Wątek: Cena Życia
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-11-2009, 20:59   #42
Widz
 
Widz's Avatar
 
Reputacja: 1 Widz ma wyłączoną reputację
Wieprzki na rzeź, wszędzie łaziły jebane wieprzki idące wesoło na rzeź. Thomsonowi się kojarzyło to jednoznacznie i nie zamierzał modyfikować tych myśli. Gińcie sukinsyny, jeśli myśleć was nie nauczono. On nie zamierzał, on chciał uciec. Cały świat nie mógł umrzeć przez jednego idiotycznego wirusa. Zawsze znajdą się jacyś ludzie, którzy ocaleją. Ten gatunek był niezniszczalny. A on zamierzał być w tej grupie ocalałych, nawet jeśli sam będzie musiał tworzyć tą pieprzoną grupę. Dlatego bez zbytniego marudzenia przejeżdżał przez kolejne kałuże dupnych dróg, gdzieś na jakimś zadupiastym półwyspie. Nigdy wcześniej tamtędy nie jeździł, a nawet jeśli miał przypadkiem coś do załatwienia w tych wiochach, to podróżował główną drogą, teraz pięknie zablokowaną przez wojsko. Pierdolone żołnierzyki, dano im broń i kazano słuchać. Nic dziwnego, że cała banda debili leciała tam co roku, by umierać za Amerykę. Prawda była całkiem inna, bo nie umierali za kraj a za pieniądze, które ktoś gdzieś dostrzegł. Albo za coś równie idiotycznego.

Drewniany mostek, bogu niech będą dzięki za pomysłowego idiotę, który postanowił postawić go w takim miejscu! Wjechali do miasta, którego nazwy nawet nie kojarzył za bardzo, chociaż znajdowało się tuż obok. Nazwa wzięta od tego, że te kilka domków postanowiono postawić po zachodniej części jeziora. Cudownie, można być całkowicie dumnym z mieszkania w West Lake Stevens. Posrany dzień, który nie miał ochoty się skończyć. Wojskowe ciężarówki z żołnierzami w maskach. Nie mógł na to patrzeć. Jego ford sunął przed siebie, ale Thomson coraz mniej myślał o tym, gdzie jedzie. Może to tylko jakiś cholerny sen spowodowany za dużą ilością prochów i alkoholu? Dobrze chociaż, że nikt nie próbował ich zatrzymywać, miał w sobie tyle promili, że starczyłoby nawet na kilku pijanych kierowców. Dobrze, że Hummer był duży i mógł spokojnie trzymać się za jego kuprem. Najwyraźniej ta cała Liberty wiedziała co robi i w końcu udało się znaleźć czynną stację. Detektyw nie odezwał się słowem przez cały ten czas. Jakoś nie wiedział o czym mógłby gadać z reporterem, a ten dzieciak na tylnym siedzeniu nie poprawiał sytuacji.

W sklepie, prócz tego co wrzuciła do swojego wozu Montrose, David wybrał jeszcze kilka innych rzeczy. Nie miał pojęcia czy ten wirus działa w powietrzu, ale wziął kilka baniaków wody. Dziadek miał na zbyciu jakieś kanistry, więc kupił i je, nalewając do środka benzyny i ropy - po równo dla obu samochodów. Doładował swój telefon i kupił jeszcze dwa inne, z pełnymi bateriami. Były na doładowania, to i kilka kart nabył za pieniądze dziadka Tima. Nie czuł się z tym źle, jemu i tak nie były już przydatne, a Thomson był zbyt praktyczny, by ich nie wykorzystywać. Jeśli sieci padną to i tak zostanie tylko radio CB, ale to nie zmieniało faktu, że zanim się to stanie, to mogą się okazać bardzo przydatne. Miał już w głowie kilka osób, do których miał zamiar zadzwonić, gdy tylko znajdą się w miarę bezpiecznym miejscu. Wyładowane wojskie miasto do takich nie należało.

Już widział wylotówkę z miasta, a na drodze prowadzącej na północ prawie na pewno nie było już wojska. A potem z boku nadjechała terenówka, całkowicie niespodziewanie wjeżdżając mu w bok forda i z pełnym impetem rzucając na poduszki powietrzne. Zabezpieczenia samochodu zadziałały w ułamku sekundy, ratując im życie i jednocześnie obijając we wszystkich możliwych miejscach. Samochód ze zgrzytem poleciał na bok, i jeszcze wyrżnął w latarnię, czy co to tam było, zanim ostatecznie się zatrzymał. Thomson przez chwilę słyszał tylko pisk w głowie, a potem doszedł do tego jęk Tima, który nie zapiął pasów. Kurwa. Czemu ta terenówka nie mogła przejeżdżać kilka sekund później?! Tego dnia pierdoliło się wszystko, a przecież zostało jeszcze do końca!
Gdy pojawiła się kobieta, detektyw tylko w połowie zrozumiał co do niego mówiła, próbując wyswobodzić się z pasów i irytujących nadmuchanych baloników, które prawie przyciskały go do siedzenia. Oba samochody były całkiem skasowane, niech to szlag!

W pełni zwrócił uwagę na otoczenie dopiero wtedy, gdy nadjechali kolejni, a przerażona kobieta zaczęła prosić o pomoc. Thomsonowi wystarczyło jedno spojrzenie na tamtych, by mieć pewność, że prędzej on stanie się przykładnym obywatelem, niż tamci faktycznie zostawią ich w spokoju. Zwłaszcza, gdy zrobią cokolwiek w celu uratowania kobiety w kitlu z logiem Umbrelli. To wcale nie zachęcało do litowania się nad nią, ale ci debile z bronią również musieli należeć do tej samej korporacji. Wyciągnął broń z kabury, odbezpieczając ją. Tamci nie mogli wiedzieć, zasłaniała ich kobieta i drzwi. Detektyw najpierw sprawdził czy szczękę po tym obiciu miał jeszcze sprawną i dopiero odezwał się cicho do kobiety.
-Gdy krzyknę, padnij na ziemię i całuj asfalt.
Nie było wyjścia. My albo oni, standardowa sprawa. Zresztą to nawet nie wyglądało na to, by Thomson chciał tego uniknąć. Dłoń już świerzbiła. Cudowny dotyk metalu. Piękny kształt cyngla.
-White, umiesz strzelać? Jak się zacznie, chowaj się za wóz i wal z czego tam masz. Lepiej, by to nie byli prawdziwi profesjonaliści, bo jesteśmy zimne, pierdolone trupy.
Przygotował się. Broń również była gotowa, czuł to. Strzelec musiał kochać swój sprzęt. Zabawne porównanie.
-PADNIJ!
Kobieta już prawie szła w kierunku tamtych. Lepiej, by jej naukowy umyślik pracował jak należy w takich sytuacjach. Bo David już wycelował, obniżając się nieco w siedzeniu. Padł pierwszy strzał, potem drugi. Szyba nie była przeszkodą, a pajęczynka, która pokrywała ją po zderzeniu, teraz okazała się zasadzką, dla nie widzących dokładnie wnętrza czarnuchów. Gińcie skurwysyny! My albo oni, ot co. Ludzie nie zmienią się z powodu byle kryzysu wirusowego.
 
Widz jest offline