, fikuśnymi zdobieniami oraz wielkim krzykliwym napisem głoszącym „Don Mangusto!”. Na przedzie gdzie stał zaprzężony koń, świeciły się dwie latarnie. W środku zaś za oknem tlił się kaganek i krążyły cienie dwóch postaci. Nie dało się też nie zauważyć, dwóch kundli na łańcuchach przywiązanych do wozu, oraz roztrzaskanego na nierównościach łąki drewnianego koła. Nim któryś z chłopaków zdążył zareagować, z drzwi na tyle wyskoczyła postać, którą po obfitym biuście można było spokojnie zakwalifikować do niewieściej.
- I dobrze! I tak już nie mogłam znieść tego smrodu! - wrzasnęła w stronę wnętrza po czym zgarnęła jedną z latarni z przodu i zaczęła wyprzęgać konia. Gdy wskakiwała na nagi grzbiet wałacha, z wozu wybiegł wyglądający na starszawego mężczyzna w powłóczystych szatach i opadającej mu pomponem na ramię szlafmycy.
- Stój Dzióbko! Przecież nie umiesz jeździć...
- Tak jak ty kłamać parchaty dziadu! – odszczeknęła mu i pognała na koniu w stronę ciemności. Nie minęło nawet parę sekund gdy dał się słyszeć jej krzyk i donośniejsze rżenie konia.
- Dzióbko! - zawołał strachliwie mężczyzna.

***

Dwaj rybacy spoglądali po sobie zdziwieni i nieco zatrwożeni. Byli co prawda rośli i krzepy w ramionach im nie brakowało, ale szaleńcy w każdym wywoływali niepokój. Nieznajomy zupełnie ni z tego ni z owego zaczął gadać do siebie i mruczeć coś pod nosem niezrozumiale. Bregosz nie przestawał wiosłować. Do wioski było już zupełnie blisko. Mimo zmierzchu dokładnie widzieli mijany Ptasi Grzbiet – skalną formację niedaleko od brzegu. W świetle latarni jednak nie było widać nic poza spienioną morską wodą. Bregosz przyśpieszył wiosłowanie, a Laszkil chwycił mocniej bosak gotowy pozbawić nieznajomego przytomności. Zabrali go z brzegu przy łowisku. Wzywał pomocy. Myrmidia nakazuje pomagać rozbitkom. Prosta sprawa. Teraz jedna obaj modlili się w duchu, by czym prędzej dostać się do wioski. Nieznajomy zawodził coraz głośnie. Słowa ze wspólnego przeplatał jakimiś nieznanymi i jakby nie jego własnymi. Obaj czuli się z tym dziwnie. Jeszcze tylko trochę. W ciemnościach nie mogli widzieć, że do brzegu brakowało zaledwie parędziesięciu metrów... Emesto wiedział już co musi uczynić. Ukarać winnych.

***

- Coś cię trapi chłopcze? - Sir Duncan Averlan wyglądał dokładnie tak jak wtedy gdy go Albert poznał jako umorusany chłopak w jednej z przydrożnych gospód. Zbroja lśniła bajkowym połyskiem chwały i nieskazitelnego honoru. Budziła smutek zawodu z krystalicznym sercu młodzieńca – Nie powinno.
Mężczyzna podszedł do młodzieńca i usiadł obok niego. Zewsząd dookoła dobiegało ich jasne światło.
- Nie słuchałeś kiedy mówiłem ci , że rycerzem nikt się nie rodzi? Rycerzem można zostać Albercie z Helmgart. A droga do stania się nim wiedzie przez wiele chwil, które potem chciałoby się wymazać z pamięci. To jednak one stanowią dla rycerza największy skarb dzięki któremu wie jak odróżnić dobro od zła. Zdałeś swój egzamin Albercie. Boleśnie, ale zdałeś – Sir Duncan poklepał podopiecznego po okrytym brudną koszulą ramieniu – Jestem z tego wielce rad. Tym bardziej, że o to masz przed sobą wielkie dzieło. Przeznaczenie sprawiło, że natknąłeś się na swej drodze na zatwardziałego złoczyńcę. Złodzieja tego co najcenniejsze. Złodzieja duszy. Odzyskaj to co ukradł i ukarz zbrodniarza Albercie. Tak trzeba. Sprawiedliwość nie może zostać nie pomszczona nawet jeśli jej łamanie dotyczy zapomnianych. Rycerz westchnął i uśmiechnął się ciepło. Wstał i podał uzbrojoną w kolczą rękawice prawicę do siedzącego na ziemi młodzieńca. W lewej spoczywała okrągła metalowa ostroga, którą odruchowo obracał.

- A jemu co?! - Kurt wydawał się naprawdę przejęty. Albert podrygiwał w dziwnych drgawkach. Gladiator widział takie zwykle u tych którzy dostali jakiś śmiertelny cios w łeb. Astria podbiegła do trzęsącego się coraz mocniej rycerza....
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline